Ostatnie dwa dni to był przecudowny czas!! W środę wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację, która była wyjątkowo udana. Pozbyłam się uczucia żalu i rozczarowania, czuję się przygotowana na wyjazd. Atmosfera była wręcz radosna i myślę, że to dobre uczucie na koniec całej tej przygody. W domu mieliśmy również bardzo udany wieczór, przy herbatce, czekoladzie od Eli i rozmowach. Spokojnie się spakowałam, wszystko było wspaniale przygotowane. Poszliśmy spać bardzo późno, bo po prostu nie mogliśmy się rozstać:)
Wcześnie rano udało mi się w spokoju wybrać, dostałam od wolontariuszy przewspaniały kolaż i pożegnalne listy, zrobiliśmy tradycyjne pożegnalne zdjęcie. Do Arua pojechały ze mną Clara, Mary i Marie. Bez problemów dostałam wizę, urzędnik był tak miły, że z własnej inicjatywy wystawił ją na 14 dni w razie jakichkolwiek opóźnień. W Arua spotkałyśmy się z Marcelą, która specjalnie przyjechała na te pół godziny pożegnania z Ariwara na motorze! W autobusie dostałam okropne miejsce przy oknie, które się nie otwierało, ale kierowca był tak miły, że na moją prośbę zmienił mi miejsce. Wreszcie mogłam podziwiać widoki, które zapierały dech w piersiach- wodospady, rzeki, jeziora, góry, bezkresna sawanna aż po horyzont, tylko słoni mi brakowało...:) Po jakiś trzech godzinach przysiadł się do mnie Kevin, Chińczyk, bo jego miejsce było również w mało przewiewnym miejscu. Na początku było miło, ale potem byłam już tak zmęczona jego angielskim i tym, że muszę wkładać tyle wysiłku w rozmowę, że tylko czekałam na koniec podróży. Po siedmiu godzinach dotarliśmy do Kampali i na dworcu autobusowym czekał już na mnie Richard, znajomy Marceli. I to był mniej więcej mój powrót do rzeczywistości: wsiedliśmy do wypasionego klimatyzowanego samochodu, Richard zawiózł mnie na kawę(zwyczajem Marceli, która zawsze go o to prosi:)). Potem trochę pospacerowaliśmy po Kampali, która jest wielkim miastem, prawie wszyscy noszą się po europejsku, tylko od czasu do czasu można spotkać kogoś w pagne, prawie wszystkie dziewczyny noszą szpilki, stoją tu drapacze chmur(albo może tylko wysokie budynki- coś niespotykanego w Kongo), a na środku chodnika siedzą żebrające małe dzieci. Miałam wrażenie, że już coś takiego widziałam, ale nie mogę sobie uzmysłowić, co mi to przypomina.
Potem wróciliśmy do domu na prysznic, kolację, w międzyczasie wysiadła cała elektryczność, więc poszliśmy kupić latarki i w momencie jak za nie płaciliśmy, światło wróciło:) Następnie poszliśmy z Richardem znowu na kawę, zakupy do domu i pożegnalne wino, powłóczyliśmy się trochę.Z niesamowitych rzeczy tutaj, gdziekolwiek chcesz wejść, musisz zostać przeszukany, obmacany, otwierają ci samochód sprawdzić kto jest na tylnym siedzeniu i w ogóle wszędzie stoją mężczyźni z bronią, ponieważ od dwóch lat wciąż nad Kampalą wisi zagrożenie terrorystami...wow.Z Richardem rozmawia się bardzo śmiesznie, bo wciąż mieszamy francuski z angielskim- zaczynamy rozmowę po francusku, potem ja zapomnę jakiegoś słowa i mówię je po angielsku i przestawiamy się na angielski. Mam też wrażenie, że rozumiem jego francuski lepiej, bo w końcu jest kongijczykiem, a więc dłużej go używa, więc czasem proszę go, żeby wrócił do francuskiego i tak na okrągło:)
Noc spędziłam w pokoju BEZ moskitiery, łamiąc swoją zasadę nie zaspypiania w pokoju bez niej, no ale cóż, co miałam robić? Szczęśliwie nie nękał mnie żaden komar i noc przespałam spokojnie. Teraz siedzę sobie w moim pokoju z widokiem na niezbyt uporządkowane podwórko, Richard jest w pracy i przyjedzie po mnie koło 13 zabrać mnie na lotnisko. Już bym chciała być po odprawie!
A więc TO jest ostatni post z Afryki. Do usłyszenia/zobaczenia!
The last two days were just great! Wednesday evening we were invited to dine with sisters and it was very fine time. The atmosphere was rather joyful and I got rid of my feeling of sadness and disappointment because I leave. I'm ready-steady-go:) Back in the house we had lovely evening by the tea, chocolate and talks. I packed my luggage and organized myself well. We went to bed very late because we just didn't want this evening to be finished...
Early morning I calmly packed my last things, ate breakfast, I got from guys beautiful "colage"(have no idea how to say it in English- mix of words and pictures) and goodbye letters, they were so wonderful! We made last(gorgeous) photo and Mary, Clara and Marie went with me to Arua. I got Ugandan visa with no problems and "mister important" get out with his initiative to make it for 14 days in case of any delays. That was nice of him! In Arua we met with Marcela who came for this half an hour goodbye especially for me from Ariwara on moto! I got terrible place in the bus by the window which you couldn't open, but the driver was nice enough to agree I can change a place. Finally I could admire beautiful views of Uganda- rivers, lakes, waterfalls, mountains, never ending savanna up until horizon, I just didn't have luck to see elephants! After about three hours Kevin, Chinese guy, came to sit by me, because his seat was too far from the window. At the begining it was fine, but then I started to get tired of his English and that I have to put so much effort to talk with him and I was looking forward to the end of the journey. After 7 hours of journey we reached Kampala bus station and Richard, Marcela's friend, was already waiting for me there. And it was more less my come back to reality: we got into some kind of great car with air conditioning, Richard took me for a coffee(that's Marcela's tradition). Then we had a small walk in Kampala, which is a huge city, almost everyone wearing european style, only from time to time you can meet someone in pagne, almost all girls are wearing high heels, you can see skyscrapers(or maybe just high buildings- something impossible to see in Kongo) and in the middle of the pavement sit small children begging for money...I have this feeling I've already seen city like that, just can't remember which.
Then we came back for quick shower, dinner and in the meantime our electricity went down, we went to buy some torches and in the moment we payed for them, the light came back:)Then we went again with Richard for a coffee, shopping for the house and goodbye wine. What is amazing here is that everywhere you want to enter you need to be searched by guys with guns also they open the car to see who's sitting on the back seat and everywhere there are those guys with guns walking around. The thing is that Ugandans are afraid of some kind of terrorists who first attacked two years ago...wow. With Richard it's a funny talk- we start in French, then I forget some word and change to English and then again French- total mix!
The night I've spent in a room WITHOUT mustiquere, breaking my rule never do it in Africa. But well, what could I do? Luckily there wasn't even one mustique, so ca va. Now I'm sitting in my room with a view of not too nice front yard, Richard is in work and he'll come to pick me up around 13 to get me to the airport. Oh how I wished it would be AFTER check-in!
So THIS is my last post from Africa. See ya!