Ach, tydzień zleciał tak
szybko! I niby nic wielkiego nie robiłam, a na bloga jakoś zawsze nie było
czasu… Do Ariwara przyjechałam w poniedziałek, w pięknie pustym autobusie,
który na dodatek zjawił się na czas. Siostry przywitały mnie bardzo serdecznie,
spotkałam też dr Cypriana, który bardzo się ucieszył, że będę z nimi pracować. Dostałam
pokój w nowej części zakonu, nieco poza główną częścią, z własną łazienką.
Także warunki idealne- no, może oprócz tego, że nie ma tam światła, ale jakoś
bez problemów się to znosi, dostałam taką specjalną lampę olejną, która daje
całkiem dużo światła. We wtorek natomiast zaczęła się ostra praca: na oddziale
mieliśmy 43 dzieciaków!!! Kosmos był straszny i utrzymywał się przez kolejne
dni, dzisiaj w sobotę było nieco spokojniej. Miałam straszne szczęście, bo
ranną zmianę przez cały tydzień miał Justin, a z nim pracuje się wyśmienicie.
Było dużo przypadków dzieci z malarią, z anemią rzędu Hb 3-5g/dl, więc ciągle
musieliśmy zlecać transfuzje. Tutaj, inaczej niż w Aru, nie jest to aż takim
dużym problemem, jakoś idzie to sprawniej, ale i tak dwójce dzieci nie udało
się znaleźć dawcy, mimo to mają się całkiem dobrze. Dwójka innych dzieci
zmarła, bo rodzice za późno przywieźli je do szpitala i mimo transfuzji nie
udało się ich uratować. Codziennie obchody tej ilości dzieci trwały 2-2,5
godziny, ciągle pracowałam z dr Bruno, dopiero dzisiaj przyszedł na obchód mój
ulubiony dr Cyprian. Obchody są naprawdę męczące, bo podczas nich przepisujemy
leki, badania laboratoryjne, wszystko zajmuje dużo czasu, a my wciąż stoimy, co
nie podoba się za bardzo mojemu kręgosłupowi:) Ale po takim obchodzie jesteśmy
strasznie z siebie dumni, że daliśmy radę! W piątek, niespodziewanie spotkałam
w szpitalu Elizabeth i s.Josephine, które przyjechały do tutejszego dentysty.
Mimo wszystko miło było je zobaczyć. Do zakonu wracałam koło 15-16, z wielkim
lamentem sióstr, że muszę być bardzo zmęczona i że muszę natychmiast coś zjeść-
one się tak o nas troszczą, to naprawdę miło, już zapomniałam jak to jest jak
ktoś się tak troszczy jak moja Babcia. We wtorek dojechał Dani(znowu czekając 3
godziny na autobus- ja to mam szczęście!) i zaczęliśmy nasze popołudniowe
przygody kuchenne. Razem z Suzanną przez cały tydzień obieraliśmy mango i
zielone pomidory, przecieraliśmy je, smażyliśmy na konfiturę, pakowaliśmy do
słoików. Efekt jest pyszny(oprócz tego, że Dani nie może jeść konfitury z
mango, bo jest uczulony…), siostry mega zadowolone, a ja siedząc w kuchni przy
otwartym oknie miałam wrażenie, że
jestem u Babci na wakacjach: po prostu było zupełnie nieafrykańsko,
surrealistycznie. Kuchnia w zakonie jest taka swojska, gotujemy na prawdziwym
piecu, w którym pali się drewnem, wszystko jest takie surowe w kształcie i ta
krzątająca się wszędzie Suzanna ze swoimi powiedzonkami: bandeko, wapi, que
bravissimo! Jednym słowem niezapomniana atmosfera, niepowtarzalny klimat! Poza
tym posadziliśmy z Danim w „skrzynkach”(tzn. przeciętych butelkach po oleju) truskawki i rzodkiewkę,
czekamy z niecierpliwością na efekt!
Dzisiaj znowu bez problemu złapaliśmy autobus do Aru. Nic się tu nie zmieniło przez ten tydzień, a moim
pokoju nawet nie było nowych niechcianych mieszkańców! Mary jest już bardziej
zaaklimatyzowana, co mnie bardzo cieszy, bo szkoda mi było ją zostawiać samą z
Enzo i Clarą. Teraz idziemy na mszę, bo stwierdziliśmy, że godzinna francuska
wygrywa z trzygodzinną w lingala- już wystarczy!
Na kolację Clara ugotowała
potrawę, którą s.Camela nauczyła się przygotowywać w Togo: ryż z sosem z
pomidorów, papryki i sardynek- pychota!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz