Tak właśnie! Różne wypadki
losowe sprawiły, że Dani nie mógł w tym tygodniu przyjechać do Ariwara: w
poniedziałek musiał jechać do Arua kupić wszystkie potrzebne rzeczy do swojej
elektrycznej pracy w szpitalu, we wtorek- przedłużyć wizę, która kończyła się w
piątek, w środę- dostał ciężkiej malarii z gorączką 39,3st.C, bólem głowy i
wymiotami... Ja natomiast miałam próbkę tego, jak to będzie mieszkać w Ariwara
samej: i muszę przyznać, że nie było tak źle! W poniedziałek jak zwykle Bolingo
zawiózł mnie na stację autobusową, nie czekałam nawet tak długo na autobus, a
na dodatek przywitał mnie znany nam już kierowca Michel. W Ariwara już od
jakiegoś czasu nie bierzemy moto taxi, bo wyrobiliśmy się w chodzeniu- tym
razem też zdecydowałam się na 15-minutowy spacerek. Siostry powitały mnie jak
zwykle bardzo serdecznie, ale oczywiście z wielkim zdziwieniem gdzie jest
Dani:) Och, jak one go uwielbiają! Całe(dosłownie) popołudnie spędziłam na
praniu wszystkich moich rzeczy- coraz więcej się ich tu gromadzi, co tydzień
przywożę na sobie coś nowego do Ariwara. We wtorek zaczął się intensywny
tydzień w szpitalu. Pracowałam rano mniej więcej do 12-13, bo tak się kończyły
nowe przypadki i ogarnianie oddziału, a ponieważ po południu pracował Justin to
pracowałam też z nim od 15 do 18. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten system
podobał. Suzana wreszcie była zadowolona, że jem z nimi obiad o normalnej
porze(bo nie mogła zdzierżyć, że zwykle jadłam go po szpitalu koło 15-16), ja
miałam idealną przerwę w ciągu dnia na małą drzemkę(to chyba za sprawą tego
upału), jeden rozdział książki, spacer na open market. Potem gdy przychodziłam
wieczorem ze szpitala brałam prysznic, ogarniałam trochę pokój i już siostry
wołały mnie na kolację. Ciężkie są tu tylko wieczory, a to za sprawą braku
elektryczności. Mam w pokoju tylko małą lampkę na baterie, która nie daje dużo
światła, na dodatek staram się nie ładować komputera codziennie, bo siostry
mają duży problem z bateriami, które nie trzymają prądu i łatwo się wyczerpują,
więc też nie używam go za długo. Koniec końców, o dziesiątej najpóźniej idę
spać:) Obecnie na wszystko mam czas, wszystko jest ładnie zorganizowane w moim
pokoju, wreszcie(!!!!) pozbyłam się wszystkich list, które tak bardzo
przypominały mi moje zabiegane życie w Polsce. A więc reasumując jestem całkiem
zadowolona z Ariwara. Mam już też potwierdzenie, że 2 sierpnia przyjedzie tutaj
siedmiu wolontariuszy na trzy tygodnie, więc już niedługo będzie z kim
pogadać:)
A w szpitalu: miałam powtórkę
z Aru z dwoma niedożywionymi bliźniakami. Przyjęliśmy je w czwartek po
południu: mama przyszła z nimi do szpitala tak jak stała(że oni też tutaj
niczego nie planują?), mimo że została skierowanie z „ośrodka zdrowia” do
szpitala: można się więc było domyśleć, że trzeba ze sobą coś zabrać. No i
zaczęło się: nie ma kubka, nie ma przegotowanej wody, nie ma łyżek, nie ma wody
do rozcieńczenia syropków…stara bajka. I muszę przyznać, że mi się odechciało,
jak przyszłam w piątek rano, a mama wciąż nie przygotowała wody(przez co pielęgniarka
nie mogła przygotować mleka) i nie dała dzieciom porannej dawki leków… Skłaniam
się niestety ku opinii, że tutejsze mamy naprawdę nie mają pojęcia jak się
zajmować dziećmi: całe to niedożywienie wynikające z faktu, że dzieci jedzą
tylko bezwartościowe fufu, bo mamy nie widzą, że dzieciom należy się różnorodna
dieta; jakieś ubzdurane wyobrażenie, że leki, które przepisujemy powodują
gorączkę albo grzybicę jamy ustnej, więc mamy ich nie podają; cała medycyna
„naturalna” z nacinaniem skóry w celu wyjścia gorączki, co skutkuje tylko
zakażeniami. Brak edukacji jest tu obezwładniający, a ja czuję się taka
bezradna, bo bez języka nie mogę im nic wytłumaczyć. Oprócz Justina żadna z
pielęgniarek nie tłumaczy na lingala tego, co mówię. A więc jak ma tu iść postęp,
skoro każdy wszystko olewa? Obecnie toczy się sprawa z jedną z naszych
pielęgniarek, która mając nocny dyżur nie podaje leków: i to nie pierwszy raz
jak ją na tym łapiemy.
Znowu mieliśmy kilka
przypadków dzieci ze skrajnie ciężką anemią: jedno z nich zmarło w trakcie
zakładania wenflonu, z krwią gotową do przetoczenia czekającą obok…Nie
zdążyliśmy. Mamy też dziecko z chłoniakiem Burkitta, ze strasznie zdeformowaną
twarzą(zajęte są kości żuchwy i szczęki), które też nie ma szans na przeżycie,
bo tutaj nie ma leków na chłoniaka, tylko leczenie symptomatologiczne. Mamy też
po raz kolejny 2-miesięcznego Prodige, z wymiotami od urodzenia, prawdopodobnie
z przerostowym zwężeniem odźwiernika, którego mama nie akceptuje operacji i
domaga się leków przeciwwymiotnych… Mieliśmy też 3-miesięczną Etsoni, z malarią
pozytywną na cztery plusy(za każdym razem jak widzimy taki wynik dr Cyprian mi
mówi, że Europejczyk z takim wynikiem by nie przeżył), której mama nie zgodziła
się na kroplówkę z chininą(postępowanie standardowe), tylko na chininę per os.
Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi przypadkami leżą pieniądze i brak edukacji,
rzeczy jak dla mnie nie do przeskoczenia i dlatego tak frustrujące.
Od tego chyba też tygodnia( a
może to było w zeszłym?) mamy nowego szefa pediatrii- Jaques’a. Z dnia na dzień
jestem coraz bardziej zadowolona z jego pracy, naprawdę świetnie się odnajduje,
w sprawach organizacyjnych jest na pewno lepszy niż Justin. Justinowi czasem
się coś zapomni, ale Jaques ma wszystko pod kontrolą, naprawdę wow. I jest też
taki „sprężysty” jak Justin: jak trzeba coś zrobić albo wyjaśnić, to po prostu
wstaje i idzie. Może Wam się to czyta z uśmiechem na ustach, ale tak, takie
mamy tu problemy: na przykład mówię, że mamy do przygotowania pięć kroplówek z
chininą, na co pielęgniarka mówi aha. No to wstańże i zacznij je przygotowywać! Ale nie, tutaj
najpierw ona się musi zastanowić czy warto wstać. Z Justinem i Jaquiem nie ma
takich problemów, oni mają podejście pracujmy, pracujmy. Fajnie też, że Jaques
jest szefem, bo to oznacza, że jest codziennie na zmianie porannej, a więc na
tej gdzie się najwięcej dzieje(chociaż czasem te noce z 7 nowymi przypadkami…),
trzeba też zaplanować zaopatrzenie, plan pracy na cały dzień, wyjaśnić
niejasności, doprowadzić dokumentację do porządku. Jednak Jaques’a pewnie nigdy
nie polubię tak bardzo jak Justina, bo już zaczął mnie pytać jak się dostać do
Polski(choć jestem pewna, że nawet nie wie gdzie to jest), jak tu jest z pracą itp. Justin w przeciwieństwie do
niego jest taki prostolinijny, nigdy mnie o nic nie poprosił, a jak byłam chora
to zadzwonił, żeby się zapytać jak się czuję:) Cały Justin!
W piątek w zakonie zrobiło się
nadzwyczaj cicho: Suzana wyjechała na tydzień do Watsa, a Josephine(ta, która
miała operację) i Esperance(ta, która się nią opiekowała) wróciły do Aru.
Zostałyśmy więc w szóstkę- przy takiej liczbie „utrata” trzech sióstr to wielka
zmiana.
Przypomniały mi się jeszcze
trzy rzeczy związane z Suzaną, które niezbicie świadczą, jak kochaną osobą jest
siostra. Gdy przyjechałam do Ariwara przywiozłam ze sobą połowę pieniędzy,
które zwyczajowo oddaję na potrzeby domu VOICA w Aru: teraz spędzam równie dużo
czasu w Ariwara i postanowiłyśmy z Clarą, że część pieniędzy tam zostawię. Cała
Suzana: nie chciała przyjąć pieniędzy, tłumacząc, że jestem tu mile widziana i
że nie muszę się dokładać. Innym razem przychodzę na kolację, a tu Suzana(z tym
swoim niepokojem w oczach, od razu wiedziałam, że coś się święci) zabiera mi
talerz i idzie z nim do kuchni, wracając z makaronem specjalnie ugotowanym dla
mnie, bo wie, że go lubię i ciągle się martwi, że nie jem z apetytem(co nie
jest oczywiście prawdą, ale nie da się jej przekonać). I ostatnia sprawa: na
każdy rok siostry układają sobie plan pracy, który każda ma wydrukowany w
formie książeczki. Siostry nie wiedziały jak to zrobić, żeby strony się
zgadzały, więc Suzana poprosiła mnie czy mogłabym to dla nich zrobić. Zajęło mi
to z godzinę, ale radość sióstr była bezcenna- Suzanie aż brakło słów. Boże,
taka mała rzecz, to do pozazdroszczenia taka umiejętność cieszenia się z takich
głupstw! I rewelacyjne uczucie dla mnie:)
Dzisiaj natomiast rano
najpierw przed szpitalem pojechałam kupić bilet na popołudniowy autobus.
Pożyczyłam Suzany rewelacyjny czerwony rower, na którym można prosto siedzieć i
ma kosz z przodu na torebkę- istne cudo! W szpitalu ładnie wszystko ogarnęliśmy
do dwunastej, miałam więc czas, żeby posprzątać pokój, zjeść obiad, spakować
się, a ponieważ miałam przywieźć do Aru paczkę dla Josephiny, która była trochę
ciężka, Emerance zamówiła dla mnie moto taxi. Gdy przyjechaliśmy na stację,
autobus już czekał, zapakowałam się i…lunęło! I to jak: widziałam jak biała
ściana deszczu jest bliżej i bliżej. Potem była burza z piorunami, jeden huknął
tak blisko, że aż wszyscy podskoczyli. Po jakiś 20 minutach zjawił się wreszcie
kierowca i ruszyliśmy. Nie wiem jakim cudem autobus nie ugrzązł w tych
gigantycznych kałużach, czasem to chyba można to nazwać rzeką. Ale szczęśliwie dojechaliśmy,
myślałam tylko że zabiję dziewczynę obok mnie, która całą podróż(dzisiaj rekord
2,5 godzin!) słuchała muzyki z telefonu i śpiewała…O, masakra! Zero poczucia
obciachu czy na przykład tego, że komuś się przeszkadza. Dzięki Bogu za
interesującą książkę, którą miałam ze sobą!
W domu zastałam wielką niespodziankę:
Fiona w środę urodziła 10 szczeniaków, które są słodkie, prześliczne i jestem w
nich zakochana po uszy!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz