W sumie to trochę mi się
chciało śmiać w autobusie do Ariwara, że mimo prawie dwóch tygodni w Aru i
ciągłego planu powrotu do Ariwara, nie byłam na ten wyjazd zupełnie
przygotowana i wszystko przebiegło w dość dużym pośpiechu. W środę wieczorem
Joyce mnie zawiadomiła, że biały ksiądz, który przyjechał tu na rekolekcje z
Maaghi i mówi po angielsku(!), znajdzie jutro dla mnie czas w czwartek rano na
spowiedź(prosiłam o to wcześniej Joyce). Ks. Iwo jest z pochodzenia Belgiem, od
dwudziestu paru lat w Kongo, zna lugbara( co tu jest wielkim wyczynem, jako
jest to bardzo trudny w porównaniu z
lingala język) i prawie wszystkich w okolicy(z czego wywiązała nam się niezła
plotkarska rozmowa). Byłam więc w sumie pewna, że nie zdążę na autobus o 12,
zameldowałam się o 11 u Joyce, ale ona mi powiedziała, żebym jechała do Ariwara,
że mnie tam potrzebują(co nie było prawdą, ale może ona odniosła takie
wrażenie). Spakowałam się w 20 minut, nie zabrałam połowy rzeczy, Enzo szybko
odwiózł mnie na stację, gdzie czekałam 2,5 godziny na przyjazd autobusu:) W
Ariwara zastałam już Marcelę, która przyjechała dosłownie 15 minut przede mną.
W sobotę Suzana pojechała na dwa dni na spotkanie z Tiną, a my zostałyśmy bez
przełożonej i świętowałyśmy przyjazd Marceli ciastem i winem:) Fakt faktem, że
Suzana jest kochana, ale wprowadza jakąś nerwową atmosferę…W piątek wieczorem w
moim pokoju zastałam bardzo nieprzyjemną niespodziankę- potwornego karalucha-
którego udało mi się złapać w pułapkę w postaci odwróconego wiadra. W ciągu
całej nocy wydawało mi się, że coś się rusza w łazience, choć wiedziałam, że to
niemożliwe, żeby się wydostał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz