Siostry mówią, że dopiero
teraz rozpoczęła się pora deszczowa. I że potrwa do połowy września: jak tak to
ja się wypisuję z tej Afryki! Zimno cały czas, pada całe noce, chmury cały
dzień na niebie, zero słońca, toż to depresji można dostać! A na dodatek nic
nie schnie, pranie teraz czegoś to dobry żart. W poniedziałek właśnie przywitał
nas taki deszcz: wracaliśmy piechotą z autobusu do zakonu, a tu lunął prawdziwy
tropikalny deszcz, już było widać zakon a mimo to byliśmy mokrzy do suchej
nitki. Ja właśnie zaczęłam akcję „opalamy nogi” i byłam w pięknej sukience, tak
że widok był jeszcze bardziej komiczny:) W tym tygodniu w szpitalu było
nadzwyczaj spokojnie, mieliśmy jakieś 35-40 dzieci na oddziale, mam nadzieję,
że szpital się do tego stanu nie przyzwyczai. Ja tam wolę jak jest dużo pracy,
czas szybciej leci. Na dodatek Dani był zajęty cały tydzień od rana do nocy, bo
kończył swoją elektryczną pracę w szpitalu, bowiem to jego ostatni tydzień w
Ariwara. Ja więc całe popołudnia spędzałam z fascynującą książką „Biała
(głupia) Masajka”- skończyłam ją w pięć dni, to zdumiewające jak bardzo można
nie mieć zdrowego rozsądku. Polecam! W czwartek, chyba żeby się zrehabilitować
przed wyjazdem po ostatnich szalenie słonych bułkach, razem z Danim piekliśmy
chleb: to strasznie długi proces, bo trzy razy czeka się na wyrośnięcie: 30 minut,
godzinę i 40 minut…Ale efekt był znowu wspaniały, mam wrażenie, że to za sprawą
tych pieców, w których pali się drewnem, ciekawe czy zwykły gazowy piekarnik
dałby sobie radę z takim chlebem. Trzeba będzie spróbować po powrocie. Siostry
były zachwycone i po raz kolejny został okrzyknięty cudownym chłopcem, dopóki
jedna z sióstr nie zauważyła, że chleb jest tak dobry, bo ja czuwałam nad tym
co Dani do niego dodaje:) Ha ha! W piątek poszliśmy na open market zrobić
konieczne elektryczne zakupy do szpitala, a przy okazji i zupełnie
niespodziewanie udało się nam kupić bilet na sobotni autobus- zawsze mamy z tym
problemy, bo do tej pory nie dało się kupić biletu dzień wcześniej i rano przed
pracą w sobotę ktoś musiał iść na dworzec i go kupić. Jednak bilety nie były
szczęśliwe, bo w sobotę najpierw czekaliśmy dwie godziny na odjazd
autobusu(nikt nie wiedział dlaczego takie opóźnienie, czy autobus przyjedzie i
kiedy), a potem dwie godziny się wlekliśmy…Przyjechaliśmy wykończeni, ale
szybko mi zmęczenie przeszło, bo w domu zastałam absolutnie niespodziewaną
paczkę od Madzi z najnowszą książką Jonathana Carrolla i ucztą kasztankowo-
ptasiomleczkową! Ach, zachwytom nie było końca, całą niedzielę przesiedzieliśmy
też nad Ptasim Mleczkiem, błogo się leniąc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz