W poniedziałek rano
pojechaliśmy z Danim do szpitala kupić dla niego chininę: jego test na malarię
po przeleczeniu się Coartemem jest nadal pozytywny, a że Dani za dwa tygodnie
wyjeżdża to zdecydował się na niezawodną chininę. Bardzo jestem ciekawa jak to
zniesie, bo słyszałam o wielu działaniach niepożądanych chininy: bóle głowy,
znaczne osłabienie, wymioty, dzwonienie w uszach(podobno bardzo częste i bardzo
nieprzyjemne). Udało mi się też znaleźć w bibliotece w miarę dobrą książkę dla
Christiny do nauki angielskiego- umówiłyśmy się, że zaczniemy w nadchodzącym
tygodniu. Nie jest idealna, bo ja potrzebuję książki dla dzieci, gdzie zaczyna
się angielski od podstaw. Ale Christina jest zdumiewająco dobrym uczniem, nawet
z książką sobie poradziłyśmy. Miałyśmy dwie lekcje w czwartek i piątek, dużo
zrobiłyśmy, bo teraz nie będzie mnie przez tydzień w Ariwara i chcę, żeby miała
dużo rzeczy, których będzie mogła się uczyć sama: odmiana czasownika „być” i
„mieć”, trochę słownictwa, podstawowe zasady gramatyczne. Na piątkową lekcję
przyszła Suzana, ale nie dała rady, wyszła po 20 minutach, chyba nie za bardzo
ją to interesowało. W szpitalu mieliśmy w tym tygodniu kawał dobrej pracy, nie
było może bardzo dużo dzieciaków, ale dużo się działo. Zaczęło się od totalnej
katastrofy jak przyjechałam, nic nie działało: dzieciaki od dwóch dni były bez
chininy per os, syropki były zapisane na karcie obserwacji, ale nikt ich nie
dał mamom, tak samo z Paracetamolem- są na karcie, ale mamy nie mają recepty na
niego, zaplanowane kroplówki z chininą są tylko dla połowy dzieciaków, o
reszcie chyba zapomniano, przepisane wczoraj zastrzyki z antybiotykiem nie są
podane aż do dzisiaj, niedożywione dzieciaki od dwóch dni są bez mleka
terapeutycznego…Jednym słowem- poczułam się przez chwilę jak w Aru. Zaraz potem
zabrałam się za porządkowanie tego rozgardiaszu, na szczęście na obchód
przyszedł dr Faustin, który widział moje
rosnące przerażenie, gdy prawie na każdej fiszce coś się nie zgadzało i
dzielnie mi pomagał. Nie mogłam się powstrzymać przed wyrażeniem swojego
zdziwienia wieczorem siostrom odpowiedzialnym, że nic dzisiaj w szpitalu nie
było jak trzeba. I tutaj poczułam się dokładnie odwrotnie jak w Aru- następnego dnia s.Claudine przyszła do naszej dyżurki,
zamknęła drzwi na zamek i przez godzinę dyskutowaliśmy co nie gra i dlaczego i
jak możemy to zmienić. Wow! Byłam pod wrażeniem, że wszystko jednak nawet tutaj
w Kongo da się załatwić tak szybko- ale to tylko i wyłącznie lata pracy białej
Marceli z tymi siostrami, które mają już niektóre „białe” zachowania, to widać.
Oj, kiedyż ona wreszcie wróci! Wciąż nie mam od niej żadnej informacji, mam
nadzieję, że niedługo! W tym tygodniu zmarła nam dwójka dzieci: jedna śliczna
dziewczynka z ogromnym zapaleniem płuc, która dusiła się przez dwa dni i nie za
bardzo wiedzieliśmy co możemy dla niej jeszcze zrobić i w piątek biedniutkie
dziecko, Pascal, koszmarnie niedożywiony, miał widok potwornie zmęczonego i
smutnego dziecka, wystające kości policzkowe i był tak słaby, że nie mógł się
ruszać… Mamy też 2-tygodniowe niemowlę, które straciło mamę przy porodzie, tata
też nie żyje i babcia przyniosła je skrajnie niedożywione: dosłownie, ale to
dosłownie skóra i kości. Dziecko nie ma tkanki podskórnej i mięśni i waży tylko
2 kg. Od tygodnia karmimy też jednego
wcześniaka przez sondę, ja wciąż się upieram, żeby ją wyjąć, żeby nie zrobić mu
odleżyn, ale z drugiej strony dziecko nie ssie, a co najgorsze, nie połyka. Tak że sonda jest kompromisem
przed zagłodzeniem go na śmierć.
W tym tygodniu poprawiło się z
pogodą, w ciągu dnia prawie codziennie świeciło słońce, zaczynało padać dopiero
koło 16. Przez to w nocy było przyjemnie chłodno. W piątek natomiast ulewny
deszcz zatrzymał nas wszystkich po pracy przez prawie 40 minut- po prostu nie
dało się wyjść ze szpitala! I ja to jeszcze jak tylko się trochę przejaśniło
przebiegłam te parę metrów do zakonu, ale inni mają daleko do domu i nie byli
tak odważni. Wieczorem przyjechał do Ariwara Dani, żeby zrobić kontrolne testy
przed wyjazdem- z wielkimi przygodami. Jego autobus co 20 minut psuł się na
drodze, spóźnił się z odjazdem godzinę, w końcu doczłapał się na 19:30 jak już
było ciemno, co przysporzyło mi trochę niepokoju. W sobotę w szpitalu był
całkiem przyjemny dzień, bo miałam obchód z dr Faustinem, byłam też na oddziale
sama z Jaquiem, więc było co do roboty. Nasze dwutygodniowe niemowlę ma się
zaskakująco dobrze, wygląda sto razy lepiej, po tych wszystkich kroplówkach jego skóra
wreszcie przypomina skórę a nie zmięty papier. W zakonie siostry zrobiły
pożegnanie Daniemu: było pyszne ciasto, pożegnalny list i prezent w postaci
pagnii na koszulę- świetny pomysł! Jego test na malarię jest negatywny-
strasznie się ucieszyłam, bo niezbyt dobrze znosi chininę, głównie z powodu
tego, że ma przytępiony słuch i gorzki smak w ustach, ale przynajmniej działa!
Podróż do Aru znowu była okupiona niespodziankami: najpierw ledwo zdążyliśmy,
bo pożegnalny obiad Daniego się przeciągnął. Ale po drodze złapaliśmy moto taxi,
która dowiozła nas na czas. Dani się przeraził jak zobaczył autobus, bo był to
ten sam, który wczoraj go tu przywiózł i psuł się co chwilę. Ale w środku było
dużo miejsca i wyjątkowo mili pasażerowie. Dojechaliśmy bez większych problemów
poza ulewą, która dosłownie nas zalała- deszcz wlewał się strumieniami do
środka przez nieszczelne szyby i mieliśmy małą powódź na podłodze:) Ale wszyscy
przyjęli to z uśmiechem, po raz pierwszy poczułam, że Ci ludzie nie śmieją się
z nas, ale razem z nami. To miła odmiana…Wieczór w Aru spędziłyśmy z Mary na
obgadywaniu sprawy niedożywionych dzieci w tutejszym szpitalu. Mamy dużo
pomysłów, głównie za sprawą domowego plumpynut, którego Mary testuje na
wszystkie strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz