Chyba mogę napisać, że
oficjalnie rozpoczęta! I to nie byle jak- w nocy padało tak mocno, że mnie
obudziło. Tutejsza ulewa to największy polski deszcz pomnożony przez trzy.
Przez to, że mamy dach z blachy, jest tak głośno jak pada, że Clara nie
usłyszała budzika, który dzwonił trzy razy! Ja natomiast już wiedziałam, że jak
pada to nikogo nie ma w pracy, więc wyspałam się do ósmej. Deszcz trochę
osłabł, a o 9 już tylko kropiło, więc pojechałam do szpitala i idealnie
wpasowałam się na poranną odprawę. Obchód był długi i brudny: tutejsze błoto(w
lingala poto poto) przyklejało się do butów i wszędzie je roznosiłyśmy. Mamy
niedożywionych dzieci zrobiły sobie dzisiaj chyba wolne, nie przygotowały wody
na rano, potem nie było ich o 12 na kolejny posiłek, nie przyszły na ważenie. W
ogóle atmosfera w szpitalu była bardzo senna, przez deszcz nie było pacjentów na konsultacje. Dopiero po
południu zrobiło się przyzwoicie, tzn. mogłam ściągnąć bluzę i chodzić w
krótkim rękawku, przez pozostałą część dnia było normalnie zimno! Pracowaliśmy
z Danim w naszym ogródku zrywając awokado, bo jest już mnóstwo owoców.
Chcieliśmy nimi obdarować protestantów, którzy mieli przyjść na kawę, ale Marcus
dostał zaproszenie od swojego szefa na obiad i nie mogli przyjść. Mamy więc w
kuchni pełen kosz awokado, gdyby ktoś miał ochotę. Ja zabrałam się za
przygotowywanie kursu angielskiego na kolejne parę lekcji, zeszło mi do
wieczora i nadal nie skończyłam. Dani i Clara pracowali do wieczora, więc
zrobiłam na kolację sałatkę z kapusty i tuńczyka z grzankami, a na deser Clara
przygotowała gorącą czekoladę z torebki, która była naprawdę wyśmienita. Potem
oglądaliśmy „Bezsenność w Seattle”, przy czym ja zamarzałam pod kocem.
Normalnie było jak w listopadzie w Polsce!
Zimny prysznic przestał być przyjemny, jest coraz trudniej się do niego
zmusić:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz