Spędziłam w niej dzisiaj
dosłownie cały dzień, z godzinną przerwą na obiad. Najpierw rano zmierzyłam się
z pobojowiskiem potermitowym- całe garście skrzydeł i ten specyficzny zapach…Na
7:30 musiałam być w szpitalu, bo Salome zaplanowała spotkanie całego personelu.
Było miło, ale o niczym: znowu te gatki-szmatki o braterskiej miłości, że
pacjentów należy traktować tak jakbyśmy leczyli
swoją rodzinę, takie tam…I tak nic się w tym temacie nie zmieni.
Przykład miałam dzisiaj dwukrotny, od razu. Jedno z niedożywionym dzieckiem, z
malarią i tyfusem, które 40 minut
czekało na podłączenie kroplówki, kolejne 20 na znalezienie łóżka i
prześcieradła, była godzina 13, a jak przyjechałam do szpitala o 18 to jeszcze
nie dostało pierwszej porcji mleka… Drugi przykład to pacjent w śpiączce
hiperglikemicznej z powodu cukrzycy, któremu co prawda pobrano krew na
oznaczenie glikemii o 10:30, ale wynik przyszedł dopiero o 14:30. Gdy okazało
się, że glukozy jest aż 680 g/dl, to
zaczęło się szukanie insuliny(wow! znaleziona! dzięki Bogu za stażystów, że
akurat w tym tygodniu są u nas, bo jeden z nich niezwłocznie pojechał do
General Hospital, żeby ją przywieźć), ustalanie dawki, szukanie strzykawki, bo
normalną trudno jest odmierzyć objętość 0,05ml…
Za to z niedożywionymi dziećmi
poszło dzisiaj zgrabnie, co prawda nie przyjechały bliźniaki, ale wróciła Merci
z taką samą wagą jak przed 3 miesiącami…Udało się na szybko zorganizować ugotowanie jajek, które
Clara przywiozła z farmy i zrobiliśmy mleko z proszku.
Po kursie angielskiego
wróciłam do szpitala, Ozvaldo z naszym laborantem też przyjechali, żeby
oznaczyć glikemię temu pacjentowi- niestety spadła tylko do 600g/dl. To chyba
nie za dużo jak na 4 godziny, ale w sumie to sama nie wiem, pierwszy raz
wyprowadzam pacjenta ze śpiączki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz