Mój dzisiejszy dzień przed
południem wyglądał mniej więcej jak wczoraj: ambulatorium, Faida, drukowanie
dokumentów dla s.Claudine, po prostu bieganie. Ale miałam też dodatkowe
zadanie. Na dzisiaj bowiem wyznaczyliśmy termin zgłaszania się chorych do
operacji rozszczepu wargi i podniebienia. W listopadzie bowiem przyjeżdża do Ariwara chirurg
szczękowo- twarzowy ( z Włoch? Hiszpanii?) i musimy zebrać dla niego
chorych. Miałam więc zrobić wywiad z
chorymi i dokładne zdjęcia. Niestety zgłosiło się tylko dwóch pacjentów-
dwumiesięczne niemowlę(koszmar, przez rozszczep nie może poprawnie jeść i jest
takie chude!) i czternastoletni chłopak. Mieliśmy listę chorych, jakieś 7 osób,
daliśmy ogłoszenie do radia, żeby się zgłaszali, ale niestety nie przyszli. Mam
nadzieję, że zjawią się w późniejszym terminie.
Potem szybko się spakowałam,
zjadłam obiad, ogarnęłam kuchnię i pokój, koło 13:30 ruszyłam na autobus do Aru.
Świeciło piękne słońce, białe chmury tworzyły wspaniałe kształty na niebie,
szłam sobie znaną mi drogą, pozdrawiając napotkanych ludzi, nie wiedząc, że
kroczę ku najgorszej podróży w moim życiu(jak dotychczas). Zaczęło się od tego,
że czekaliśmy 2,5 godziny na odjazd autobusu, wiedziałam, że zaczynanie podróży
o 16 to nie jest dobry pomysł, ale co miałam robić. Zapakowałam się do autobusu,
tym razem pod imieniem Mary, gdyż korzystałam z jej biletu, którego nie
wykorzystała w poniedziałek i ruszyliśmy. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy się
na stacji benzynowej na 20 minut…Kierowca jechał taaaak wolno, że byłam w
stanie czytać książkę przez całą drogę, obserwując z niepokojem piękny zachód
słońca. Przez to, że słońce chyliło się ku zachodowi, krajobraz miał zupełnie
inny kolor: niebo było naprawdę niebieskie, a nie jak czasem obserwuję, przez
to mocne słońce, przebarwione na biało, trawa była mocno zielona, a droga
naprawdę czerwona. Kolory były oszałamiające. Zatrzymaliśmy się po drodze
jeszcze dwa razy, dyskutując z kierowcami mijających nas autobusów. Wreszcie o
18 dotarliśmy do Aru, zatrzymując się na stacji mojego przewoźnika- Dieu Merci.
Potem autobus jedzie do Watsa, przejeżdżając zaraz obok domu VOICA, więc
zapytałam czy mogą mnie podwieźć(jak zwykle). Oczywiście zgodzili się bez
problemów, powiedzieli, że zrobią chwilę przerwy i ruszamy. Chwila trwała całe
cholerne 40 minut, przez które nie mogłam przebrnąć- siedzę tam, robi się
zupełnie ciemno, a oni nie ruszają i nie ruszają. Wszyscy wrzeszczą coś w
lingala, ciągle tylko słyszę „mundele, mundele”, jest całe zamieszanie z
bagażami, jedzeniem, dziećmi… o masakra! Myślałam, że zaraz zacznę krzyczeć!!!
Wreszcie ruszyliśmy, ktoś
zaczął robić problemy, że muszą się zatrzymać, żebym wysiadła, byli bardzo niemili,
ale w końcu udało się mi wydostać i dostać
po ciemku do domu….Och, jaka ulga! Ale byłam fizycznie wykończona, więc
tylko słabo przywitałam nowych wolontariuszy- Marie i Michaela. Jednak po
ciepłej herbatce i czekoladowym brownie(pyszna robota Mary), zrobiło mi się
lepiej, wróciłam do domu! Potem było jeszcze lepiej, bo czekał na mnie
wspaniale przygotowany pokój przez Mary. Chyba nie wspomniałam wcześniej o tym-
teraz mieszkam w jednym pokoju z Mary! Wszystko dlatego, że dotychczasowy pokój
chłopaków, w którym miał spać Michael jest zbyt intensywnie zaatakowany przez
myszy, więc nie można na razie w nim mieszkać. Inny wolny pokój przypadł Marie,
więc Mary ma teraz nową współlokatorkę. Czekała na mnie też paczka od Eli,
rewelacyjny prezent, który szedł do mnie od czerwca i trafił na idealny dzień!
Today morning was more less like yesterday: ambulatory,
Faida, printing some documents for s.Claudine, just running. But I had
additional task too. Today was the day of admission patients for cleft palate operation.
In November there is a surgeon coming (Italian? Spanish?) and we need to
collect data for him before he comes. So I was interviewing patients and taking
pictures of them. Unfortunately only two came- 2-months-old baby(terrible,
because of his condition he just can’t eat and he’s so tiny) and 14-year-old
boy. We had a list of 7-8 people that we announced on the radio to come today,
but they failed. Hope they will come later.
Then I pack quickly, eat my dinner, tidy the
kitchen and room, around 13:30 I went for the bus. The sun was shining, white
clouds was enormous and the sky, I was walking the road I know, greeting people
I meet, not knowing I’m approaching my worst journey ever(well at least until
now). It all started with 2,5 hours of waiting, I knew that starting a journey
at 16 isn’t a good idea, but what could I do. I climbed on the bus, this time
under Mary’s name as I was using her ticket she didn’t use last Monday and we
left. After 5 minutes we stopped on gas station for 20 minutes…The driver was
driving sooooo slowly that I was able to read a book all the way, observing,
with a bit of anxiety, beautiful sunset. Because of the fact that the sun was
about to set the landscape has totally different color: the sky war really
blue, not like I can see sometimes, because of the strong sun, white; the grass
was so green and the road really red. It was just amazing. We stopped on the
road again two times, greeting other buses’ drivers. At last at 18 we reached
Aru, stopping at the bus station of Dieu Merci. Then the bus goes to Watsa,
passing by exactly VOICA house, so, as always, I asked if I can get out there.
The driver agreed with no problems, just said we’ll make a short break. This
short break lasted whole bloody 40 minutes, which I just couldn’t get through.-
I’m sitting there, it’s getting dark, and they’re still waiting and waiting.
Everybody is screaming something in lingala, all I understand is “mundele,
mundele” and in addition the commotion with baggage, food, children…I was just
freaking out and thought I start to sceam in a second.
But finally we left, someone started to make
problems that they have to stop so that I can get out, but finally I got out
and reached home in the dark. I was saved! What a relieve! I was physically
exhausted, so I just said weak hello to our new volunteers: Marie and Michael. But
after hot tea and chocolate brownie(Mary’s delicious job!), I felt better, I
came back home! Then it was just better: Mary prepared our room beautifully. I
didn’t mention it yet, I guess, that now I’m Mary’s roommate. It’s just that
boy’s room, the one Michael was supposed to stay in, is in terrible mice
condition, impossible to live in. So he got my room, Marie another free room
and I moved to Mary’s. I also got the package from my best friend Ela, which
was coming here since June, in the end arriving on the perfect day!
Moje zdjęcia- zdjęcia Mary / My photos, Mary's photos |
Ja i Mary- współlokatorki / Margie and Mary- super-roomies!!! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz