piątek, 19 października 2012

Moja podróż / My journey


A więc właśnie siedzę sobie na lotnisku w Addis Ababa(Etiopia), które jest koszmarnie zatłoczone i głośne. Słyszałam coś o tym, że teraz jest czas pielgrzymki muzułmanów do Mekki i chyba to prawda, bo aż roi się tu od nich. Ale po kolei:
Rano, jak pisałam, było wspaniale spokojnie. Po 11 zjawił się Richard, że dzwonił na lotnisko, że mój bilet nie jest potwierdzony(co podobno powinnam zrobić?) i że musimy się w błyskawicznym tempie wyrobić do 12 z wyjazdem na lotnisko. Mieliśmy zaplanowaną wizytę w sklepach z afrykańskimi pamiątkami, więc szybko wzięliśmy moto taxi i pognaliśmy. Ten market był przewspaniały, żałowłam, że nie mieliśmy więcej czasu. Jednak kupiłam przewspaniałe rzeczy, w 100% afrykańskie, więc byłam bardzo zadowolona. Było 10 minut do 12, jak zaczęliśmy stamtąd wracać. Wpadłam do domu dopakować kupione rzeczy i przebrać się na podróż. Wyrobiliśmy się na 12:25 i wspaniale klimatyzowanym samochodem(uff, jaka ulga!) pojechaliśmy w kierunku Entebee, lotniska. No i tu zaczęły się małe niespodzianki. Najpierw Richard potwierdził mój lot, wydawało się, że wszystko w porządku. Przez oprawę bagażową przeszłam z przygodą- musiałam otworzyć walizkę do sprawdzenia. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że akurat to była ta, która słabo się zamyka, więc wczoraj z dziewczynami obwiązałyśmy ją pasami i taśmą klejącą:) Musiałam znaleźć jakiś nóż do przedarcia tej taśmy i przez to, że paradowałam po lotnisku z nożem, wszyscy mnie pytali czy chcę kogoś zabić:) Ach...Nóż pożyczyłam od gości, którzy zajmują się obwijaniem bagażu w folię i potem z radością skorzystałam z ich usług.Potem poszłam odprawić bagaż, ale okazało się, że nie mogą mnie znaleźć w rejestrze albo coś i kazali mi czekać. Potem zostałam znowu wezwana, moje walizki na szczęście nie przekroczyły limitu wagi. Przez cały czas moim wsparciem był Richard, który stał po drugiej stronie szyb oddzielających mnie od osób, którzy nie podróżują, i rozmawialiśmy przez telefon o moich małych problemach:) Potem bez problemu przeszłam przez odprawę z dokumentami i zostawiłam w Ugandzie swoje odciski palców. Potem wreszcie się odstresowałam przy podwójnym espresso, o którym marzyłam od rana i wykonałam parę ostatnich telefonów. Przy kolejnej odprawie zostałam zatrzymana do sprawdzenia co za maszynę wnoszę na pokład. Na szczęście pan był wyrozumiały, a jak mu powiedziałam, że wracam z Kongo to aż mu się oczy zaświeciły i zrobił wielkie wow i puścił mnie bez problemu! Pierwszy lot trwał tylko godzinę, przede mną siedziała śliczna dziewczynka, może 8-10 letnia, Etiopka jak na moje oko, która co jakiś czas wciskała mi garść popcornu do pochrupania. W Nairobi nie musiałam zmieniać samolotu tylko cierpliwie poczekać na nowych pasażerów. A nowi pasażerowie byli bardzo interesujący: cały świat w jednym miejscu- Japończycy, Amerykanie, Arabowie, mężczyźni w turbanach, długich szatach, kobiety w burkach i innych chustach zakrywających prawie całą głowę, oprócz twarzy. Podczas drugiego lotu wreszcie mnie nakarmili, bo przez to, że wybiegliśmy tak wcześnie, nie zjadłam lunchu i od rana zjadłam tylko jedną kromkę chleba i trochę arbuza... Teraz szykuję się do akcji poszukiwania kawy i wody, bo czuję się odwodniona i odkofeinowana, a przede mną trzy godziny czekania na kolejny lot.

Hahahaha! A więc TO jest ostatni post z Afryki. Coś nie mogę stąd wyjechać...

PS.Misja wykonana, kawa w miarę dobra:)

So now I'm sitting on the airport of Addis Ababa(Ethiopia), which is terribly crowded and loud. I've heard that now is the time for Muslims to pelegrine to Mekka and I guess it's true, because the place is full of them in their white robes. But let's start from the begining.
Alora, in the morning, as I wrote, it was wonderfully calm. Around 11 Richard came with some kind of crazy information that he called airport and they don't have confirmation of my ticket and we have to go the the airport earlier, around 12. We planned a visit to the traditional African craft market to buy some souvenirs, so we took moto taxi and run to do it. The place was terrific, I'm so sorry we didn't have more time for shopping! But still I'm very happy of my African things!!!It was ten to twelve when we started to come back. I popped into my room to finish packing and change for a journey and 12:25 I was ready to go. Then we drove to the Entebee airport, the road was beautiful.And here surprises started. First Richard confirmed my flight and it seemd there won't be any problems. On the first baggage check they asked me to open my valise. And it won't be normally the problem if not the fact that THIS valise was the one who doesn't close too well, so yesterday I closed it with tape and belts. So first I had to find a knife to cut the tape and walking around airport with it made people look suspiciously at me and security was aksing me if I want to kill anyone. No- just open this stupid baggage! Anyway, I got it from guys who wrap suitcases in a foil and after I used their service. 
Then I went to check in my luggage but it turned out something is again wrong with my ticket and they told me to wait. Yeah, I can do it after 10 months in Kongo, no problems! It didn't take too long and I was asked again and this time I passed through, even the weight of the siutcases was fine. For the whole time Richard was outside the airport, in case of the problems, I could see him through the window, we talked on the phone but there was not much he could do. Then there is document check point and I left my fingerprints in Uganda. Whoa! Then finally I was done and took my espresso I was dreaming about since morning and made some last calls. Before boarding there was AGAIN luggage check and this time I was stopped because of ozonotherapy machine. But the guy was quite uderstanding, especially when I said I come back from Kongo, he made big eyes and let me through with no problems. First flight lasted only one hour and there was this cute and really beautiful small girl, Ethiopian for my eyes, about 8-10 years old, who was giving me handfuls of popcorn:) In Nairobi I didn't have to change the plane just wait paitiently for new passangers. And they- they were soooo interesting: the whole word in one place. Japanese, Americans, Arabs, guys with turbans, long robes, women in burkas and other shawls covering their heads. During second flight they finally fed me, because of this whole rush I didn't eat lunch and since morning I ate only one piece of bread and some watermelon. Now I'm prearing myself for the mission of finding here coffee and water because I feel totally dehydratated and decoffeinated and I have still 3 hours of waiting for the flight.

Hahahahaha:) So THIS is my last post from Africa, I somehow can't leave...

PS.Mission completed! Coffee tastes great!

Kampala!!!!


Ostatnie dwa dni to był przecudowny czas!! W środę wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację, która była wyjątkowo udana. Pozbyłam się uczucia żalu i rozczarowania, czuję się przygotowana na wyjazd. Atmosfera była wręcz radosna i myślę, że to dobre uczucie na koniec całej tej przygody. W domu mieliśmy również bardzo udany wieczór, przy herbatce, czekoladzie od Eli i rozmowach. Spokojnie się spakowałam, wszystko było wspaniale przygotowane. Poszliśmy spać bardzo późno, bo po prostu nie mogliśmy się rozstać:)
Wcześnie rano udało mi się w spokoju wybrać, dostałam od wolontariuszy przewspaniały kolaż i pożegnalne listy, zrobiliśmy tradycyjne pożegnalne zdjęcie. Do Arua pojechały ze mną Clara, Mary i Marie. Bez problemów dostałam wizę, urzędnik był tak miły, że z własnej inicjatywy wystawił ją na 14 dni w razie jakichkolwiek opóźnień. W Arua spotkałyśmy się z Marcelą, która specjalnie przyjechała na te pół godziny pożegnania z Ariwara na motorze! W autobusie dostałam okropne miejsce przy oknie, które się nie otwierało, ale kierowca był tak miły, że na moją prośbę zmienił mi miejsce. Wreszcie mogłam podziwiać widoki, które zapierały dech w piersiach- wodospady, rzeki, jeziora, góry, bezkresna sawanna aż po horyzont, tylko słoni mi brakowało...:) Po jakiś trzech godzinach przysiadł się do mnie Kevin, Chińczyk, bo jego miejsce było również w mało przewiewnym miejscu. Na początku było miło, ale potem byłam już tak zmęczona jego angielskim i tym, że muszę wkładać tyle wysiłku w rozmowę, że tylko czekałam na koniec podróży. Po siedmiu godzinach dotarliśmy do Kampali i na dworcu autobusowym czekał już na mnie Richard, znajomy Marceli. I to był mniej więcej mój powrót do rzeczywistości: wsiedliśmy do wypasionego klimatyzowanego samochodu, Richard zawiózł mnie na kawę(zwyczajem Marceli, która zawsze go o to prosi:)). Potem trochę pospacerowaliśmy po Kampali, która jest wielkim miastem, prawie wszyscy noszą się po europejsku, tylko od czasu do czasu można spotkać kogoś w pagne, prawie wszystkie dziewczyny noszą szpilki, stoją tu drapacze chmur(albo może tylko wysokie budynki- coś niespotykanego w Kongo), a na środku chodnika siedzą żebrające małe dzieci. Miałam wrażenie, że już coś takiego widziałam, ale nie mogę sobie uzmysłowić, co mi to przypomina. 
Potem wróciliśmy do domu na prysznic, kolację, w międzyczasie wysiadła cała elektryczność, więc poszliśmy kupić latarki i w momencie jak za nie płaciliśmy, światło wróciło:) Następnie poszliśmy z Richardem znowu na kawę, zakupy do domu i  pożegnalne wino, powłóczyliśmy się trochę.Z niesamowitych rzeczy tutaj, gdziekolwiek chcesz wejść, musisz zostać przeszukany, obmacany, otwierają ci samochód sprawdzić kto jest na tylnym siedzeniu i w ogóle wszędzie stoją mężczyźni z bronią, ponieważ od dwóch lat wciąż nad Kampalą wisi zagrożenie terrorystami...wow.Z Richardem rozmawia się bardzo śmiesznie, bo wciąż mieszamy francuski z angielskim- zaczynamy rozmowę po francusku, potem ja zapomnę jakiegoś słowa i mówię je po angielsku i przestawiamy się na angielski. Mam też wrażenie, że rozumiem jego francuski lepiej, bo w końcu jest kongijczykiem, a więc dłużej go używa, więc czasem proszę go, żeby wrócił do francuskiego i tak na okrągło:)
Noc spędziłam w pokoju BEZ moskitiery, łamiąc swoją zasadę nie zaspypiania w pokoju bez niej, no ale cóż, co miałam robić? Szczęśliwie nie nękał mnie żaden komar i noc przespałam spokojnie. Teraz siedzę sobie w moim pokoju z widokiem na niezbyt uporządkowane podwórko, Richard jest w pracy i przyjedzie po mnie koło 13 zabrać mnie na lotnisko. Już bym chciała być po odprawie! 
A więc TO jest ostatni post z Afryki. Do usłyszenia/zobaczenia!

The last two days were just great! Wednesday evening we were invited to dine with sisters and it was very fine time. The atmosphere was rather joyful and I got rid of my feeling of sadness and disappointment because I leave. I'm ready-steady-go:) Back in the house we had lovely evening by the tea, chocolate and talks. I packed my luggage and organized myself well. We went to bed very late because we just didn't want this evening to be finished...
Early morning I calmly packed my last things, ate breakfast, I got from guys beautiful "colage"(have no idea how to say it in English- mix of words and pictures) and goodbye letters, they were so wonderful! We made last(gorgeous) photo and Mary, Clara and Marie went with me to Arua. I got Ugandan visa with no problems and "mister important" get out with his initiative to make it for 14 days in case of any delays. That was nice of him! In Arua we met with Marcela who came for this half an hour goodbye especially for me from Ariwara on moto! I got terrible place in the bus by the window which you couldn't open, but the driver was nice enough to agree I can change a place. Finally I could admire beautiful views of Uganda- rivers, lakes, waterfalls, mountains, never ending savanna up until horizon, I just didn't have luck to see elephants! After about three hours Kevin, Chinese guy, came to sit by me, because his seat was too far from the window. At the begining it was fine, but then I started to get tired of his English and that I have to put so much effort to talk with him and I was looking forward to the end of the journey. After 7 hours of  journey we reached Kampala bus station and Richard, Marcela's friend, was already waiting for me there. And it was more less my come back to reality: we got into some kind of great car with air conditioning, Richard took me for a coffee(that's Marcela's tradition). Then we had a small walk in Kampala, which is a huge city, almost everyone wearing european style, only from time to time you can meet someone in pagne, almost all girls are wearing high heels, you can see skyscrapers(or maybe just high buildings- something impossible to see in Kongo) and in the middle of the pavement sit small children begging for money...I have this feeling I've already seen city like that, just can't remember which. 
Then we came back for quick shower, dinner and in the meantime our electricity went down, we went to buy some torches and in the moment we payed for them, the light came back:)Then we went again with Richard for a coffee, shopping for the house and goodbye wine. What is amazing here is that everywhere you want to enter you need to be searched by guys with guns also they open the car to see who's sitting on the back seat and everywhere there are those guys with guns walking around. The thing is that Ugandans are afraid of some kind of terrorists who first attacked two years ago...wow. With Richard it's a funny talk- we start in French, then I forget some word and change to English and then again French- total mix!
The night I've spent in a room WITHOUT mustiquere, breaking my rule never do it in Africa. But well, what could I do? Luckily there wasn't even one mustique, so ca va. Now I'm sitting in my room with a view of not too nice front yard, Richard is in work and he'll come to pick me up around 13 to get me to the airport. Oh how I wished it would be AFTER check-in!
So THIS is my last post from Africa. See ya!

środa, 17 października 2012

Pożegnanie z Afryką / Goodbye Africa


A jednak udało mi się napisać jeszcze z Afryki parę słów, bo Marcela jednak nie przyjechała do Aru. Praca i brak transportu nie pozwoliły jej się wyrwać z Ariwara. Michael chciał nawet pojechać po nią samochodem, ale jego opłakany stan sprawił, że siostry się nie zgodziły...Marcela ma przyjechać jutro do Arua, ale to nie będzie to samo, co popołudniowe spotkanie z lodami z awokado i czekoladowym brownie, które przygotowała Mary...
Tak więc ostatnie trzy dni spędziłam mniej więcej takj samo jak w Ariwara- wykańczając ostatnie sprawy i żegnając się z tutejszymi ludźmi. Zabrało to więcej czasu, bo w Ariwara wszyscy pracują w szpitalu, a tu są trochę porozpraszani- księżą, siostry, szpital, Elizabeth, Esther, Felix...Jednak wszystko się udało zgrabnie mi pozakańczać. Wczoraj wybrałyśmy się z Mary na ostatnią przejażdżkę motorem w okolice naszego lotniska- widoki były przewspaniałe, okolica cicha i odosobniona. Prawdziwa Afryka! Na dodatek przez ostatnie dni mamy przepiękną pogodę, co utrudnia rozstanie z tym wspaniałym krajobrazem. Wczoraj Marie ścięła mi włosy, jestem w szoku bo wyglądam prawie jak po wyjściu od fryzjera:) Po raz ostatni jadłam na lunch fufu, makembę, fasolę z małsem orzechowym...Moje walizki są zdumiewająco lekkie, tzn. do 23 kilo wciąż brakuje w jednej 4, a w drugiej aż 7 kilogramów! Więc spokojnie mogę się pakować.

So I still managed to write some last words from Africa, because Marcela didn't arrive to Aru. Her job and lack of transport didn't allow het to come. Michael wanted to pick her up by car, but considering it's terrible condition, sisters didn't agree...Maybe she will come tomorrow to Arua, but it won't be the same as todays afternoon with avocado ice-creams and american brownies, that Mary has prepared...
So last three days I've spent mostly the same as in Ariwara: finishing my things here. It took more time as people I wanted to say goodbye to live a bit far, not like in Ariwara all work in the hospital. However I visited for the last time sisters, hospital, priests, Elizabeth, Esther, Felix...Yesterday we went with Mary on the last moto ride to the airport. It was so beautiful and quiet, we reached some rural area with cows and fields. Real Africa! We also have great weather last days, so it's even more difficult to say goodbye. Yesterday Marie cut my hair and,surprisingly, I look like I'd just leave hairdresser:) For the last time I ate for lunch fufu, makemba and beans with peanut butter...My luggage is not too heavy and I still have some free sprace. But I'm starting to get stressed about all the journey.

Ogłoszenie / Announcement

Kochani!
Ostatnie problemy z internetem i totalny brak czasu przed wyjazdem sprawił, że mam tylko chwilę na tę krótką wiadomość: WRACAM!
Jutro czeka mnie podróż autobusem z Arua do Kampali, potem przenocuję w Kampali i o 16 mam samolot do Rzymu. W sobotę, wczesnym rankiem, powinnam szczęśliwie wylądować.
A więc- mam nadzieję, że uda mi się napisać jeszcze parę słów o tych ostatnich dniach tutaj, dziękuję wszystkim, którzy wytrwali te 11 miesięcy razem ze mną, czytając bloga i wspierając mnie mailowo. 
Do usłyszenia już z Rzymu!!!

My dear friends!
Last days we had a lot of problems with internet and first of all- I was just too busy to really write something. So I just want to share this short message: I LEAVE!
Tomorrow I'll take a bus from Arua to Kampala, then spend night in Kampala and on Friday at 4 pm. I have a flight to Rome via Nairobi and Addis Abeba. On Saturday morning I should be in Rome.
So- I hope to write once more few words about those last days here and I would like to thank you all for following the blog and all your support!
I'll write from Rome!!!

niedziela, 14 października 2012

Ostatni weekend / The last weekend


A więc w sobotę ostatecznie pożegnałam się z Ariwara. Znowu mieliśmy przepiekną pogodę. Udało mi się doprowadzić do końca WSZYSTKIE moje zaczęte sprawy, jestem taka szczęśliwa! Czuję, że zgrabnie zakończyłam ten etap w Ariwara, chociaż sobotnie przedpołudnie było naprawdę bardzo zajęte. Ostatnie podpisy i pieczątki na referencjach, wykańczanie biura Marceli i magazynu, ostatni antywirus na komputerze, pakowanie, sprzątanie pokoju, żegnanie się z pielęgniarkami i lekarzami, szybka wizyta na open market(udało mi się, że Maman Jacqueline mnie podwiozła!), ostatnie zdjęcia i ostatni obiad- zapamiętam go na długo- najlepszy kurczak jaki jadłam tu w Kongo, miękki i rozpływający się w ustach(nawiasem mówiąc kurczaki były prezentem od Papa Mayele). Potem Papa Mayele zawiózł nas z moimi wszystkimi bagażami na dworzec i po godzinie czekania odjechaliśmy z Ariwara. Nie musiałam się jeszcze żegnać z Marcelą, bo obiecała, że przyjedzie do Aru w środę!!
Piękną niedzielę rozpoczeliśmy od mszy i przewspaniałych, jak zwykle, naleśników Mary, potem posżłyśmy na open market kupić potrzebne produkty do nowego programu Mary(Który nawiasem mówiąc jest genialnym pomysłem- mamy niedożywionych dzieci gotują wspólnie zdrowe posiłki dla siebie i dzieci oraz dodatkową ilość dla więźniów, którzy nie mają rodzin, a przez to jedzenia, dzięki temu, że mamy pracują, zmniejsza się ich faktura do zapłacenia za  szpital, więcej szczegółów o programie na blogu Mary). Po południu w bibliotece był wyświetlany film, więc miałyśmy go nadzorować, ale w końcu Clara zajęła się całą sprawą, a my oglądałyśmy sobie spokojnie film w innej sali:) 
PS. Internet w Aru prawie w ogóle nie działa, więc na razie odpisywanie na maile wstrzymane- cierpliwości!

So on Saturday I definately said goodbye to Ariwara. Again it was a beautiful weather. I managed to finish ALL my projects here that I've started and I was so happy! I feel like I really finish everything I was supposed to do, however the Saturday morning was quite busy. I had to get signatures and stamps on my references, finished arranging Marcela's office and magazine, install last antivirus on a computer, packed my valise, clean my room, say goodbye to the nurses and doctors, visit open market(Maman Jacqueline gave me a lift), take last photos and eat last lunch with sisters- by the way it was the best chicken ever, a gift from Papa Mayele too. Then Papa Mayele gave us a lift for bus station with all my luggage and after an hour we left Ariwara. Luckily I didn't have to say goodbye to Marcela because she promised to come to Aru on Wednesday!
Again beautiful Sunday we started with mass and delicious famous Mary's pancakes. Then we went to the open market to buy ingredients for Mary's new food program(it's a genial idea- mothers of malnurished children cook healthy food which then is distributed to them, their children and prisoners who has no families and suffer from malnutrition in the prison, if mothers work their facture for the hospital is getting smaller to help them to pay for it- more about this you can read an Mary's blog!). In the afternoon in the library there was film projection and me and Mary were supposed to supervise it, but Clara took care of everything so we just calmly watched film in other room:)
PS. For now internet connection in Aru is terrible- so be patient with my email respond!

piątek, 12 października 2012

Pożegnanie z Ariwara / Saying goodbye to Ariwara


To był wspaniały dzień! Po pierwsze dlatego, że mieliśmy przepiękną pogodę, wspaniałe słońce i błękitne niebo, ochładzający wietrzyk- właśnie tak chciałam zapamiętać Ariwarę i Ariwara nie zawiodła mnie! Rano po raporcie, kiedy wszyscy lekarze i pielęgniarki są zgromadzeni razem, chciałam powiedzieć kilka słów na pożegnanie do personelu szpitala. Wstałam dzisiaj bardzo wcześnie, żeby przygotować tę przemowę, ale nic mi sie szło. Skleciłam coś niecoś, ale nie byłam zadowolona, bo moje notatki w ogóle nie oddawały tego, co myślałam. W szpitalu jednak, gdy zaczęłam mówić, wszystko wyszło bardzo naturalnie, nawet do tych notatek nie zajrzałam i byłam bardzo zadowolona. Potem przez cały dzień załatwiałam ostatnie sprawy, moja lista wspaniale się zmniejszała i koło 13 zabrałam się za przygotowywanie pożegnalnej kolacji. Myślałam, że mam mnóstwo czasu do 19, ale zupełnie się przeliczyłam z moim menu. Gdyby nie ogromna pomoc Michaela, nie miałabym szans się wyrobić. Michael poszedł na open market, bo okazało się, że kupiłam za mało pomidorów, potem wykonał największą pracę, czyli starł ziemniaki na placki ziemniaczane, umył po mnie wszystkie naczynia, na koniec podłogę i przyniósł ze szpitala wielki stół, żebyśmy mogli się wszyscy przy nim pomieścić. Ja natomiast gotowałam i gotowałam, cieżko było zobaczyć koniec. Najpierw przyszła s.Clementine pokazać mi jak się robi sos z masła orzechowego(którego potem przez przypadek wykorzystałam do mojej potrawy z bakłażanów), miała mi też pomóc w zrobieniu omletów, ale zupełnie nam to nie szło. Trochę się podśmiewałam czytając ostatnio kisążkę Julii Child, że wciąż wspomina o przepisie na omlety. Wydawało mi się to takie proste- a tu proszę: wszystkie rozleciane i podziurawione. W końcu się poddałyśmy, zabrałam się za sos pomidorowy i leczo z bakłażanów, ale po jakimś czasie wróciłam jeszcze raz do tych omletów. I tym razem odniosłam sukces! Ha! Kluczem do sukcesu okazała się mało gorąca patelnia i dodanie bardzo małej ilości mleka. Koniec końców o 19 na stole wylądowały przystawka z zawijanej marchewki i masła orzechowego w omlecie, placki ziemniaczane z sosem z bakłażanów, pomodorów i marchewki z dodatkiem sosu z masła orzechowego, makaron z sosem pomodorowym oraz ciasto bananowe na deser. Oprócz sióstr zjawili się Papa Mayele i ks.Prosper, który specjalnie na tę okazję przyjechał z Mahagi. Ucztowaliśmy dość długo, potem były pożegnalne przemowy, mycie naczyń przez godzinę(z pomocą Marceli) i ostatnia partia Machiavelli...


It was a wondelful day! First of all- because we had a great weather: sun, blue sky and fresh breeze- that's exactly how I wanted to remember Ariwara! In the morning, after the medical report when all the nurses and doctors are gathered, I wanted to say a few words of goodbye. So I got up very early in the morning to prepare a speech but nothing of what I wrote satisfied me. However in the hospital, when I started to speak, I didn't even have to look at my notes- it just came out from me naturally, what I wanted to say, so I was very happy! After that I was doing small things, my list was wonderfully getting shorter and shorter and about 13 I started to prepare my goodbye dinner. I thought I have so much time, but I totally miscalculated the time for prepare my menu. If not Michael's enormous help, I just couldn't do it. He went to the open market, because it turned out I have bought too few tomatos, then he made the biggest job- grated all the raw potatoes for potato pancakes, washed all the dishes after my cooking, washed the floor and brought huge table from the hospital so that we could eat comfortably. Me, I cooked and cooked, with no ending. First s.Clementine came to show me how to prepare peanut butter sauce(which by the way I then surprisingly used for my eggplant stew), she also was supposed to help me with the omlettes, but it just turned out to be impossible. When I was reading Julia Child's book I was laughing a bit from her problems with omlettes and how big art it is to prepare one:) But now I got it- mine was all the time breaking. So we gave up, and I continued with my tomato sauce and aubergine stew, but after some time I tried again. And this time my omlettes were a success!!! Ha! It turned out that the point is not to add too much milk and keep pan not too hot. In the end by 19 on the table I had omlettes with carrots and peanut butter as a starter, then pasta with tomato sauce, potatoe pancakes with aubergine/carrots/tomato stew and babana crumble for a dessert.Apart from sisters, Papa Mayele came and father Prosper, who arrived from Mahagi. We feasted quite long, then there were goodbye speeches, washing the dished for an hour(with Marcela help) and the last game of Machiavelli...

czwartek, 11 października 2012

Ostatnie dni w Ariwara / Last days in Ariwara


Jak już wspominałam trudno mi opisywać te ostatnie dni tutaj. Wszystko rozgrywa się w pośpiechu i gorączkowym załatwianiu ostatnich spraw. W niedzielę zrobiłam sobie piękny projekt dzień po dniu co muszę zrobić i w ciągu tych czterech dni dopisałam jeszcze kilkanaście nowych spraw! Jednak  wydaje mi się, że zdążę wszystko ogarnąć  i dzięki temu wyjechać z Ariwara zadowolona:)
Największy sukces odnieśliśmy dzisiaj z Michaelem sprzątając biuro Marceli, planowałam to od tak dawna- tak żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia „przed”, bo skutek „po” jest oszałamiający! Poza tym w ostatnich dniach byliśmy z s.Clementine na pagnowych łowach na open market, pracowaliśmy nad moimi referencjami, założyłam skrzynkę mailową Atsidri, zrobiłam wizytówki dla Freddy’ego, przygotowałam menu i zrobiłam zakupy na jutrzejszą pożegnalną kolację, dostałam od Marceli dwie pagne, z których właśnie szyją się dla mnie dwie sukienki, dostałam od sióstr prawdziwy afrykański komplet(bluzka, spódnica i materiał do przewiązania w pasie), udało mi się zainstalować antywirusy na wszystkich komputerach(!!!!!!), udało mi się uzyskać przepis na sos z masła orzechowego(jutro demonstracja), doprowadziłam do końca sprawę z listą personelu, biegałam po szpitalu robiąc zdjęcia jak szalona(do nowego projektu- strony internetowej), wzięłam udział w dyskusji nad nowym projektem- intensywnej terapii. Uch, ja wyjeżdżam, ale szpital idzie dalej i naprzód- już żałuję, że mnie tu nie będzie, gdy będzie się tworzyć intensywna!
Dzisiaj też zaplanowałyśmy z Marcelą pożegnalną wizytę u księży z naszej parafii. Nie byłam nigdy jakoś z nimi bardzo związana, ale zadzwonili, że nie może być, że wpadam się tylko pożegnać- że jesteśmy zaproszeni na pożegnalną kolację. Muszę przyznać, że trochę mi się nie chciało i nie byłam przekonana do sztywnego posiedzenia i niezręcznej sytuacji. Ale wieczór przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Oprócz trzech stałych księży- Donne de Dieu, Christopher’a i Jean’a de la Croix’a- byli obecni dwaj inni: Gedeone, który jest nowym wikariuszem oraz jeden, który właśnie wrócił z nauki w Rzymie. Na spotkaniu było zaskakująco fajnie, śmiesznie, swobodnie, mieliśmy o czym rozmawiać i wywiązała się naprawdę wspaniała atmosfera. Księża uraczyli nas pyszną kolacją, były przemowy i ciepłe słowa, a na koniec dostałam najlepszy prezent jaki mogłam: kolejną pagne, prześliczną, którą wybrał Donne de Dieu. Byłam naprawdę mile zaskoczona jak wspaniale księża mnie pożegnali, wspaniałe zakończenie dzisiejszego udanego dnia!

As I’ve already mentioned it’s harder and harder for me to describe this last days here. Everything now goes in a rush, I’m running like a stupid:) On Sunday I’ve made a schedule when what should I do and during those last four days I added a lot of new things still! However it seems I’ll manage to finish all I’ve planned and so leave Ariwara contented .
The biggest success we achieved today with Mike cleaning Marcela’s hospital office, I’ve been planning it for so long- I just regret I didn’t make a photo “before” because the result “after” is amazing! Apart from that last days we’ve been with s.Clementine on pagne shopping on the open market, we’ve done a huge work with my references(thanks Mike!), I created email box for Atsidri and business card for Freddy, prepared menu and did the shopping for tomorrow’s goodbye dinner, got two pagne from Marcela and asked one Maman to make two dresses for me, I received a gift from sisters- real Congolese dress, I managed to install antivirus programs on all the computers(!!!!!),  got the peanut butter sauce recipe(tomorrow presentation), finished personnel registry, made a lot of photos of the hospital, discussed new project for the hospital- intensive care unit. Uh, I’m leaving but hospital goes forward and doesn’t stop- I already regret I won’t be here when ICU will be created!
For today we also planned with Marcela to visit parish priests. I’ve never been specially close to them, but they called that no we can’t just pop in for 5 minutes, that we’re invited for a proper goodbye dinner. I must admit I didn’t like the idea of stiff meeting and awkward situation. But the evening turned out great! Apart from three permanent priests- Donne de Dieu, Christopher and Jean de la Croix- there were Gedeone who’s new parish priest and other one who just came back from studies in Rome. It was surprisingly nice, funny, free, with no talk subject problems, the atmosphere was really great! Priests(of course Maman) prepared delicious dinner, we made speeches and I hear a lot of warm words, and in the end I got the best present ever: new pagne, which is just beautiful, Donne de Dieu picked it up.  I was really moved how wonderfully priests said goodbye to me, it was really priceless.

niedziela, 7 października 2012

-14


Dokładnie tyle dni zostało do mojego przylotu do Rzymu, aż nie chce się wierzyć!
Dzisiaj rano po raz pierwszy(i ostatni) uczestniczyłam w 45-minutowej mszy w Afryce. Niemożliwe? Ha, prywatna msza w zakonnej kaplicy ma swoje przywileje! Dwie siostry zaczynały o 9 szkolenie w szpitalu, więc poprosiły księdza, żeby odprawił dla nich mszę, bo inaczej nie zdążą na rozpoczęcie tego szkolenia. 
Cały dzień spędziłam na instalacji programu antywirusowego na wszystkich  siedmiu szpitalnych komputerach- jedno z moich ostatnich zadań tutaj. Raz wszystko szło dobrze, raz nie, nie mam do tego cierpliwości, bo nie rozumiem, co robię źle(chociaż wydaje mi się, że ciągle robię dokładnie to samo). Nieważne- udało się z dwoma komputerami, może uda się z następnymi. Z naszym internetem ściągnięcie 75 MB aktualizacji to 4 godziny pracy…Ech! W międzyczasie poszłam na open market, trochę zrobić zakupy, trochę się powłóczyć. Byłam zaproszona na obiad do sióstr. A po południu pojechałyśmy do domu Papa Mayele- wizyta poprawna, bez większych wydarzeń, nie za długa. Była to jedna z tych wizyt, której nie można odmówić, ale też nie ma się na nią zbyt większej ochoty. Zaliczone!

This is exactly how many days stays till my return to Rome. It’s almost unbelievable for me!
Today for the first (and probably the last) time I participated in 45-minutes express African mass. Impossible? Ha, private mass in convent’s chapel has own rules! Two sisters had a formation in hospital starting at 9, so they asked a priest for an early mass so that they can make it for the beginning.
Today I’ve been working on one of my last tasks here- activating the antivirus program on all seven hospital’s computers. I don’t have a patience for that- once everything goes well, once(even though I make all the steps exactly the same) it doesn’t work. Eh, well…It just takes time, because with our internet here downloading 75MB takes 4 hours!
In the meantime I went on the open market to make shopping and to wander around. Then I was invited to dine with sisters. And in the afternoon me and Marcela were invited to Papa Mayele house for a goodbye visit. It’s one of this invitations you can’t say no and you don’t feel like going. He’s very good friend of Marcela, big helper to the hospital. It all went properly, with no events, not too long. Done!

sobota, 6 października 2012

Zaczyna się…/ It’s starting…


Dni płyną swoim rytmem, bez większych wydarzeń. Coraz więcej czasu spędzam na myśleniu o powrocie, żegnaniu się z Afryką i tutejszymi ludźmi. Napawam się widokiem  tutejszego wspaniałego i niepowtarzalnego nieba rano, niesamowicie żywymi kolorami drzew i czerwonej ziemi,  rozkoszuję się smakiem kremowego masła orzechowego podczas śniadania (i nie tylko), doceniam czas z książką w fotelu, kiedy to łagodny ciepły wiatr rozwiewa mi włosy…Och, jak mi będzie tego wszystkiego brakować! Coraz ciężej idzie mi pisanie bloga, bo przestaje być dla mnie ważne, co zrobiłam w danym dniu. Ważne jest teraz dla mnie, że mogę jeszcze wciąż BYĆ tutaj, a niekoniecznie to, co jeszcze mogłabym zrobić.
Praca w ambulatorium płynie swoim rytmem. W czwartek i piątek byliśmy sami z Samuelem, bo Michael wciąż dochodził do siebie po brzusznych kłopotach i w piątek postanowił pojechać do Aru, a Justin dopiero dzisiaj wrócił do pracy po pogrzebie swojego brata… Wciąż jest jeszcze dużo do zrobienia i do poprawienia w naszej pracy, ale skupiam się na tym, żeby teraz nie wprowadzać nowości tylko szlifować to, co do tej pory wypracowaliśmy i wprowadziliśmy.
W czwartek, natchnieni chwilą, było pięknie za oknem, postanowiliśmy z Michaelem wybrać się na spacer. Była to wspaniała decyzja, po prostu poszliśmy przed siebie. Droga zaprowadziła nas przez piękne otoczenie, wzgórza i rzeczkę do jednej z  „dzielnic” Ariwara- Angarakali (dosł.”biały kij”). Tak żałowaliśmy, że nie wzięliśmy aparatu! Przechodziliśmy przez typową tutejszą wioskę, z mnóstwem chat i chatek, tysiącem dzieciaków, okrzyków i uśmiechów. Czuliśmy się jak VIP, pozdrawiający swoich fanów:) Hahaha!
Dzisiaj obudziłam się z tym specyficznym bólem głowy, byłam pewna, że to malaria, ale test okazał się negatywny- dobra nasza! Popołudniu byłyśmy zaproszone z Marcelą na pożegnalną wizytę w domu Papa Mayele, ale jego żona jest chora i przełożyliśmy to na jutro. Ja się w sumie cieszyłam, bo po południu był taki upał, że jedyne co byłam w stanie robić to przysypiać w łóżku, pić wodę i się pocić! Koszmar, ostatnio pogoda daje nam w kość, jest potwornie gorąco i bardzo afrykańsko. Komary nasiliły swoją działalność i jakimś cudem znalazły sposób na dostanie się do wewnątrz mojej moskitiery. Skutkuje to tym, że budzę się w środku nocy, zakładam soczewki, włączam światło i szukam potwora do zabicia!

So the days are passing by with no extraordinary events. More and more time I spend on thinking about coming back, saying goodbye to Africa and people here. I’m absorbing the view of amazing sky, unbelievably vivid colors of trees and red soil, I enjoy the taste of creamy and smooth peanut butter during breakfast(and not only!), I appreciate the time with my book in the armchair when the gentle breeze goes through my hair… Oh my, how I’m going to miss that! Writing of the blog is more and more difficult , because I don’t care anymore about what I’ve done on a particular day. What matters now is that I can still BE here, not necessarily what I could still do here.
The work in ambulatory continues.  On Thursday and Friday we were alone with Samuel, because Michael was still recovering from his stomach troubles and on Friday he decided to go to Aru, and Justin just today came back to work after his brother’s funeral…Still there’s a lot to do and improve but I don’t want to introduce new things, rather focus on  the things we already know, to remember them.
On Thursday it was so beautiful outside that we got the inspiration to go for a walk with Mike. It was a great decision, we just walk ahead. The road took us through beautiful landscapes, hill and small river to a part of Ariwara called Angarakali(what you can translate roughly as “white stick”). We were so fool we didn’t take a camera! We were passing through typical village with many huts, houses, children, screams and smiles. We felt like VIPs greeting our fans:) Hahaha!
Today I woke up with this specific headache, I was sure it was malaria, but the labo exam said no- wehey! In the afternoon me and Marcela had an invitation for a goodbye visit at Papa Mayele’s house. Fortunately his wife is sick and we postponed it for tomorrow, as today is really hot and the only thing I can do is either lay in bed, drink water  or transpire:)The other days the weather is really African, very hot and sun is like a heater! The mosquitos are even more aggressive and even find their way to enter my mosquito net . So I wake up in the middle of the night, turn on the light and try to kill little bastards!

środa, 3 października 2012

Drób w roli głównej / Chicken in the main role


Anna Maturu jest naszą pacjentką, której ranę na stopie leczymy za darmo. Jest to starsza osoba, nie mogąca sobie pozwolić na takie leczenie, przemiła i jak na tutejsze standardy bardzo wysoka. Zawsze dużo ze mną rozmawia, co polega mniej więcej na tym, że ona mówi w lugbara, ja się ładnie uśmiecham i co jakiś czas uściskujemy sobie ręce. Dzisiaj w podzięce za nasze leczenie przyniosła nam żywego, dużego…kurczaka!!! Michael mówi, że miałam niezłą minę:) Jeszcze takiego prezentu od pacjenta nie dostałam! Było to jednak niesamowicie miłe z jej strony, kongijskim zwyczajem musiałam dosłownie przyjąć prezent, co oznaczało, że musiałam tego kurczaka wziąć za skrzydła i ładnie podziękować:) Michael zaniósł go do zakonu, gdyż połączenie kurzych piór i  opatrunków jakoś się nam nie składało…
Po spokojnym dniu w szpitalu i obiedzie, zabraliśmy się z zapałem do pracy i …skończyliśmy sprzątać magazyn!!! Uff, jaka ulga i zadowolenie. Gigantyczna pozycja z mojej listy wykreślona! Udało się nam wszystko ładnie poukładać, posortować, jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektu. Yeah!
Wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację wyprawioną dla mnie. Tak szybko i niespodziewanie, gdyż w piątek s.Anna Marie, przełożona zakonu, jedzie do Bunii na śluby wieczyste s.Kabagambe i chciała przed swoim wyjazdem  uczcić mój pobyt w Ariwara. Wielkim zaskoczeniem był grillowany…kurczak z rana! Do tego przepyszna makemba i smażone słodkie ziemniaki, a na deser coś na kształt naszych gofrów(wyglądają dokładnie tak samo, ale ciasto jest zupełnie inne, cięższe). Niestety Michael nie mógł uczestniczyć w tej uczcie, bo dopadł go ból brzucha z nudnościami i musiał zostać w łózku…

Anna Maturu is our patient whose wound on the foot we treat for free. She’s quite old, very nice and very tall, and can’t afford HyperOil treatement. She always talks a lot with me, which means she’s speaking lugbara, I’m smiling politely and we shake our hands very often. Today, to express her thanks to us, she brought alive, big…chicken! Michael says I had really funny face when I saw it:) I must admit I’ve never got this kind of present from a patient. However it was very nice of her. Making Congolese tradition works I had to take the present literally, which means I had to grab the chicken by the wings. Michael took it to the convent as chicken’s feathers and changing dressings combination doesn’t work for me:)
After a quiet day in the ambulatory and lunch, we started to clean the magazine with a lot of energy and…we finally finished!!! That’s a great position from my list that I can now cross out. I’m so happy, the effect is amazing, everything is in order. Yeah!
In the evening we were invited for my goodbye dinner to the sisters. It’s early like that, because on Friday s.Anna Marie, the superior, goes to Bunia for perpetual vowes of s.Kabagambe and before her departure she wanted to celebrate my stay in Ariwara. Huge surprise for me was grilled…chicken from the morning! We also ate delicious makemba, fies sweet potatoes, and for a desserd sisters made a cake. Unfortunately Michael couldn’t participate in this feast, because he’s tummy wasn’t well and needed to stay in bed…:(
Kurczak przed... / Chicken before...

...i po! / ...and after!

wtorek, 2 października 2012

Widać koniec / I can see the end


Tak, dzisiaj przekopaliśmy się przez najcięższą część magazynu i zobaczyliśmy koniec naszej pracy. Zostało już naprawdę niewiele, jeśli jutro(tak jak dzisiaj) nie będzie zbyt dużo pacjentów w ambulatorium to powinniśmy skończyć. Dzisiaj największy kawał roboty odwalił Michael, bo musiał pościągać z półek wszystkie ciężkie kartony, żebyśmy mogli zobaczyć co jest w środku, podpisać je i uporządkować w miarę tematycznie. Największym odkryciem było 7 kartonów z maseczkami chirurgicznymi, niezły zapas! Wszystko było bardzo ciężkie, ale Michael dał radę, jeszcze raz upewniając mnie, że sama nigdy nie skończyłabym tej pracy. Teraz została nam część z lekami, najłatwiejsza i najprzyjemniejsza.
Rano na stole w kuchni czekał na nas prezent od Marceli z okazji dnia Anioła Stróża- ciasteczka i zawieszki z aniołkami na łańcuszek. Nawet nie wiedziałam, że takie święto istnieje:)

Yes! I guess the worst part of cleaning the magazine is done! We saw today the end of this work, there’s not too much left. If tomorrow(as today) there are not too much patients, we might finish it. Today the hardest work was made by Michael as we had to take out all the heavy boxes, open them, write what’s inside and put them back on the shelves. We found 7 huge boxes of operation masks, nice stock! Everything was really heavy, but Michael did it, again assuring myself I couldn’t do it alone. Now there’s part with drugs left, the easiest.
In the morning there was a gift from Marcela waiting  for us on the table. Today is a day of Guardian Angel, so she left for us biscuits and small medals with angels. So cute! And I didn’t even know this holiday exists…

poniedziałek, 1 października 2012

Ach, no!


Dzisiaj rano pierwszą wiadomością jaką otrzymaliśmy było to, że zmarł brat Justina. Jest to dla nas bardzo przykre, zwłaszcza, że brat spędził dwa tygodnie w szpitalu, mieliśmy nadzieję, że wyzdrowieje a na dodatek był jeszcze bardzo młody.
Pracowaliśmy więc dzisiaj bez Justina. Jak to w poniedziałek mieliśmy dużo pacjentów, ale z szybkością Samuela wyrobiliśmy się do 13. W międzyczasie zauważyłam kilka poważnych błędów w dokumentacji i sterylizacji, co muszę przyznać przyprawiło mnie o białą gorączkę, że znowu, bez mojego nadzoru wszystko idzie w dół. To takie strasznie dołujące, że nie mogę zostawić chłopaków samych, mimo iż dokładnie znają protokół pracy( a może tylko dokładnie SŁYSZELI protokół pracy) i wiedzą jakie są ich obowiązki. Tym bardziej to przykre, że za dwa tygodnie wyjeżdżam i niestety zdaję sobie sprawę, że powoli powoli wszystko podupadnie…Tak to odbiera zapał do pracy.
Po południu byłam jakoś dziwnie zmęczona, więc głównie odpoczywałam. Pamiętając moje doświadczenia z chininą, namawiam też do tego Marcelę, która teraz bierze chininę per os.
Wieczorem znaleźliśmy z Michaelem na moim komputerze film z Anthony Hopkinsem w roli głównej, o którym nigdy nie słyszeliśmy, ale postanowiliśmy mu dać szansę. „Shadowlands” okazał się zaskakująco dobrym filmem, polecamy!

Today’s first message was that Justin’s brother passed away. It’s very sad for us as the brother stayed in the hospital for two weeks, we were hoping he’ll get better and he was also very young.
So today we worked without Justin. As every Monday there were a lot of patients, but with Samuel’s speed we managed to finish at 13. In the meantime I saw few main mistakes in documentation and sterilization, which made me really mad. It’s so hopeless that when I’m not in the ambulatory everything goes done and boys don’t make their work properly. If you don’t stand above them and show everything with a finger, they just don’t do it! We’ve already go through their responsibilities so many times, I’ve already corrected their mistakes so many times and I still find there’s no result…It’s really sad also because I’m gone in two weeks and I know that the work I’ve put here slowly, slowly will be forgotten and lost. That really takes my energy to work.
In the afternoon I was weirdly tired so mainly I’ve rested. I also encourage Marcela to rest as now she has switched chinine IV to per os and I remember how hard it was for me.
In the evening by chance we found with Michael a film on my computer with Anthony Hopkins and we decided to give it a try. We’ve never heard about “Shadowlands” and were nicely surprised how good it was. I strongly recommend it!