Chyba coraz bardziej
przyzwyczajam się do pracy w szpitalu, bo coraz ciężej opisywać mi co się
działo w trakcie dnia. Już czuję się pewnie gdy muszę przepisać leki na
malarię, podać kroplówkę z chininą, wybrać odpowiedni antybiotyk(ale to tylko
dlatego, że mamy ich tu pięć na krzyż:)). Dlatego coraz mniej rzeczy mnie
zaskakuje i wydaje mi się na tyle ciekawych, żeby to opisać na blogu. Jedyne,
co chyba nie przestanie mnie tu zaskakiwać to niesamowite dermatozy, grzybice i
cuda, które ludzie tutaj mają na skórze, a co dla mnie jest naprawdę czarną
magią…Więc jeśli czyta to teraz jakiś dermatolog- to wiedz, że cię tu
potrzebujemy!!! Ja dzisiaj pojechałam do General Hospital wydostać stamtąd
jedno niedożywione dziecko, które w zeszły czwartek skierowaliśmy tam na
transfuzję krwi(gdyż sióstr nie interesuje kupienie odczynników do wykonania
podstawowych badań przed transfuzją…), a które do tej pory nie wróciło.
Ponieważ mąż Elizabeth tam pracuje wiem, że chodzi o niezapłaconą fakturę-
dopóki matka nie ureguluje płatności za pobyt w szpitalu, nie wypuszczą jej do
nas, żebyśmy mogli zacząć prawdziwie leczyć jej dziecko: mlekiem
terapeutycznym…Ale nie udało mi się nic załatwić, bo chociaż doktor z pełnym
zrozumieniem mówił potrzebie współpracy między naszymi szpitalami, to gdy po
południu po kursie angielskiego pojechałam do naszego szpitala, dziecka tam nie
było…Nie mogę patrzeć na tę ignorancję! Głupi ludzie, dla których pieniądze są
ważniejsze niż życie dziecka. Dlatego ich nie polubię, bo cała etyka,
traktowanie pacjentów jak swoich braci i miłość do pracy, to tylko idiotyczne
gadanie, z którym wszyscy się zgadzają i przyklaskują, ale nikt nie realizuje.
Załamać się można!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz