Ostatni dzień przed wyjazdem był taki jak w Polsce- bardzo intensywny i zajęty. Tak więc piszę tego i kolejne wpisy już z Afryki, nadrabiając zaległości, ale nie było szans wcześniej się do internetu dopiąć. Dzisiaj jest wtorek, wszystko trafi na bloga dopiero w czwartek i tak już chyba będzie do końca. Ponieważ mamy tu internet w czwartek i weekend, wymyśliłam, że będę pisać codziennie na laptopie, a potem publikować raz/dwa razy w tygodniu.
W sobotę natomiast najpierw razem z Diggy sprzątałyśmy cały dom. Potem mieliśmy we trójkę pójść na pożegnalny obiad, ale się nam nie udało, bo coś Marco się źle czuł- jednak to okazało się prawdziwym zrządzeniem losu, bo gdybyśmy poszli, to na pewno nie wyrobiłabym się ze wszystkim. Tak więc na lunch Diggy zrobiła makaron z łososiem i grzybami. Potem odwiedziła nas Elena, z którą pisałam maile w Polsce, bo pracowała przez 3 miesiące w szpitalu w Aru. Szkoda, że nie udało jej się przyjechać wcześniej, bo nie miałyśmy czasu na zbyt długą rozmowę, a na pewno mogłaby mi jeszcze więcej opowiedzieć. Ale dzięki niej poczułam, że już za dwa dni naprawdę będę w Afryce i że ta przygoda się zacznie! W międzyczasie przyszli rodzice Valentiny z gigantyczną walizką do zabrania. Potem poszłam na mszę, spakowałam się do końca, dostałam ostatnie wskazówki od Marco, zostałam wpisana w poczet wolontariuszy na drzewie VOICA(zdj.) i o 21 wyjechaliśmy na lotnisko. Tam- absolutne pustki, więc odprawiłam się w parę minut i już o 22:30 czekałam na samolot o 00:15. Strasznie długi był przez to ten lot, ale za to szczęśliwy, nic się nie stało po drodze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz