I tak właśnie nie ma co
niczego planować w Afryce:) Już się zastanawiałam jak to będzie samej w
Ariwara, kiedy właśnie więcej niż połowę miesiąca przesiedziałam w Aru. I to
prawie dosłownie przesiedziałam/przeleżałam, gdyż miałam malarię. Wszystko
zaczęło się w zeszły poniedziałek, kiedy wróciliśmy z Arua, przywieźliśmy
Joyce, zrobiłam zakupy dla niedożywionych dzieci i byłam gotowa we wtorek
wrócić, jak planowałam, do Ariwara. Ale zaczęła mnie boleć głowa, myślałam, że
może to przemęczenie po Arua, jednak rano we wtorek ból był taki sam i już
prawie byłam pewna, że to znowu malaria. Ale pojechałam zrobić test do
szpitala, który okazał się pozytywny. Ponieważ ostatnim razem po Coartemie test
był nadal pozytywny, zdecydowałam się wziąć chininę. Dzisiaj dwa razy
przemyślałabym tę decyzję…Był to jeden z moich najgorszych tygodni w Afryce:
najpierw z powodu pozbywania się malarii, a potem z powodu działań
niepożądanych chininy. Tak że pierwszy najgorszy dzień był w środę, jak chinina
działała, bolała mnie głowa, wszystkie mięśnie i byłam bardzo słaba, a potem w
poniedziałek, kiedy mój żołądek zdecydowanie odmówił dalszych dawek chininy,
miałam straszne nudności i nie mogłam nic jeść przez jakieś trzy dni. Oprócz
tego przez całe 7 dni miałam koszmarny gorzki smak w ustach i, najbardziej nietypowe
doznanie, przed którym wszyscy miejscowi mnie ostrzegali- znacznie osłabił mi
się słuch, tzn. słyszałam tak jakbym była pod wodą albo na dużej wysokości(tyle
tylko, że przełykanie śliny nie pomaga), wszyscy musieli mówić do mnie głośniej
i wyłączać muzykę, bo słuchanie tych zniekształconych dźwięków było dodatkowym
koszmarem:) Dni mijały bardzo powoli, wszyscy starali mi się pomóc jak mogli,
ale ja nie miałam nawet siły na obejrzenie jakiegoś filmu czy pogranie w coś.
Głównie więc spałam, ale przeżyłam też spotkanie formacyjne w piątek z Joyce,
rewelacyjne nadziewane cukinie Mary, które były dokładnie tym na co miałam
ochotę i wyjazd do Arua.
Tak, to było trochę szalone,
ale w sumie cała przygoda dobrze się skończyła. Clara musiała w niedzielę
odwieźć Carmelę na autobus, a że była to niedziela zaproponowała, żebyśmy
pojechali wszyscy razem i po zakupach(długa lista od sióstr) zjedli lunch w
White Castle. Ja w sobotę czułam się trochę lepiej, bo było po malarii, a mój
żołądek jeszcze się trzymał, więc się zgodziłam, na dodatek taka miła
perspektywa spędzenia wolnej niedzieli po tych wszystkich dniach w łóżku była
bardzo kusząca. Wyruszyliśmy koło siódmej i zaraz na przejściu granicznym w
Vurra zaczęły się przygody. Z tego co
zrozumiałam(mimo, że tam już mówią po angielsku) celnik, który nas obsługiwał
był nowy, był to jego pierwszy dzień pracy i postanowił, że będzie pracował
zgodnie z prawem. A prawo stanowi, że za każdy wjazd do Ugandy należy się 50$
od osoby. Z racji tego, że jesteśmy wolontariuszami, że jesteśmy razem z
siostrami, że jeździmy do Arua kilka razy w tygodniu czasem, celnicy do tej
pory przymykali na to oko i puszczali nas za darmo. Tak że byliśmy co najmniej
zaskoczeni. Koniec końców, po pół godzinie rozmowy skończyło się na tym, że
Carmela musiała zapłacić, a my wszyscy zostaliśmy puszczeni. Następnym zaś
razem będziemy musieli zapłacić, a więc do widzenia wyjazdy do Arua! No nic. Musieliśmy
szybko się zbierać, żeby zdążyć na autobus, bo nie planowaliśmy tak długiego
postoju na granicy. W Arua w miarę szybko uporaliśmy się z zakupami, oprócz
bulionu w kostkach. Ale i tak mieliśmy dużo szczęścia, bo nasz znajomy
sprzedawca, przemiły Hindus, powiedział, że je dla nas sprowadzi z innego
sklepu, musimy tylko poczekać. Nie musieliśmy więc szwędać się po targu, tylko
cierpliwie czekać:) Po pół godzinie karton przybył, zapakowaliśmy się do samochodu i czekał nas ostatni przystanek
przed White Castle- karma dla kurczaków. Cóż, myślałam, że będzie bezboleśnie….ale
karma ma tak nieznośny zapach, że od razu mi się zbierało na wymioty…Cały czas
gdy byłam w samochodzie, miałam otwartą całą szybę na maksa z głową prawie na
zewnątrz, żeby nie wdychać tego smrodu:) Gdy się zatrzymywaliśmy (np. żeby zatankować)
musiałam wysiadać, bo zapach niemiłosiernie się wzmagał…Ale w końcu dotarliśmy
do naszej restauracji, mój żołądek uspokoił się na tyle, że nawet poczułam głód
i byłam w stanie pomyśleć o zamówieniu czegoś do jedzenia(kurczak w sosie z
ananasów i pomidorów w chlebie pita z pyszną surówką i frytkami). Potem
relaksowaliśmy się w cieniu, na trawce, było bardzo niedzielnie! W drodze
powrotnej serce podeszło nam do gardeł, gdy zauważyliśmy w oddali, jak policja
macha na nas, żebyśmy się zatrzymali na poboczu…Podszedł do nas jeden z nich,
zapytał jak się mamy, jak się nazywamy, skąd jesteśmy, czy się nam podoba w
Kongo i… życzył nam miłego dnia i nas puścił. Takie to mamy „miłe” rozmowy po
drodze, cóż wątpliwa przyjemność. Na granicy poszłam z wszystkimi paszportami
po pieczątki, że wróciliśmy i celnik powiedział mi, że zadecydowali, że jednak
możemy przekraczać granicę za jedyne 10 000 Sh od osoby(ok.4$).
Zastanawiam się czy te 10 000Sh trafi do jego kieszeni czy będzie
tłumaczył się państwu dlaczego wziął od nas tylko 4$- stawiam na jego kieszeń i
nie dowierzam, że można tak drastycznie zmienić swoje na stawienie do pracy w
jeden dzień!
We wtorek po południu zaczęłam
jeść, dzisiaj jest mi już znacznie lepiej, nawet zjadłam połowę bułki i banana
na śniadanie! Jeśli do wieczora nic niespodziewanego się nie wydarzy, jutro
znowu spróbuję pojechać do Ariwara:) Marcela ma podobno też jutro wrócić z
Argentyny, więc byłoby miło się spotkać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz