Dzisiaj poczułam się jak za
starych, dobrych czasów w Aru. Jak to w poniedziałek, wstałam pełna energii i
nadziei na nowy tydzień- nadziei, która szybko zgasła i została zastąpiona
przez frustrację i niemoc. Trochę sprawę złagodziło to, że poranną zmianę miał
Justin, z nim mi się tak dobrze pracuje, że udało się nam uniknąć większej
katastrofy. Pierwszą informacją była ta o śmierci jednego z naszych
niedożywionych dzieci: miało koszmarne zmiany na skórze, w sumie to prawie cała
skóra schodziła z nóg, rąk, brzucha, pośladków, aż nie chciało się wierzyć, jak
je przyjmowaliśmy w sobotę, że matka mogła do takiego stanu dopuścić. Potem
otrzymałam kolejną informację: że właśnie skończyło się mleko terapeutyczne,
tzn. że mamy dwie torebki mleka F100 i jeden karton PlumpyNut: z naszymi
siedmioma dziećmi na oddziale te zapasy pewnie nie starczą nawet na tydzień. I
nikt w magazynie oczywiście nie pomyślał, żeby na przykład poinformować nas
ZANIM mleko się skończy. A jestem pewna, że osoba odpowiedzialna za taki stan
rzeczy pisze trzynaście raportów dziennie, jako, że tutejsza biurokracja nie ma
sobie równych: np. na oddziale trzy razy dziennie musimy liczyć ile wszystkich
lekarstw i strzykawek nam zostało i prowadzimy tego gruby rejestr. Tyle tylko,
że nikt z tych pieprzonych rejestrów żadnych wniosków nie wyciąga! No cóż…skończyło
się na tym, że piątka dzieci dostała PlumpyNut, gdyż ich stan na to pozwala, a
trójka kontynuuje mleko, które, udało mi się wyperswadować(mam nadzieję) ,
przygotowuje pielęgniarka, a nie mama. Tutejszy szpital jeszcze nie dosięgł
wyższego poziomu: że to pielęgniarka, a nie mama przygotowuje mleko: oczywiście
będę starała się to zmienić. Ale wszystkie procedury trwają tu tak długo: od
soboty proszę Marcelę o rozmowę, żeby jej przedstawić nowy plan, bo wiem, że to
mała rewolucja, ale wciąż nie znajduje dla mnie czasu. A teraz…teraz to trochę
głupio dyskutować o całej zmianie organizacji, skoro nie mamy mleka. Ach, no
naprawdę, wszystko się pięknie komplikuje. I jeszcze w międzyczasie, dzisiaj w
ciągu dnia, zmarło nam kolejne dziecko, też z koszmarnymi zmianami na skórze,
zastanawiam się czy to możliwe, że zmarły z uogólnionego zakażenia. Bo można
tylko to sobie wyobrażać: rozognioną skórę, w sumie cały naskórek zdarty i na
dodatek rak jakiejkolwiek higieny…Zakażenie murowane.
Po południu natomiast organizowałam
pokoje dla wolontariuszy. Po wstępnym zapoznaniu się w sobotę z ogólnym planem,
który ma Marcela na zakwaterowanie wolontariuszy, dzisiaj przystąpiłam do
akcji. Najpierw poprosiłam Jean’a Baptiste, pracownika technicznego ze szpitala
czy mógłby mi pomóc. Ach jak się ucieszyłam, gdy przyszedł ze swoim kolegą,
którego imienia nie pamiętam, ale naprawdę jest jak dwóch mężczyzn: jego ręka
jest wielkości moich dwóch, jest po prostu gigantyczny! A więc chłopaki w kilka
minut uwinęli się z robotą: przeniesieniem 5 metalowych łóżek do pokojów,
złożeniu ich i przyniesieniu materaców. Byłam im bardzo wdzięczna, bo przez to,
że miałam już wszystkie sprzęty w pokojach, mogłam je zaaranżować, oględnie
posprzątać i zrobić dla Marceli pierwszą listę rzeczy, których potrzebujemy.
Jutro albo później czeka mnie aranżacja kuchni albo raczej miejsca do jedzenia,
bo nasza kuchenka będzie się mieścić na zewnątrz.
Jak tylko się ze wszystkim
uporałam, szybko pobiegłam do szpitala przygotować mleko dla dzieciaków, bo popołudniową
zmianę miała pielęgniarka Mede, która kiepsko pracuje, nie daje dzieciom
zastrzyków i w ogóle z początkiem miesiąca nie będzie już pracować na
pediatrii. Tam zastałam typową sytuację, że mamy nie przygotowały wody, mimo iż
4 godziny temu mówiliśmy im, że przyjdę o 17 i że mają przygotować wodę, bo to
co zostało w termosie nie wystarczy…Już naprawdę tracę nadzieję, że ludzie
tutaj rozumieją to, co się do nich mówi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz