Mój pierwszy dzień z
zaplanowanego tygodnia w Aru nie zaczął się obiecująco: rzez całą noc, aż do 11
lało na całego i całe życie było zatrzymane. Postanowiłam zostać w Aru, żeby
nie przegapić ostatnich trzech dni Daniego w Kongo, pojechać na zakupy w Arua dla niedożywionych dzieci i przywitać s.Joy,
która wraca z Filipin w najbliższą sobotę. Zapowiada się więc pełen wrażeń
tydzień. Ale jeśli będzie lało tak jak dzisiaj, to nie wiem czy będę się nim
cieszyć: bez słońca tutaj jest koszmarnie! No, ale nie poddałam się pogodzie i
zabrałam się za wypełnianie dnia. Najpierw wreszcie porządnie posprzątam swój
pokój, bo wracanie tylko na weekendy nie mobilizuje mnie do zachowania go w
należytej czystości. Cieszę się luksusem czystej pościeli, bo odkąd nasza pralka nie działa pranie
pościeli ręcznie jakoś mnie nie pociąga:) Ale Dani mi obiecał, że porozmawia z
s.Carmelą, żebyśmy mogli wyprać chociaż pościel w zakonie. Deszcz się przedłużał,
maman Maria nie przychodziła, więc trzeba się było zabrać za przygotowywanie
obiadu. Namówiłam Daniego, żeby rozpalił piec w kuchni, z której korzysta maman
Maria, żebyśmy oszczędzili trochę gazu- bo oprócz obiadu musieliśmy ugotować
mięso dla psów i podgrzać wodę do mycia naczyń i wieczornego prysznica. Tym
razem nie zajęło mu to dwóch godzin i
około 13:30 cieszyliśmy się ze spaghetti z bazylią, a Fiona i Rambo wreszcie
byli najedzeni. Potem Dani chciał pojechać na open market by oddać swoją pagne,
którą dostał od sióstr w Ariwara do krawca, żeby mu uszył koszulę. Okazało się
też, że nie mamy prawie żadnych warzyw i ryby, więc pojechaliśmy razem zrobić
zakupy. Nie mogliśmy znaleźć krawca, więc zapytaliśmy w jednym sklepie czy
kogoś znają. Jeden z mężczyzn tam stojących powiedział, że może nas do jednego
zaprowadzić. Jakie było moje zdumienie, gdy rozpoznałam w nim męża maman
Therese- to ta pielęgniarka, na której ślubie byłam. Jej mąż był bardzo
zadowolony, że go pamiętam. Krawiec okazał się bardzo sympatyczny, co prawda ma
zeza rozbieżnego, ale mąż maman Therese mówi, że często korzystają z jego usług
i jest bardzo dobry. Jego „pracownia” to nawet nie chata- tylko półotwarta
przestrzeń z dachem- pracuje sobie na świeżym powietrzu:) Potem dokończyliśmy
zakupy i wróciliśmy do domu. Z racji tego, że mieliśmy rozpalony piec Dani,
wiedziałam, zaproponował, żebyśmy zrobili chleb. Ale tym razem to ja wszystko
robiłam, pod czujną kontrolą Daniego, żeby dokładnie się nauczyć go
przygotowywać, zanim Dani wyjedzie. Nie mieliśmy też żadnego pomysłu na
kolację, więc zaproponowałam, żeby użyć tego ciasta jako spodu do pizzy-
sprawdziło się idealnie, wieczorem raczyliśmy się prawdziwie włoską kolacją.
Ostatnie też dni spędzamy na stronie internetowej włoskiej firmy Bialetti,
która jest najsłynniejszą firmą produkującą moki do kawy. Wszyscy są nią
zafascynowani, nawet Włosi, strona jest bardzo wciągająca:) Jest tam ich
mnóstwo rodzajów, ale koniec końców zdecydowałam się na najbardziej klasyczny
model, produkowany chyba od 1950 roku. Nie mogę się doczekać!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz