Ten tydzień upłynął pod
znakiem chorowania:) Po kolei każda z sióstr(dosłownie) byłą chora: zaczęło się
od Christiny, która miała grypę, potem Kabagambe miała malarię, Claudine
musiała brać kroplówki z chininą, potem wzięło Emerance i Clementine na ból
głowy, ale pewnie rozwiną też malarię, a na koniec Suzana zjadła coś niestrawnego
i dwa dni leżała w łóżku z bólem brzucha. Ja natomiast we wtorek dziwnie słabo
się poczułam, miałam też powtórzyć test na malarię, więc na dodatek poprosiłam
o test na fievre typhoide, który okazał
się pozytywny. Mamy tutaj dużo niejasności związanych z tą chorobą: z jednej
strony fievre typhoide tłumaczy się w literaturze jako dur brzuszny,
przebiegający z gorączką, wysypką na klatce piersiowej, na który na dodatek
jestem zaszczepiona- więc to chyba mało prawdopodobne, że go mam. Chodzą też
tutaj plotki, że mianem typhoid określa się dur brzuszny, a fievre typhoide to
lekka choroba z bólem brzucha. A może jest zupełnie odwrotnie. Szukałam dzisiaj
jakiś informacji na ten temat w internecie, ale nie znalazłam żadnych
wyjaśniających informacji. Jedno jest pewne: biorę antybiotyk i nie mam żadnych
dolegliwości, więc pewnie to działa. Tak że we wtorek i środę nie chodziłam do
szpitala.
Ale wracając do początku: w
poniedziałek mieliśmy miły, ale krótki poranek, gdyż zdecydowaliśmy się
pojechać wcześniej na stację autobusową, żeby znowu nie odjechał nam za
wcześnie. Tutaj oczywiście nie ma żadnego rozkładu jazdy i autobus czasem jest
o 12, czasem o 11:20, w sumie nikt nie wie kiedy się zjawi… Wykorzystują to
lokalni taksówkarze, za każdym razem gdy tam jesteśmy wciskając nam, że autobus
już pojechał i że teraz możemy się dostać do Ariwara tylko na motorze. Tym
razem również się do nas przyczepił, ale najlepsze było to, że wiedzieliśmy, że
autobus jeszcze nie pojechał i Dani mu to powiedział, a on na to, że to prawda,
ale musi nas trochę pomęczyć (czyt. skłamać!).Bolingo znowu nas zawiózł na
stację, na której ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy Christinę i Suzanę.
Przyjechały razem, bo zmarł ktoś z rodziny Christiny i Suzana jej towarzyszyła,
a teraz wracała z nami. W Ariwara spotkaliśmy trzy siostry Kathy, Josephine i
Janine, które przyjechały na trzydniowe modlitwy do Ducha Św. To było
niesamowite: przez trzy dni nie ustawały śpiewy w kościele. Na początku było to
nawet całkiem zajmujące, ale już we wtorek po południu miałam dość. W środę
wreszcie zapanowała błoga cisza, a siostry wróciły do Aru. Została tylko
Josephine, która w czwartek miała operację w tutejszym szpitalu. Wolne popołudnia
spędzałam tradycyjnie na sprzątaniu, praniu, skończyłam czytać książkę po
angielsku. We wtorek dzwoniliśmy do Vale bo miała 30.urodziny: tak dobrze było
ją usłyszeć! W piątek gotowałam razem z Suzaną kolację: rewelacyjne ziemniaki z
pomidorami i zupę, trochę było ciężko, bo Suzana jest czasem bardzo chaotyczna.
Niby chce, żebym jej pomogła, a potem połowę pracy robi za mnie, pokazując mi
jak mam coś zrobić, więc nie wiem czy to dobra pomoc. Ale mimo wszystko fajnie
było się trochę pokręcić w kuchni. W szpitalu niezmiennie dobrze, w tym
tygodniu żadne dziecko nam nie zmarło, mimo, że mieliśmy ciężkie przypadki
anemii. Wszystko było pięknie dopięte na ostatni guzik, bo mieliśmy mniej
dzieci i można się było nimi bardziej dokładnie zająć. W sobotę jak zwykle
skończyłam wcześniej, bo o 13 byliśmy umówieni z s.Carmelą, że wracamy.
Przyjechała tu samochodem, żeby towarzyszyć Josephinie po operacji i w sobotę
wracaliśmy razem. Siostry, jakby coś przeczuwając, były bardzo rozczarowane, że
nie zostajemy na obiedzie, ale my już chcieliśmy jechać, a tak wyjechalibyśmy z
godzinę później, znając tutejsze realia. Po około 30 minutach jazdy zgasł nam
samochód i nie mogliśmy go ponownie zapalić: rozładował się nam akumulator.
Najpierw więc próbowaliśmy go pchać, ale w końcu przejeżdżał jakiś samochód,
zatrzymał się i podładował nam akumulator(dzięki Bogu, że mieliśmy te kable!).
Myśleliśmy, że to koniec kłopotów, ale nie: za jakieś kolejne 30 minut z rury
wydechowej i spod maski zaczął się wydobywać czarny dym i w końcu samochód
znowu się zatrzymał. Tym razem nie było szans na jego ponowne zapalenie. Znowu
zatrzymał się jakiś samochód, z mechanikiem w środku, ku naszemu zdziwienie,
który zapewnił nas, że spaliliśmy silnik i teraz to tylko holowanie. Na
szczęście byliśmy już bliżej Aru niż Ariwara i zadzwoniliśmy po Clarę, żeby po
nas przyjechała. Czekaliśmy z jakąś godzinę, a że nie było słońca, ja
oczywiście trzęsłam się z zimna:) Holowanie przebiegło bez żadnych problemów,
jechaliśmy z prędkością ok 30km/h. Gdy wreszcie dotarliśmy do Aru było koło 17
i jedyne na co miałam ochotę to gorąca herbata. Potem zjawiła się Mary, Enzo, z
Danim pochłonęliśmy pozostałości z obiadu, deser składający się z herbatników z
masłem orzechowym, przy stole panowała wspaniała atmosfera radości, że znowu jesteśmy razem. Rodzice Mary
przysłali list z nowymi filmami, które z entuzjazmem podziwialiśmy, na mnie
czekał list od Babci i Cioci. Wzięłam gorący prysznic(nie wiem czy pisałam, że
odkryliśmy z Danim wspaniały wynalazek turystycznych pryszniców; to wielki
czarny worek z rurką, do którego można wlać ciepłą wodę i zrobić prawdziwy
ciepły prysznic!) i przyszli nasi znajomi, bo Bolingo miał pierwsze w drugiej
kadencji przemówienie prezydenckie. Potem z Mary relaksowałyśmy się z książką
na naszych sofach, podczas gdy chłopaki przygotowywali na kolację risotto.
Potem zrobiliśmy sobie seans filmowy „Zoolandera”, kultowego jak się okazuje
filmu, którego tylko ja nie widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz