wtorek, 31 lipca 2012

Koniec miesiąca


Wiem, staję się nudna, ale znowu nie mogę uwierzyć, że cały miesiąc przeleciał. Kiedy? Jak? Tak niedawno, zdaje się, wyjechał Dani, potem była malaria i intensywne dni pracy w Ariwara- i oto cały mój miesiąc:) Ach, nie do pomyślenia!
Dzisiaj rano poznałam nową pielęgniarkę, Odette, która zastąpi Mede. Od jutra bowiem Mede(ta pielęgniarka, która nie daje dzieciom lekarstw i mleka) oficjalnie zmienia miejsce pracy- Marcela przeniosła ją do recepcji czy gdzieś tam, nieważne. Najważniejsze, że nasze dzieci mają nową szansę na prawidłowe leczenie, jeśli tylko Odette okaże się godna zaufania. Dzisiaj dużo pracowałyśmy razem, chodziła ze mną wszędzie jako tłumacz, poznaje powoli szpital i swoje obowiązki. Zaczęłyśmy naszą współpracę kiepsko, bo rano poszłyśmy razem dać dzieciom mleko, chciałam ją nauczyć jak się to robi. A więc pokazuję jej, że to jest miarka, tylko do odmierzania wody, którą potem trzeba przelać do kubka i w nim wymieszać mleko tak, aby miarka zawsze pozostawała czysta. Po dwóch demonstracjach pytam ją czy chce przyrządzić mleko dla trzeciego dziecka- i od razu wsypuje mleko do miarki wypełnionej wodą…ech, normalka! Dzieci mają się jako tako: Madhira od wczoraj gorzej zjada mleko, a u Leko i Maani wciąż utrzymują się obrzęki. Jedynie Onzia, który je PlumpyNut wreszcie po raz pierwszy chyba się uśmiechnął dzisiaj, w sumie był w doskonałym nastroju.  Po weekendzie zastałam w szpitalu ciężko chore dziecko i na dodatek tak beznadziejnie chore: myślę, że ma białaczkę. To jest choroba o beznadziejnym rokowaniu, bo tutaj nie mamy ani możliwości dokładnej diagnostyki(czy w ogóle to JEST białaczka) ani żadnych możliwości leczenia. A skoro niektóre białaczki mają u dzieci nie najgorsze rokowanie, to jest to sytuacja jeszcze bardziej tragiczna- że to dziecko(nawiasem mówiąc nazywa się Dani) nawet nie dostanie szansy na wyleczenie…
W domu dzisiaj było bardzo spokojnie: Clementine i Florance pojechały na zakupy do Arua. Gdy jesteśmy we dwie tak łatwo jest wyciągnąć Marcelę na rozmowę podczas obiadu czy kawy. Przemyciłam więc parę spraw. Niestety lało dzisiaj cały dzień, w związku z tym praca z zamontowaniem paneli słonecznych(uwaga! szansa na światło w pokoju!!!!), reparacją zamka do kuchni, zamontowaniem moskitier czy przeniesieniem stołu i kuchenki gazowej nie posunęła się ani o milimetr. Ja natomiast dzielnie wyprałam wszystkie nowe ręczniczki, ściereczki do naczyń i serwetki, które siostry kupiły dla nas- uff, było tego trochę. Co z tego, że będzie to schnąć przez następne dwa dni- jedna rzecz na liście mniej. Wieczorem z radością powitałyśmy Claudine- jednak Tina pozwoliła jej wrócić, żeby pomóc Marceli. Mleko i PlumpyNut dotarły do Aru, teraz Claudine zajmie się organizowaniem kolejnej dostawy. A ja…hmm zostałam postawiona przed faktem dokonanym, że to JA mam poprowadzić jutrzejsze spotkanie wyjaśniające nowe zasady opieki nad niedożywionymi dziećmi na oddziale. Mój francuski już drży!!!!

poniedziałek, 30 lipca 2012

Jak tak można?


Poniedziałek rano był znowu pracowity- ostanie dopakowywanie bagażu, sprzątanie łazienki i, co najważniejsze i najbardziej frustrujące, szukanie kredytów MTN. Od soboty ich szukałam, nic nie znajdując: a więc moje plany o ostatnim skypie przed wyjazdem na cały miesiąc, telefonach i emaliach spełzły na niczym. Mam jednak nadzieję, że Marcela w Ariwara pozwoli mi skorzystać ze swojego modemu, raz na jakiś czas. Przed wyjazdem pojechałam na chwilę do szpitala, poprosić Maman Clementinę czy by mi mogła dać jedną miarkę do mierzenia obwodu ramienia, bo w Ariwara ktoś je zgubił… Ku mojemu zaskoczeniu dostałam je bez problemu, upewniłam się że mleko nadal nie dotarło i dowiedziałam się, że Elizabeth już jest na zwolnieniu przed porodem- ma rodzić w Ariwara lub Kampali. Oby wszystko przebiegło bez powikłań! Potem musiałam się zbierać na autobus i przed wyjazdem bardzo niezgrabnie pożegnać się z Enzo- w sumie nadal nie ma oficjalnej informacji, bo Tina wciąż nie przyszła, ale myślę, że jak wrócę do Aru to Enzo już nie będzie.  Na autobus odwiozła mnie Clara i znowu musiałam na niego czekać ze dwie godziny. Byłam wielką atrakcją w zatłoczonym autobusie, czego nie znoszę, wszyscy Ci ludzie obgadujący mnie na prawo i lewo i śmiejący się ze wszystkiego co robię, a na dodatek musiałam stać. To mi się zdarzyło po raz pierwszy, ale po godzinie ktoś ustąpił mi miejsca. W zakonie zastałam wielką „niespodziankę”: Claudine została wezwana przez Tinę na formację do Aru. Konsekwencje tego są takie: w zakonie została Marcela, Clementine i aspirantka Florance. Marcela SAMA musi kierować całym szpitalem, a teraz mamy koniec miesiąca i czas płac i wypełniania setek idiotycznych rejestrów, przygotowywać wszystko dla wolontariuszy i kierować zakonem, bo jest najstarszą siostrą, która została. Jak tak można się nawzajem traktować??? Jak Tina mogła wydać takie dyspozycje? To naprawdę świadczy o niej, że nie ma pojęcia co to znaczy pracować w tak dużym szpitalu i być w pracy 12 godzin na dobę. Ach, szkoda gadać…Na dodatek w sobotę nawet Clenetine wyjeżdża na rekolekcje i wtedy Marcela zostanie tutaj sama z Florance. My natomiast zupełnie przypadkiem odkryłyśmy, że wolontariusze przyjeżdżają w piątek a nie sobotę!! Dzięki Bogu, że to jakoś wyszło, że możemy jeszcze wszystko przeorganizować, ale to dosyć gruby błąd z naszej strony. Tak że życie tu toczy się na wariackich papierach ostatnio, współczuję Marceli bardzo, że musi tyle pracować, zwłaszcza po jej ostatniej chorobie powinna bardziej na siebie uważać. Ale to typ osoby, która stawia oczywiście obowiązek ponad swoje zdrowie. Dzięki temu szpital tak dobrze działa. 

niedziela, 29 lipca 2012

Rozczarowanie


Aż nie mogę w to uwierzyć: Enzo wraca do domu. Czekaliśmy na Joyce i Tinę cały dzień, trochę się denerwując, trochę będąc zażenowani całą sytuacją- wreszcie Joyce przyszła późnym wieczorem. Clara wróciła koło 13 z Watsa i razem z Joyce i Enzo rozmawiali chyba przez godzinę. Jeszcze nie jest to całkiem oficjalne, bo Tina nie przyszła, ale najprawdopodobniej Enzo będzie się musiał pożegnać z misją. Ja natomiast cały dzień się intensywnie krzątałam wokół- musiałyśmy zrobić z Mary obiad, ja muszę zwolnić swój pokój, więc się pakowałam, sprzątałam, organizowałam wszystkie zobowiązania. Było to bardzo dziwne uświadomić sobie, że za dwa miesiące NAPRAWDĘ będę się pakować…Przygotowywałam też Bomoi Bags do wysyłki, gdyż wolontariusze mają je zabrać ze sobą do Włoch i wysłać je stamtąd do Katie- będzie tak znacznie taniej, przesyłka z Kongo to ogromny koszt. Jakież było moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy zauważyłam, że aż 11 toreb się nie nadaje: są brudne, metki są przyszyte krzywo albo bardzo brzydko wypisane jest imię, materiał jest lepki od kleju od oryginalnych metek albo wręcz są na nim oryginalne metki, które nie są sprane, tak jak prosiła Katie. Och, byłam głównie rozczarowana, bo oglądałam torby zupełnie przypadkowo- gdyby nie to wysłalibyśmy zniszczone torby, płacąc za nie niepotrzebnie, no i wysyłając zniszczony towar. Mam nadzieję, że dotarło do Maman Aroio, że nie może tak robić, byłam bardzo szorstka, mam nadzieję, że się trochę przejmie. Postara się naprawić torby, dla niektórych jest nadzieja. Przekazałam cały projekt Mary, teraz ona się nim zajmie. Dla mnie najprawdopodobniej  plan jest taki, że przez cały sierpień,  gdy w Aru będą wolontariusze, zostanę w Ariwara. Mój pokój posłuży dwóm z nich za lokum, gdyż z 11 wolontariuszami do zakwaterowania liczy się każda wolna przestrzeń. Jednym słowem przez sierpień nie mam do czego wracać:) Wieczorem poszłam na adorację, po której pożegnałam się z Joyce, poszłam też odwiedzić Christinę w domu aspirantek, która jest tutaj na formacji dla młodych sióstr. Jak miło było ją zobaczyć! Wróci do Ariwara dopiero  12 sierpnia…Gdy wróciłam do domu w piecu już piekła się przepyszna pizza, którą przygotowała Mary. 

sobota, 28 lipca 2012

Intensywny poranek, ciężki wieczór


I tak po moich wczorajszych wewnętrznych narzekaniach, że Marcela i Claudine wciąż nie mają dla mnie czasu, dzisiaj z rana praca ruszyła z kopyta! Najpierw miałam spotkanie z Caludine w sprawie niedożywionych dzieci, które przebiegło wspaniale, bo siostra zgodziła się na wszystkie moje zmiany! Trochę się bałam, że mi powie, że nie wszystkie zmiany są możliwe do wprowadzenia, ale nie- zaakceptowała wszystko.  Teraz mam plan w sobotę, jak przyjadą nowi wolontariusze, pojechać z Marcelą do Arua i kupić elektroniczną wagę, bo na naszej różnica między 11 a 12 kg jest żadna, a dla dzieci bardzo ważna. Potem Marcela znalazła też trochę czasu i wreszcie znalazłyśmy brakujące poduszki, koce, krzesła…do tego wszystkiego potrzebuję siostry, która mi wszystko pokaże, dlatego praca biegnie tak wolno- wciąż jestem zależna od innych. W efekcie spóźniłam się do szpitala jakąś godzinę, ale na moje szczęście dr Cyprian dopiero zaczynał obchód. Coś jest nie tak z moimi niedożywionymi dziećmi- obrzęki stóp wciąż nie ustępują…Po obchodzie Tsandiru poszła do domu po nocnym dyżurze, a my zostaliśmy sami z Jacquiem- stażysta spóźnił się jeszcze więcej niż ja i przez moment było ciężko: wypełnianie wszystkich wskazań z obchodu, dwa nowe przypadki i cztery kroplówki z chininą do przygotowania. Ale daliśmy radę, stażysta Alio wreszcie się pokazał, do 12 wyrobiliśmy się zgrabnie ze wszystkim. Ja zrobiłam też zapasy mleka i PlumpyNut, napisałam wielkie wytyczne jak i o której dawać mleko, przygotowałam wszystko ładnie na weekend, podczas którego mnie nie będzie.  Potem poszłam do domu się spakować i w tym dokładnie momencie spotkałam  Florance, która szła mnie szukać, żebym przyszła do domu coś zjeść, bo o 13 jadę do Aru. Autobus miałam o 14, więc coś nie grało- jakież było moje wielkie zaskoczenie, gdy się okazało, że Marcela i Claudine jadą do Aru samochodem z papą Mayele i mnie zabiorą! Ależ mi się udało!!
Tak że w domu wylądowałam wcześnie, Mary była bardzo zdziwiona- ale za to miałyśmy więcej czasu na plotki, których przybyło przez te 10 dni. Najgorsze, że mleko wciąż nie dotarło do Aru, będę musiała się tym zająć znowu, zapytać Claudine. Clara jest na rekolekcjach w Watsa od piątku. Potem mieliśmy bardzo nieprzyjemną akcję z Enzo, który się upił, wziął motor i pojechał nie wiadomo gdzie. Tak że cały wieczór spędziłyśmy na jego szukaniu z Jeanem de Dieu, Orio, informowaniu sióstr itp.itd. Wreszcie późnym wieczorem się pojawił, z rozwalonym motorem, ale przynajmniej cały i zdrowy…Myślę, że tak się to nie skończy, że wyjdą z tego poważne dla niego konsekwencje. Jutro czeka go rozmowa z Joyce i Tiną, nie wróżę mu nic dobrego…

piątek, 27 lipca 2012

Och, Suzana!


Z wyjazdem Suzany było tak: nikt się go nie spodziewał. A przynajmniej nie na tak długi czas i nie tak daleko. Wszystko przebiegło w bardzo dziwnej atmosferze. Wczoraj podczas kolacji zapytałam Suzanę o której wyjeżdża, żeby ją pożegnać rano: odpowiedziała, że nie wie. Raz zapytana przeze mnie gdzie wyjeżdża odpowiedziała, że weźmie autobus do Watsa- nie wspomniała, że to jej przystanek na drodze do Kinszasy, znajdującej się jakieś 1000km dalej i stanowiącej jej ostateczny cel podróży. Po wczorajszej kolacji zostałam przy stole z Marcelą i Claudine, które podzieliły się ze mną zaskakującymi informacjami: że one same nic za bardzo nie wiedziały, że Suzana wyjeżdża, że wiadomość o wyjeździe do Kinszasy to news z ostatniego dnia, że myślały, że wyjeżdża na odpoczynek na 2-3 miesiące do Watsa, że Suzana z nikim się nie pożegnała, w kościele, w zakonie, nie przekazała spraw siostrom, więc nie wiedzą gdzie są niektóre rzeczy i jakie sprawy trzeba pozałatwiać do końca- jednym słowem jakieś totalne nieporozumienie. Oprócz wszystkich zakulisowych spraw sióstr, których nawet nie chce mi się rozkminiać, dla mnie oznacza to, że prawdopodobnie dzisiaj rano widziałam Suzanę po raz ostatni. Pożegnanie przebiegło w wielkim pośpiechu, bo rano jeszcze Suzana nie była do końca spakowana! Na dodatek w trakcie robienia pożegnalnego zdjęcia skończyły mi się baterie…
W szpitalu rano trafiłam na mojego ulubieńca Michela, kończącego nocny dyżur i przyjmującego nowe dziecko. Ja wszystko rozumiem, ale zatkało mnie: w dyżurce jestem tylko ja i on i dziecko z mamą, Michel zebrał wywiad, spisał to na karcie przyjęć, wybiła ósma i powiedział, że no to on idzie! Zostawiając dziecko(a było w naprawdę kiepskim stanie) bez wenflonu, leczenia i skierowania na badanie krwi. Nie wierzyłam, przywołałam go porządku mówiąc, że chyba żartuje i żeby się zabierał za wenflon…Potem przyszła druga pielęgniarka z nocy, Tsandiru z kolejną fajną wiadomością: tym razem nie podała mleka dzieciom, bo myślała, że mamy tylko jedno opakowanie- to które zostawiłam otwarte w dyżurce. Jakoś nie wpadła na pomysł, że może większy zapas znajduje się w kartonie, w którym ZAWSZE trzymamy mleko.
Na szczęście dzieciaki mają się w miarę dobrze, chociaż serce się kraje jak np. dzisiaj z Justinem przez chwilę z nimi się bawiliśmy czekając na zagotowanie wody na mleko i jedno z nich, Leko, jest tak słabe, że nie może podnieść nogi ani podnieść się z pozycji leżącej do siedzącej…
My natomiast na obiad mieliśmy prawdziwą ucztę, bo Clementine chciała w ten sposób uczcić koniec swoich egzaminów w szkole. Była pyszna smażona ryba, bilbo(czyli fasola z kukurydzą), zapiekane ziemniaki, coś na kształt szpinaku z masłem orzechowym, sałatka ze świeżej kapusty i marchewki(wielka rzadkość, zawsze jemy gotowane warzywa) a na deser smażona makemba i marakuje. Potem miałam się zabrać za urządzanie naszej kuchni, ale świeżo wstawiony zamek okazał się popsuty:) W zamian za to plątałam się po zakonie, wyczekując Marceli i Claudine czy znajdą dla mnie czas na spotkanie w sprawie niedożywionych dzieci- wciąż bezskutecznie.
Clementine, Florance, Marcela, Suzana, Claudine i ja

czwartek, 26 lipca 2012

Tak!


Tak! Mamy mleko!!! Dzisiaj z rana przyszła do mnie Claudine z informacją, że na dworcu autobusowym jest 16 kartonów z mlekiem dla szpitala w Aru. Postanowiłyśmy połowę wysłać do Aru, połowę wziąć „dla siebie”, jako że nie mamy żadnych zapasów. Na pewno Aru będzie złe, ale cóż…Z przedsiębiorczością Claudine mam nadzieję na więcej- gdyż po dokładnym zbadaniu sprawy okazało się, że trafiły do nas 4 kartony mleka F75 i 4 kartony PlumpyNut. Wciąż więc nie mamy mleka F100, ale nie to żebym narzekała:) Trzeba będzie jednak powalczyć i o nie! Tak że mieliśmy dzisiaj pracowity dzień, bo musieliśmy wytłumaczyć mamom, że mleko najprawdopodobniej będzie dostarczone po południu i do tego czasu dzieci muszą zjeść PlumpyNut a potem zamienimy je na mleko. Z tym mlekiem to w końcu też była historia: jeden z naszych laborante został wysłany po mleko na stację autobusową i gdy wrócił od razu mnie zawiadomił(jak to miło z jego strony!). Mówię więc do Jacques’a, że trzeba wysłać zapotrzebowanie na mleko do magazynu. Jak to Jacques wszystko szybko jest gotowe(trzeba po raz kolejny wypełnić jakieś głupie dokumenty, papiery, papiery na wszystkie leki i inne rzeczy, które chcemy z magazynu), ale Jacques wraca z pustymi rękami mówiąc, że dzisiaj nie dostaniemy mleka, bo jest już 13 i magazyn nie zarejestruje jego dostawy w swoich papierach i dlatego go nam nie wyda. Absurd! I jak wszystko tutaj- potrzebna jest osoba siostry i od ręki dostajemy 6 paczek mleka, nie ma problemu z rejestracją, tylko zamieszanie, że trzeba ją wołać do wszystkiego, że nie można tego załatwić na niższym szczeblu i że ludzie w magazynie nie rozumieją, że my nie możemy poczekać do jutra z żywieniem niedożywionych dzieci…Koniec końców przed 14 mamom nawet udaje się zagotować wodę i dzieciaki dostają swoją porcję mleka. Ponieważ zmianę popołudniową ma Justin, a noc Tsandiru jestem pewna, że do jutra dzieci dostaną mleko o wyznaczonych godzinach. Tak, dzisiaj jestem usatysfakcjonowana!
Gdy wracam do domu/zakonu czeka na mnie pyszny królik z naszej zagrody, gotowana fasola(tutaj wspaniałą, w Aru jakoś nie najlepsza) i spaghetti z oliwą. Suzana jak zwykle jest nieusatysfakcjonowana z ilości mojego jedzenia na talerzu, a ja po obiedzie nie mogę się ruszyć i muszę się na chwilę położyć:) Potem udało mi się skończyć mycie wszystkich garnków i naczyń dla wolontariuszy i dorwać Marcelę na kawie- dzięki temu mogę z nią chwilę porozmawiać o szpitalu. Mam tyle pomysłów, zauważam tyle rzeczy, a ona jest wciąż tak zabiegana, że naprawdę muszę walczyć o chwilę jej uwagi, żeby porozmawiać:) Jeszcze teraz ona jest też odpowiedzialna za wolontariuszy, spraw do obgadania jest więc podwójnie dużo i ciągle czuję niedosyt z naszych rozmów. Wiem jednak, że to co jej powiem zostanie zauważone i przemyślane i to mnie uspokaja. 

środa, 25 lipca 2012

Przygotowań ciąg dalszy


A więc  zagrożenie stało się faktem- rano po raz ostatni daliśmy dzieciom mleko. Sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna, gdyż ciągle mamy w zapasie PlumpyNut, które cudem na obrzęki nie jest, ale przynajmniej wartościowym i pełnokalorycznym pożywieniem. Gdy i go zabraknie leczenie niedożywionych dzieci w szpitalu stanie się kiepskim żartem…Sytuacja z cyklu „tracę cierpliwość”: dzisiaj rano jedna z mam zapytana czy dziecko zjadło wczorajszą porcję PlumpyNut odpowiedziała, że nie całą, bo połowę zachowała na dzisiaj. To nic, że wczoraj spędziliśmy z Justinem z każdą mamą 5 minut na tłumaczeniu, że porcja PlumpyNut jest na jeden dzień, że trzeba ją podzielić na cztery posiłki, że jutro damy nową porcję…Nie, to się wcale nie liczy. I na dodatek doktor(Pascal) i stażysta śmiejący się z całej sytuacji- ręce opadają!
Claudine zapomniała zapytać  o mleko terapeutyczne. Bez komentarza.
Natomiast popołudnie spędziłam dzisiaj w kuchni myjąc wszystkie zakurzone talerze, kubki, sztućce i garnki, które znalazłam w magazynie dla wolontariuszy. Po trzech godzinach jestem może w połowie pracy. W trakcie mycia z zakupów wróciły Marcela i Claudine, dorzucając mi jeszcze więcej kubków i garnków. Kupiły dużo fajnych, przydatnych rzeczy. Pod koniec trochę pomogła mi Florance, jutro ciąg dalszy. 

wtorek, 24 lipca 2012

Mleko się kończy…!


Rano w szpitalu potwierdziła się moja teoria, że Tsandiru, pielęgniarka która miała nocny dyżur, dobrze pracuje i można na niej polegać- dawała dzieciom mleko co 3 godziny w ciągu całej nocy. Potem miałam obchód z moim ulubionym dr Cyprianem, z nim zawsze mam wrażenie, że dobrze się zajęliśmy naszymi dziećmi. W przeciwieństwie do niego, dr Pascal, oprócz tego, że jest niesympatyczny i traktuje mnie jak swoją sekretarkę, sprawia wrażenie chaotycznego i niezainteresowanego…Drugi mój ulubiony doktor, Faustin, niestety znowu jest w Kampala, musi pokończyć tam jakieś egzaminy, a ja co drugi dzień jestem skazana na obchód z Pascalem. Z wielkim poczuciem nieuchronionego rozdzielam mleko dla naszej dwójki dzieci, wiedząc że jutro tego mleka zabraknie. Pozostałe dzieci lepiej lub gorzej tolerują PlumpyNut, jednak on nie jest zbyt dobry, gdy dzieci mają obrzęki- powinno się go wprowadzać po ich ustąpieniu, niestety obecnie nie możemy zapewnić mleka wszystkim dzieciom. Nie mogę też bardziej podrążyć sprawy mleka terapeutycznego w Bunii, czy tam jest czy go nie ma, choć jestem bardzo ciekawa, bo Claudine się tym zajęła. Wiem, że doprowadzi sprawę do końca i nie mogę jej co pięć minut o to pytać, żeby nie wyszło, że ją kontroluję czy coś podobnego. Muszę więc cierpliwie czekać. Z tego co wiem w Bunii, siedzibie UNICEFU, który rozdziela F75, F100 i PlumpyNut do takich miejsc jak nasz szpital czy szpital w Aru, te produkty są dostępne, ale np. nasz bezpośredni zwierzchnik, tzw.BCG nie kwapi się z ich transportem. Claudine bardzo wyraźnie wytłumaczyła, że pieniądze, które powinny być przeznaczone na transport BCG wkłada do własnej kieszeni-powinni nam dostarczać mleko co miesiąc. Siostry więc chcą zorganizować transport na własną rękę, ale to rodzi problemy natury „dobrych kontaktów” z BCG, który nie chce, aby siostry starały się o mleko bezpośrednio z UNICEFU, bo wyjdzie na jaw ich(BCG) niekompetencja… Tak że ciężko mi się w tej całej zagmatwanej sytuacji odnaleźć, muszę wierzyć, że koniec końców Claudine wszystko załatwi, to osoba, na której do tej pory mogłam polegać, oby i tym razem się jej udało!
Dzisiaj cieszyliśmy się też z nowej dostawy, po kilkudniowej przerwie, paracetamolu w syropie oraz pediatrycznych wenflonów. Dziecko z rozoraną(dosłownie) szyją po ropniu ma się lepiej, wczoraj wyglądało koszmarnie. Bienfait w śpiączce z niewiadomego powodu od dwóch dni, zaczęła reagować na bodźce bólowe. Nowa nadzieja wstąpiła.
Po szpitalu dalej zajmowałam się zakwaterowaniem wolontariuszy- wyprałam wszystkie siedem moskitier i zrobiłam listę rzeczy brakujących do kuchni. Ostatecznie też postanowiłyśmy z Marcelą, że jadalnię zorganizujemy w jednym z pokoi, a nie jak wcześniej planowałyśmy w domku-magazynie obok. Nie mogłam się przekonać do możliwości uczynienia tego miejsca w miarę przytulnym i wygrał mniejszy, aczkolwiek zdecydowanie bardziej domowy, pokój.
Potem wróciłam na chwilę do szpitala przygotować mleko dla dzieciaków i zastałam typową dla Aru sytuację również i tutaj- jedno z dzieci było nieobecne, bo jego mama postanowiła wybrać się na targ, nie zważając na godzinę karmienia…W zakonie zastałam Suzanę i Florance obierającą wielką ilość orzeszków ziemnych, przyłączyłam się więc. Florance, aspirantka, która na stałe mieszka w Aru, do Ariwara przyjechała na dwumiesięczny staż, okazuje się być bardzo miłą dziewczyną, chyba najfajniejszą z całej czwórki aspirantek. Natomiast z Suzaną jest jakaś większa sprawa, mówi się o tym po kątach tutaj, coś niecoś wiem od Marceli- chyba matka generalna chce ją odsunąć od funkcji przełożonej zakonu w Ariwara, na razie wysyłając ją na „odpoczynek” do Watsa. Myślę, że Suzana wie co się szykuje, bo mówi o  tym wyjeździe z dużą nostalgią i trochę tajemniczo- chyba jej wiek i mało(jak się dowiaduję od Marceli) „życiowe” podejście do kierowania zakonem, uniemożliwią jej bycie przełożoną. Jeszcze nie wiem co to do końca oznacza, ale szykuje się, że Suzana wyjedzie na dłuższy okres czasu do Watsa, no zobaczymy.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Frustracja i porządki


Dzisiaj poczułam się jak za starych, dobrych czasów w Aru. Jak to w poniedziałek, wstałam pełna energii i nadziei na nowy tydzień- nadziei, która szybko zgasła i została zastąpiona przez frustrację i niemoc. Trochę sprawę złagodziło to, że poranną zmianę miał Justin, z nim mi się tak dobrze pracuje, że udało się nam uniknąć większej katastrofy. Pierwszą informacją była ta o śmierci jednego z naszych niedożywionych dzieci: miało koszmarne zmiany na skórze, w sumie to prawie cała skóra schodziła z nóg, rąk, brzucha, pośladków, aż nie chciało się wierzyć, jak je przyjmowaliśmy w sobotę, że matka mogła do takiego stanu dopuścić. Potem otrzymałam kolejną informację: że właśnie skończyło się mleko terapeutyczne, tzn. że mamy dwie torebki mleka F100 i jeden karton PlumpyNut: z naszymi siedmioma dziećmi na oddziale te zapasy pewnie nie starczą nawet na tydzień. I nikt w magazynie oczywiście nie pomyślał, żeby na przykład poinformować nas ZANIM mleko się skończy. A jestem pewna, że osoba odpowiedzialna za taki stan rzeczy pisze trzynaście raportów dziennie, jako, że tutejsza biurokracja nie ma sobie równych: np. na oddziale trzy razy dziennie musimy liczyć ile wszystkich lekarstw i strzykawek nam zostało i prowadzimy tego gruby rejestr. Tyle tylko, że nikt z tych pieprzonych rejestrów żadnych wniosków nie wyciąga! No cóż…skończyło się na tym, że piątka dzieci dostała PlumpyNut, gdyż ich stan na to pozwala, a trójka kontynuuje mleko, które, udało mi się wyperswadować(mam nadzieję) , przygotowuje pielęgniarka, a nie mama. Tutejszy szpital jeszcze nie dosięgł wyższego poziomu: że to pielęgniarka, a nie mama przygotowuje mleko: oczywiście będę starała się to zmienić. Ale wszystkie procedury trwają tu tak długo: od soboty proszę Marcelę o rozmowę, żeby jej przedstawić nowy plan, bo wiem, że to mała rewolucja, ale wciąż nie znajduje dla mnie czasu. A teraz…teraz to trochę głupio dyskutować o całej zmianie organizacji, skoro nie mamy mleka. Ach, no naprawdę, wszystko się pięknie komplikuje. I jeszcze w międzyczasie, dzisiaj w ciągu dnia, zmarło nam kolejne dziecko, też z koszmarnymi zmianami na skórze, zastanawiam się czy to możliwe, że zmarły z uogólnionego zakażenia. Bo można tylko to sobie wyobrażać: rozognioną skórę, w sumie cały naskórek zdarty i na dodatek rak jakiejkolwiek higieny…Zakażenie murowane.
Po południu natomiast organizowałam pokoje dla wolontariuszy. Po wstępnym zapoznaniu się w sobotę z ogólnym planem, który ma Marcela na zakwaterowanie wolontariuszy, dzisiaj przystąpiłam do akcji. Najpierw poprosiłam Jean’a Baptiste, pracownika technicznego ze szpitala czy mógłby mi pomóc. Ach jak się ucieszyłam, gdy przyszedł ze swoim kolegą, którego imienia nie pamiętam, ale naprawdę jest jak dwóch mężczyzn: jego ręka jest wielkości moich dwóch, jest po prostu gigantyczny! A więc chłopaki w kilka minut uwinęli się z robotą: przeniesieniem 5 metalowych łóżek do pokojów, złożeniu ich i przyniesieniu materaców. Byłam im bardzo wdzięczna, bo przez to, że miałam już wszystkie sprzęty w pokojach, mogłam je zaaranżować, oględnie posprzątać i zrobić dla Marceli pierwszą listę rzeczy, których potrzebujemy. Jutro albo później czeka mnie aranżacja kuchni albo raczej miejsca do jedzenia, bo nasza kuchenka będzie się mieścić na zewnątrz.
Jak tylko się ze wszystkim uporałam, szybko pobiegłam do szpitala przygotować mleko dla dzieciaków, bo popołudniową zmianę miała pielęgniarka Mede, która kiepsko pracuje, nie daje dzieciom zastrzyków i w ogóle z początkiem miesiąca nie będzie już pracować na pediatrii. Tam zastałam typową sytuację, że mamy nie przygotowały wody, mimo iż 4 godziny temu mówiliśmy im, że przyjdę o 17 i że mają przygotować wodę, bo to co zostało w termosie nie wystarczy…Już naprawdę tracę nadzieję, że ludzie tutaj rozumieją to, co się do nich mówi. 

niedziela, 22 lipca 2012

Kolejny sukces kulinarny, a co!


Dzisiaj miałam zaskakującą fajną niedzielę, a myślałam, że będzie dokładnie odwrotnie, że będę się nudzić, bo jestem sama. Rano po śniadaniu, gdy zakon był zupełnie pusty, bo siostry były na porannej mszy, zabrałam się za przygotowywanie na obiad muchichy z ziemniakami. Wczoraj ustaliłyśmy, że popiszę się tym pysznym daniem na obiad. Potem przyszły siostry, s.Clementine rozpaliła dla mnie piec, zabrałam się za gotowanie. W międzyczasie przyszedł też jeden muzyk z kościoła, żeby ogrzać bębny na piecu- po prostu zostawił je na chwilę na rozpalonym piecu, podobno wtedy mają lepszy dźwięk. Potem poszłam na trzecią mszę, gdyż jest po francusku, trochę się spóźniłam, gdyż zaczyna się między 10:30 a 11, nigdy nie wiadomo, a to co lubię najbardziej to czekać na rozpoczęcie mszy w tłumie miejscowych, przypatrujących mi się z ciekawością, tak…Po pysznym obiedzie(moje danie bardzo smakowało, siostry były naprawdę zachwycone, do tego kurczak, spaghetti i kawa na deser) poszłam trochę odpocząć i poczytać do pokoju i koło 15:30 zebrałam się do szpitala. Zrobiliśmy z Justinem obchód niedożywionych dzieci, a potem Justin przyszedł do mnie zabić karalucha, zalegającego od dwóch dni w mojej łazience. Gdy go zobaczył zapytał czy chodzi mi o to maleństwo…wziął karalucha do ręki i stwierdził, że wciąż żyje. Obrzydlistwo, chyba tyle opisu Wam wystarczy!!!!

sobota, 21 lipca 2012

Powrót do Ariwara


W sumie to trochę mi się chciało śmiać w autobusie do Ariwara, że mimo prawie dwóch tygodni w Aru i ciągłego planu powrotu do Ariwara, nie byłam na ten wyjazd zupełnie przygotowana i wszystko przebiegło w dość dużym pośpiechu. W środę wieczorem Joyce mnie zawiadomiła, że biały ksiądz, który przyjechał tu na rekolekcje z Maaghi i mówi po angielsku(!), znajdzie jutro dla mnie czas w czwartek rano na spowiedź(prosiłam o to wcześniej Joyce). Ks. Iwo jest z pochodzenia Belgiem, od dwudziestu paru lat w Kongo, zna lugbara( co tu jest wielkim wyczynem, jako jest to bardzo  trudny w porównaniu z lingala język) i prawie wszystkich w okolicy(z czego wywiązała nam się niezła plotkarska rozmowa). Byłam więc w sumie pewna, że nie zdążę na autobus o 12, zameldowałam się o 11 u Joyce, ale ona mi powiedziała, żebym jechała do Ariwara, że mnie tam potrzebują(co nie było prawdą, ale może ona odniosła takie wrażenie). Spakowałam się w 20 minut, nie zabrałam połowy rzeczy, Enzo szybko odwiózł mnie na stację, gdzie czekałam 2,5 godziny na przyjazd autobusu:) W Ariwara zastałam już Marcelę, która przyjechała dosłownie 15 minut przede mną. W sobotę Suzana pojechała na dwa dni na spotkanie z Tiną, a my zostałyśmy bez przełożonej i świętowałyśmy przyjazd Marceli ciastem i winem:) Fakt faktem, że Suzana jest kochana, ale wprowadza jakąś nerwową atmosferę…W piątek wieczorem w moim pokoju zastałam bardzo nieprzyjemną niespodziankę- potwornego karalucha- którego udało mi się złapać w pułapkę w postaci odwróconego wiadra. W ciągu całej nocy wydawało mi się, że coś się rusza w łazience, choć wiedziałam, że to niemożliwe, żeby się wydostał. 

środa, 18 lipca 2012

Aru(5)


I tak właśnie nie ma co niczego planować w Afryce:) Już się zastanawiałam jak to będzie samej w Ariwara, kiedy właśnie więcej niż połowę miesiąca przesiedziałam w Aru. I to prawie dosłownie przesiedziałam/przeleżałam, gdyż miałam malarię. Wszystko zaczęło się w zeszły poniedziałek, kiedy wróciliśmy z Arua, przywieźliśmy Joyce, zrobiłam zakupy dla niedożywionych dzieci i byłam gotowa we wtorek wrócić, jak planowałam, do Ariwara. Ale zaczęła mnie boleć głowa, myślałam, że może to przemęczenie po Arua, jednak rano we wtorek ból był taki sam i już prawie byłam pewna, że to znowu malaria. Ale pojechałam zrobić test do szpitala, który okazał się pozytywny. Ponieważ ostatnim razem po Coartemie test był nadal pozytywny, zdecydowałam się wziąć chininę. Dzisiaj dwa razy przemyślałabym tę decyzję…Był to jeden z moich najgorszych tygodni w Afryce: najpierw z powodu pozbywania się malarii, a potem z powodu działań niepożądanych chininy. Tak że pierwszy najgorszy dzień był w środę, jak chinina działała, bolała mnie głowa, wszystkie mięśnie i byłam bardzo słaba, a potem w poniedziałek, kiedy mój żołądek zdecydowanie odmówił dalszych dawek chininy, miałam straszne nudności i nie mogłam nic jeść przez jakieś trzy dni. Oprócz tego przez całe 7 dni miałam koszmarny gorzki smak w ustach i, najbardziej nietypowe doznanie, przed którym wszyscy miejscowi mnie ostrzegali- znacznie osłabił mi się słuch, tzn. słyszałam tak jakbym była pod wodą albo na dużej wysokości(tyle tylko, że przełykanie śliny nie pomaga), wszyscy musieli mówić do mnie głośniej i wyłączać muzykę, bo słuchanie tych zniekształconych dźwięków było dodatkowym koszmarem:) Dni mijały bardzo powoli, wszyscy starali mi się pomóc jak mogli, ale ja nie miałam nawet siły na obejrzenie jakiegoś filmu czy pogranie w coś. Głównie więc spałam, ale przeżyłam też spotkanie formacyjne w piątek z Joyce, rewelacyjne nadziewane cukinie Mary, które były dokładnie tym na co miałam ochotę i wyjazd do Arua.
Tak, to było trochę szalone, ale w sumie cała przygoda dobrze się skończyła. Clara musiała w niedzielę odwieźć Carmelę na autobus, a że była to niedziela zaproponowała, żebyśmy pojechali wszyscy razem i po zakupach(długa lista od sióstr) zjedli lunch w White Castle. Ja w sobotę czułam się trochę lepiej, bo było po malarii, a mój żołądek jeszcze się trzymał, więc się zgodziłam, na dodatek taka miła perspektywa spędzenia wolnej niedzieli po tych wszystkich dniach w łóżku była bardzo kusząca. Wyruszyliśmy koło siódmej i zaraz na przejściu granicznym w Vurra zaczęły się przygody.  Z tego co zrozumiałam(mimo, że tam już mówią po angielsku) celnik, który nas obsługiwał był nowy, był to jego pierwszy dzień pracy i postanowił, że będzie pracował zgodnie z prawem. A prawo stanowi, że za każdy wjazd do Ugandy należy się 50$ od osoby. Z racji tego, że jesteśmy wolontariuszami, że jesteśmy razem z siostrami, że jeździmy do Arua kilka razy w tygodniu czasem, celnicy do tej pory przymykali na to oko i puszczali nas za darmo. Tak że byliśmy co najmniej zaskoczeni. Koniec końców, po pół godzinie rozmowy skończyło się na tym, że Carmela musiała zapłacić, a my wszyscy zostaliśmy puszczeni. Następnym zaś razem będziemy musieli zapłacić, a więc do widzenia wyjazdy do Arua! No nic. Musieliśmy szybko się zbierać, żeby zdążyć na autobus, bo nie planowaliśmy tak długiego postoju na granicy. W Arua w miarę szybko uporaliśmy się z zakupami, oprócz bulionu w kostkach. Ale i tak mieliśmy dużo szczęścia, bo nasz znajomy sprzedawca, przemiły Hindus, powiedział, że je dla nas sprowadzi z innego sklepu, musimy tylko poczekać. Nie musieliśmy więc szwędać się po targu, tylko cierpliwie czekać:) Po pół godzinie karton przybył, zapakowaliśmy się  do samochodu i czekał nas ostatni przystanek przed White Castle- karma dla kurczaków. Cóż, myślałam, że będzie bezboleśnie….ale karma ma tak nieznośny zapach, że od razu mi się zbierało na wymioty…Cały czas gdy byłam w samochodzie, miałam otwartą całą szybę na maksa z głową prawie na zewnątrz, żeby nie wdychać tego smrodu:) Gdy się zatrzymywaliśmy (np. żeby zatankować) musiałam wysiadać, bo zapach niemiłosiernie się wzmagał…Ale w końcu dotarliśmy do naszej restauracji, mój żołądek uspokoił się na tyle, że nawet poczułam głód i byłam w stanie pomyśleć o zamówieniu czegoś do jedzenia(kurczak w sosie z ananasów i pomidorów w chlebie pita z pyszną surówką i frytkami). Potem relaksowaliśmy się w cieniu, na trawce, było bardzo niedzielnie! W drodze powrotnej serce podeszło nam do gardeł, gdy zauważyliśmy w oddali, jak policja macha na nas, żebyśmy się zatrzymali na poboczu…Podszedł do nas jeden z nich, zapytał jak się mamy, jak się nazywamy, skąd jesteśmy, czy się nam podoba w Kongo i… życzył nam miłego dnia i nas puścił. Takie to mamy „miłe” rozmowy po drodze, cóż wątpliwa przyjemność. Na granicy poszłam z wszystkimi paszportami po pieczątki, że wróciliśmy i celnik powiedział mi, że zadecydowali, że jednak możemy przekraczać granicę za jedyne 10 000 Sh od osoby(ok.4$). Zastanawiam się czy te 10 000Sh trafi do jego kieszeni czy będzie tłumaczył się państwu dlaczego wziął od nas tylko 4$- stawiam na jego kieszeń i nie dowierzam, że można tak drastycznie zmienić swoje na stawienie do pracy w jeden dzień!
We wtorek po południu zaczęłam jeść, dzisiaj jest mi już znacznie lepiej, nawet zjadłam połowę bułki i banana na śniadanie! Jeśli do wieczora nic niespodziewanego się nie wydarzy, jutro znowu spróbuję pojechać do Ariwara:) Marcela ma podobno też jutro wrócić z Argentyny, więc byłoby miło się spotkać.


poniedziałek, 9 lipca 2012

Aru(4)


Doczekaliśmy się! Wreszcie po czterech dniach oczekiwania s.Joy odzyskała swoją walizkę i mogła przyjechać do Arua.  A ja wreszcie miałam okazję pojechać do Arua zrobić zakupy dla niedożywionych dzieci. Udało nam się z Mary kupić wszystko co chciałyśmy i to w przyzwoitym czasie. Ja kupiłam dwa termosy, kubki do mleka oraz kubeczki z podziałką do odmierzania wody. W Ariwara kupię jeszcze garnki do gotowania wody. Mary natomiast do swojej produkcji plumpynut kupiła pojemniki do przechowywania składników oraz, z czego bardzo się ucieszyła, elektroniczną wagę do odmierzania precyzyjnych ilości.  Potem miałyśmy prawdziwą ucztę na ulicy: kupiłyśmy ciapatti,  sambusa oraz truskawkową Fantę, która smakuje jak rozpuszczony cukierek, coś pysznego! Siedziałyśmy sobie na schodkach czekając na przyjazd autobusu Joyce. Wreszcie było ciepło, wokół mnóstwo ludzi, a my byłyśmy zadowolone z zakupów. Joyce była bardzo ucieszona, że po nią przyjechałyśmy do Arua, wyglądała na  bardzo zrelaksowaną i wypoczętą.
Poprzednie dni spędziłam głównie na oczekiwaniu na wiadomość czy walizka Joyce się znalazła czy nie. W międzyczasie wynajdywałam sobie rzeczy do roboty, okazuje się, że bez problemu mogę coś wymyśleć. Jest tutaj tyle pracy, że można sobie wybierać na co ma się ochotę: mycie okien, sprzątanie lodówki, porządki w komputerze VOICA(cała niedziela), karmienie szczeniaków(dwa z nich są wyjątkowo małe i dokarmiamy je sztucznym mlekiem), gotowanie, pranie, mycie naczyń…I mogłam wreszcie trochę się nacieszyć słońcem, było lepiej z pogodą. Nie padało już cały dzień i nasze pranie pięknie schło, a nasze baterie trochę się podładowały i wieczorem mieliśmy światło:) Ostatnio z prądem było krucho, oszczędzaliśmy nawet na lodówce, nie mówiąc już o ładowaniu komputera czy komórki. Tak że ostatnio mam mało afrykańskiego życia, Ariwara wciąż czeka, a ja sobie odpoczywam w domu. Absolutne wakacje!
Ucieszona s.Joy wysiada z autobusu

Nasze szczeniaki zaczynają chodzić!


piątek, 6 lipca 2012

Aru(3)


Czwartek w Aru był koszmarny i to nie tylko z powodu wyjazdu Daniego. Musieliśmy wstać bardzo wcześnie by wszystko przygotować, a i tak żegnaliśmy się w pośpiechu. Mimo to zdążyliśmy zrobić sobie pożegnalne zdjęcie, które moim zdaniem jest świetne! Potem było tylko gorzej- padało przez cały dzień i ani na chwilę nie wyszło słońce, więc byliśmy uwięzieni w domu. Bez większych zdarzeń dzień minął. Dzisiaj natomiast wstąpiła we mnie energia po tym jak wreszcie ujrzałam słońce. Około dziesiątej przyszła Clara z wiadomością, że Ester źle się czuje i musi iść do lekarza i czy ja lub Mary mogłybyśmy ją zastąpić w piekarni. Najpierw nie byłam przekonana do tego pomysłu, bo nawet nie wiem ile kosztuje chleb w naszej piekarni i wciąż nie widzę różnicy między 100 a 200 Sh, ale poszłam z Mary chociaż jej potowarzyszyć. I muszę przyznać, że mi się spodobało! Nauka wszystkich cen zabrała mi trzydzieści sekund, a pieniądze rozróżniam po tym, że jedne stoją po prawej a drugie po lewej stronie w pojemniczkach:) Mary musiała pojechać na chwilę do szpitala by dać dzieciom jej pierwsze domowej roboty plumpynut na cały tydzień, więc wtedy zostałam sama. Siedziałam sobie na krzesełku w słońcu wpadającym przez ladę czytając wytyczne leczenia niedożywionych dzieci i co jakiś czas zjawiali się klienci. Mary miała rację, że głownie są to bardziej zamożni ludzie, co sprawia, że zwykle mają skończoną szkołę i można z nimi porozmawiać po francusku. Muszę przyznać, że najbardziej się bałam bariery językowej. Ale nie, było bardzo miło i spokojnie i tak zupełnie inaczej. A więc kto wie? Może czeka mnie kiedyś kariera w piekarni?? Teraz czekam na wieczorne spotkanie formacyjne z s.Katy i telefon od s.Carmeli czy jutro jedziemy do Arua.  


środa, 4 lipca 2012

Aru(2)


Ostatnie dwa dni były całkowicie zajęte przez przygotowania Daniego do wyjazdu. We wtorek byliśmy zaproszeni na kolację do sióstr, która przebiegła bardzo zgrabnie i wszyscy byli zachwyceni moim ciastem bananowym. Co prawda prawie by go nie było, bo lało przez cały dzień i nie mogliśmy się wydostać z domu, żeby kupić banany. Ale w końcu po południu przejaśniło się na tyle, że Dani pojechał z Mary odebrać swoją koszulę od zezowatego krawca(którą jest zachwycony i mówi, że to najlepsza jaką tutaj mu uszyli) i przy okazji kupili mi banany. W środę udało się z pogodą- było ciepło i słonecznie. Pojechaliśmy kupić lekarstwa, które Dani zabrał ze sobą do Włoch tak na wszelki wypadek. Potem pojechaliśmy na open market, żeby kupić parę rzeczy, które Dani chciał zabrać jako prezenty dla swojej rodziny. Wieczorem przygotowaliśmy pożegnalną kolację z pizzą i ciastem czekoladowym w roli głównej, na którą byli zaproszeni wszyscy nasi tutejsi znajomi. Ja w międzyczasie wreszcie poszłam do Maman Aroio i zobaczyłam ją i inne dziewczyny ciężko pracujące nad torbami. Efekt jest naprawdę fajny, szczególnie ta feeria kolorów, wygląda to zadziwiająco. 


poniedziałek, 2 lipca 2012

Aru(1)


Mój pierwszy dzień z zaplanowanego tygodnia w Aru nie zaczął się obiecująco: rzez całą noc, aż do 11 lało na całego i całe życie było zatrzymane. Postanowiłam zostać w Aru, żeby nie przegapić ostatnich trzech dni Daniego w Kongo, pojechać na zakupy w Arua  dla niedożywionych dzieci i przywitać s.Joy, która wraca z Filipin w najbliższą sobotę. Zapowiada się więc pełen wrażeń tydzień. Ale jeśli będzie lało tak jak dzisiaj, to nie wiem czy będę się nim cieszyć: bez słońca tutaj jest koszmarnie! No, ale nie poddałam się pogodzie i zabrałam się za wypełnianie dnia. Najpierw wreszcie porządnie posprzątam swój pokój, bo wracanie tylko na weekendy nie mobilizuje mnie do zachowania go w należytej czystości. Cieszę się luksusem czystej pościeli,  bo odkąd nasza pralka nie działa pranie pościeli ręcznie jakoś mnie nie pociąga:) Ale Dani mi obiecał, że porozmawia z s.Carmelą, żebyśmy mogli wyprać chociaż pościel w zakonie. Deszcz się przedłużał, maman Maria nie przychodziła, więc trzeba się było zabrać za przygotowywanie obiadu. Namówiłam Daniego, żeby rozpalił piec w kuchni, z której korzysta maman Maria, żebyśmy oszczędzili trochę gazu- bo oprócz obiadu musieliśmy ugotować mięso dla psów i podgrzać wodę do mycia naczyń i wieczornego prysznica. Tym razem nie zajęło mu to dwóch godzin  i około 13:30 cieszyliśmy się ze spaghetti z bazylią, a Fiona i Rambo wreszcie byli najedzeni. Potem Dani chciał pojechać na open market by oddać swoją pagne, którą dostał od sióstr w Ariwara do krawca, żeby mu uszył koszulę. Okazało się też, że nie mamy prawie żadnych warzyw i ryby, więc pojechaliśmy razem zrobić zakupy. Nie mogliśmy znaleźć krawca, więc zapytaliśmy w jednym sklepie czy kogoś znają. Jeden z mężczyzn tam stojących powiedział, że może nas do jednego zaprowadzić. Jakie było moje zdumienie, gdy rozpoznałam w nim męża maman Therese- to ta pielęgniarka, na której ślubie byłam. Jej mąż był bardzo zadowolony, że go pamiętam. Krawiec okazał się bardzo sympatyczny, co prawda ma zeza rozbieżnego, ale mąż maman Therese mówi, że często korzystają z jego usług i jest bardzo dobry. Jego „pracownia” to nawet nie chata- tylko półotwarta przestrzeń z dachem- pracuje sobie na świeżym powietrzu:) Potem dokończyliśmy zakupy i wróciliśmy do domu. Z racji tego, że mieliśmy rozpalony piec Dani, wiedziałam, zaproponował, żebyśmy zrobili chleb. Ale tym razem to ja wszystko robiłam, pod czujną kontrolą Daniego, żeby dokładnie się nauczyć go przygotowywać, zanim Dani wyjedzie. Nie mieliśmy też żadnego pomysłu na kolację, więc zaproponowałam, żeby użyć tego ciasta jako spodu do pizzy- sprawdziło się idealnie, wieczorem raczyliśmy się prawdziwie włoską kolacją. Ostatnie też dni spędzamy na stronie internetowej włoskiej firmy Bialetti, która jest najsłynniejszą firmą produkującą moki do kawy. Wszyscy są nią zafascynowani, nawet Włosi, strona jest bardzo wciągająca:) Jest tam ich mnóstwo rodzajów, ale koniec końców zdecydowałam się na najbardziej klasyczny model, produkowany chyba od 1950 roku. Nie mogę się doczekać!!

niedziela, 1 lipca 2012

4:0


Dzisiejszy dzień zaczął się od tego, że Mary z radością odkryła, że mamy początek miesiąca i to dobra data, żeby poświętować. Większość z nas przyjechała tutaj koło pierwszego, więc mamy okrągły miesiąc za sobą: mi stuknął siódmy, aż nie mogę w to uwierzyć! Tak że zaraz po śniadaniu zabraliśmy się za wedlowską czekoladę. Potem, po poranku z książką, zostaliśmy miło zaskoczeni zaproszeniem sióstr na obiad. Był to miły zbieg okoliczności, bo dzisiaj była kiepska pogoda i nikt jakoś nie miał zbyt wiele zapału do gotowania- aura jest zimna i senna. Obiad był absolutnie przepyszny, bo gotowała s.Carmela: mięso rozpływało się w ustach, była zielona gotowana fasolka w strączkach i sałata- warzywa strasznie swojskie, które jadłam tutaj po raz pierwszy. A to wszystko za sprawą rewelacyjnie utrzymanego u sióstr ogrodu. Potem wypiliśmy kawę i wróciliśmy na naszym rozklekotanym motorze do domu tuż przed wielką ulewą. Wieczorem natomiast przygotowywaliśmy razem z Ester imprezę z okazji jej urodzin, która wyszła pysznie i bardzo przyjemnie. No i na koniec Bolingo powiedział, że musi uciekać, bo idzie oglądać finał Euro. Wpadłam więc na pomysł, żeby do niego dołączyć, bo pomyślałam sobie, że oglądanie finału Euro, w którym grają Włosi z Włochami w Afryce to musi być niezapomniane przeżycie. Dopiero  potem pomyślałam, że może bycie jedyną białą dziewczyną w towarzystwie podpitych Murzynów w jakimś podejrzanym barze nie jest największą frajdą. Ale Bolingo powiedział, że to nie bar, tylko sala z telewizorem i  trzeba zapłacić za wstęp(a więc byle kto się nie przypląta, tylko Ci, którzy naprawdę chcą obejrzeć mecz). Zaryzykowałam więc, a potem jeszcze szybko udało mi się namówić Mary, więc poszłyśmy zupełnie na luzie. Okazało się, że nie było tak źle. „Sala” okazała się dość pokaźnym domem z dachem krytym słomą, w środku były poustawiane drewniane ławki i telewizor(z płaskim ekranem, a co!) w środku- bardzo dobrze widoczny. Tak że wszystko wyglądało zachęcająco, do czasu wyniku- tak mi było żal chłopaków, bo Włosi zaliczyli totalną porażkę, ale chyba nie są wielkimi fanami, bo nie wyglądali na za bardzo niepocieszonych:)