Dni płyną swoim rytmem, bez większych
wydarzeń. Coraz więcej czasu spędzam na myśleniu o powrocie, żegnaniu się z
Afryką i tutejszymi ludźmi. Napawam się widokiem tutejszego wspaniałego i niepowtarzalnego
nieba rano, niesamowicie żywymi kolorami drzew i czerwonej ziemi, rozkoszuję się smakiem kremowego masła
orzechowego podczas śniadania (i nie tylko), doceniam czas z książką w fotelu,
kiedy to łagodny ciepły wiatr rozwiewa mi włosy…Och, jak mi będzie tego
wszystkiego brakować! Coraz ciężej idzie mi pisanie bloga, bo przestaje być dla
mnie ważne, co zrobiłam w danym dniu. Ważne jest teraz dla mnie, że mogę
jeszcze wciąż BYĆ tutaj, a niekoniecznie to, co jeszcze mogłabym zrobić.
Praca w ambulatorium płynie
swoim rytmem. W czwartek i piątek byliśmy sami z Samuelem, bo Michael wciąż
dochodził do siebie po brzusznych kłopotach i w piątek postanowił pojechać do
Aru, a Justin dopiero dzisiaj wrócił do pracy po pogrzebie swojego brata… Wciąż
jest jeszcze dużo do zrobienia i do poprawienia w naszej pracy, ale skupiam się
na tym, żeby teraz nie wprowadzać nowości tylko szlifować to, co do tej pory
wypracowaliśmy i wprowadziliśmy.
W czwartek, natchnieni chwilą,
było pięknie za oknem, postanowiliśmy z Michaelem wybrać się na spacer. Była to
wspaniała decyzja, po prostu poszliśmy przed siebie. Droga zaprowadziła nas
przez piękne otoczenie, wzgórza i rzeczkę do jednej z „dzielnic” Ariwara- Angarakali (dosł.”biały
kij”). Tak żałowaliśmy, że nie wzięliśmy aparatu! Przechodziliśmy przez typową
tutejszą wioskę, z mnóstwem chat i chatek, tysiącem dzieciaków, okrzyków i
uśmiechów. Czuliśmy się jak VIP, pozdrawiający swoich fanów:) Hahaha!
Dzisiaj obudziłam się z tym
specyficznym bólem głowy, byłam pewna, że to malaria, ale test okazał się negatywny-
dobra nasza! Popołudniu byłyśmy zaproszone z Marcelą na pożegnalną wizytę w
domu Papa Mayele, ale jego żona jest chora i przełożyliśmy to na jutro. Ja się
w sumie cieszyłam, bo po południu był taki upał, że jedyne co byłam w stanie
robić to przysypiać w łóżku, pić wodę i się pocić! Koszmar, ostatnio pogoda
daje nam w kość, jest potwornie gorąco i bardzo afrykańsko. Komary nasiliły
swoją działalność i jakimś cudem znalazły sposób na dostanie się do wewnątrz
mojej moskitiery. Skutkuje to tym, że budzę się w środku nocy, zakładam
soczewki, włączam światło i szukam potwora do zabicia!
So the days are passing by with no
extraordinary events. More and more time I spend on thinking about coming back,
saying goodbye to Africa and people here. I’m absorbing the view of amazing
sky, unbelievably vivid colors of trees and red soil, I enjoy the taste of
creamy and smooth peanut butter during breakfast(and not only!), I appreciate
the time with my book in the armchair when the gentle breeze goes through my
hair… Oh my, how I’m going to miss that! Writing of the blog is more and more
difficult , because I don’t care anymore about what I’ve done on a particular
day. What matters now is that I can still BE here, not necessarily what I could
still do here.
The work in ambulatory continues. On Thursday and Friday we were alone with
Samuel, because Michael was still recovering from his stomach troubles and on
Friday he decided to go to Aru, and Justin just today came back to work after
his brother’s funeral…Still there’s a lot to do and improve but I don’t want to
introduce new things, rather focus on
the things we already know, to remember them.
On Thursday it was so beautiful outside that we
got the inspiration to go for a walk with Mike. It was a great decision, we
just walk ahead. The road took us through beautiful landscapes, hill and small
river to a part of Ariwara called Angarakali(what you can translate roughly as
“white stick”). We were so fool we didn’t take a camera! We were passing
through typical village with many huts, houses, children, screams and smiles.
We felt like VIPs greeting our fans:) Hahaha!
Today I woke up with this specific headache, I
was sure it was malaria, but the labo exam said no- wehey! In the afternoon me
and Marcela had an invitation for a goodbye visit at Papa Mayele’s house.
Fortunately his wife is sick and we postponed it for tomorrow, as today is
really hot and the only thing I can do is either lay in bed, drink water or transpire:)The other days the weather is
really African, very hot and sun is like a heater! The mosquitos are even more
aggressive and even find their way to enter my mosquito net . So I wake up in
the middle of the night, turn on the light and try to kill little bastards!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz