sobota, 31 grudnia 2011

Sylwester

Dzisiaj w pracy było tak mało pacjentów(trzech w szpitalu i pięciu w przychodni), że aż skończyłyśmy z Elizabeth wcześniej. I dobrze, bo w domu było dużo przygotowań do wieczornej imprezy. Postanowiliśmy zrobić ją w bibliotece, bo jest tam duża sala i, co najważniejsze, jeszcze nie wypróbowane kino. Mi przypadło w udziale zrobienie ciasta, bo dziewczyny były zajęte, ale przepis Vale jest na tyle prosty, że nawet mnie się udało:) W trakcie pieczenia natomiast w kuchni towarzyszył mi Enzo, bawiący się w rzeźnika. Nie wiedziałam, że wczoraj Enzo i Clara zabili krowę na naszej farmie, a dzisiaj sprzedawaliśmy jej mięso. To było trochę niesamowite, bo przychodziło dużo miejscowych ludzi, niektórzy mówili tylko w lingala i Enzo musiał się gimnastykować słownie, ale w sumie on zna parę słów w tym języku i to wystarczyło. Na dodatek to mięso, takie ilości, w jakiejś metalowej misce i Enzo nabierający to mięsko rękoma- no, no, nie powiem, niczego sobie przeżycie:) Na szczęście udało się nam skończyć na styk by pójść na wieczorną mszę po francusku, a po niej zjedliśmy obiad i poszliśmy w ciemną noc do biblioteki. Tam chłopaki uruchomili generator i mieliśmy prąd by spędzić Sylwestra w „kinie”- czyli projektor, komputer i biała ściana. Wybraliśmy „Iron Man’a”, bo to lekki film, na którym ja np. śmiałam się często, ale nasi lokalni znajomi chyba go nie za bardzo go rozumieli, bo mam wrażenie, że nie zaśmiali się ani razu:) Zmiany roku w ogóle nie poczułam, bo przecież nie było fajerwerków, naprawdę bardzo dziwnie odlicza się sekundy do końca roku, a potem następuje cisza…bezcenne! Myślę, że wszystko wyszło całkiem zgrabnie, nawet zgrabnie zebraliśmy się ze wszystkim do domu i koło drugiej już byliśmy w łóżkach w ciemnych pokojach, bo nasz generator się wyczerpał.

Enzo- nasz osobisty rzeżnik. Mniam, mniam:)


piątek, 30 grudnia 2011

Powrót do rzeczywistości...

Po tym niezwykłym czasie- Świąt, wolnego, wyjazdu- powrót do codzienności okazał się ciężki. Miałam wrażenie, że zapomniałam cały francuski dzisiaj w szpitalu, gdyż nie mogłam nic zrozumieć. Na dodatek ta leniwa atmosfera świąteczna dotarła też tutaj- odprawę zaczęliśmy o 8:30, w szpitalu pięciu chorych, w przychodni niewiele więcej.  Ale za to udało mi się świetnie spędzić popołudnie. Ponieważ nie mieliśmy dzisiaj spotkania formacyjnego z s.Joy, namówiłam Vale, żebyśmy pojechały na przejażdżkę po Aru. Spędziłyśmy dwie godziny pedałując i spotkałyśmy przy tym wszystkich naszych znajomych- dobra okazja, by się przywitać po powrocie. Pogoda na dodatek była dzisiaj idealna, bo słońce było za chmurami i nie umarłyśmy z gorąca. Zaraz będziemy siadać do kolacji i wymyślać co możemy jutro zrobić z naszym Sylwestrem, gdyż oczywiście afrykańskim zwyczajem, jeszcze nie mamy planów.





PS. Mamusiu- wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!!

czwartek, 29 grudnia 2011

Watsa

Cztery ostatnie dni spędziliśmy w Watsa. Nie wiem jak podsumować tez wyjazd- z jednej strony było to absolutne szaleństwo kwaterunkowo- pogodowo- podróżniczo- językowe, ale z drugiej świetny czas z Vale i resztą wolontariuszy. Pod koniec każdego roku s.Joy organizuje coś na kształt rekolekcji dla wolontariuszy, żeby podsumować cały rok i spróbować w jakiś sposób zaplanować następny. W tym roku wybrała Watsę, a dokładnie niewielką wioskę w pobliżu, w której znajduje się misja księży kombonianów. Pierwszą przygodę mieliśmy zaraz w Aru, gdy czekając na autobus s.Joy zapytała Daniele gdzie ma bilety(gdyż wcześnie rano odbierał je z kasy)- okazało się nie tyle, że zostawił je w domu, ale gdy razem z Vale pojechali ich szukać, nie mogli ich długo znaleźć, gdyż ktoś przypadkiem wyrzucił je do kosz na śmieci…Ale w końcu udało się nam zapakować do autobusu i spędzić niepowtarzalne 5 godzin w podróży po piaszczystej drodze, tak że gdy dotarłam do Watsa byłam cała pomarańczowa od tutejszego pyłu. Z Watsa pojechaliśmy najpierw moto- taksówką do zakonu sióstr kanonsjanek (które przywitały nas pysznym winem!), a potem zapakowaliśmy się do 36-letniego land rovera i ruszyliśmy do księży. 5- km dystans pokonaliśmy w 30 minut po drodze, którą ciężko opisać- wyboje takie, że rzucało nas pod sufit, ale śmiechu równie dużo. Gdy wreszcie dotarliśmy okazało się, że ośrodek jest położony w przepięknym miejscu- wokół góry, wioska, palmy, przepiękne widoki, które nie dały się uchwycić na zdjęciach…Ale za chwilę nie było już tak pięknie, bo okazało się, że nasze telefony nie mają zasięgu,  łóżka nie mają moskitiery i przyjdzie mi się kąpać w najgorszej łazience, jaką do tej pory widziałam. Na szczęście Vale zaprosiła mnie, żebyśmy spały razem, bo nie wiem jak bym przeżyła tę noc, podczas której dzielna Vale zabiła 4 wielkie karaluchy z tymi ich chitynowymi pancerzykami…Obrzydliwość!!! Umierałam ze strachu, oczywiście prawie w ogóle nie spałam. Kolejne noce okazały się spokojniejsze, w nocy podziwialiśmy rozgwieżdżone niebo, siostry żywiły nas wyśmienicie. Tamtejszy klimat okazał się bardzo ciężki- było tak gorąco, że w trakcie dnia, jak tylko mieliśmy wolne, jedyne na co mogłam się zdobyć to spanie:) We wtorek o 5:15 poszliśmy na wschód słońca. Wokół ośrodka rozciągają się wielkie plantacje ryżu i kawy- wyjeżdżając dostaliśmy od księży wielkie worki jednego i drugiego. A! Ksiądz! Ksiądz mówił ciekawie, ale wiem to tylko z opowieści, bo znał włoski i francuski, więc tylko ładnie się do niego uśmiechałam:) Zwiedziłam też najgorszy szpital pod słońcem z termitami w „sterylnej” sali operacyjnej i fotelem porodowym wyglądającym jak krzesło elektryczne- a ksiądz patrzył na mnie z nadzieją, że może chciałabym do nich wrócić, bo akurat nie mają lekarza! Gdy wreszcie się stamtąd wydostaliśmy i w czwartek znowu po męczącej podróży dotarłam do własnego, swojskiego pokoju- nie uwierzycie co zastałam w swojej łazience!!!! Wielkiego dorodnego karalucha czyhającego na mnie w umywalce! To było naprawdę coś, z tego wszystkiego nawet się nie zdziwiłam za bardzo, a Vale wykorzystała swoją praktykę i zabiła go z namaszczeniem:) Potem zapadłam w dłuuuugi sen, z którego  wybudziło mnie pukanie Enzo do drzwi czy idę na spacer z nimi. Oczywiście się zebrałam i w trakcie spaceru dowiedziałam się, że zostaliśmy zaproszeni na kolację przez rodzinę dziewczyny Enzo, Mariam. Także wreszcie udało mi się wejść do jednej z tych miejscowych chat- zawsze chciałam zobaczyć jak wyglądają w środku(żadne odkrycie- mało miejsca i ciemno), udało mi się również z godnością zjeść wszystko co miałam na talerzu(pieczone banany i ryba) i poznałam zupełnie innych ludzi niż dotychczas. Otóż okazuje się, że rodzina Mariam to tutejsza inteligencja. W roidzinie jest 5 sióstr i 5 braci- wszyscy studiują, studiowali albo będą studiować w Kinszasie, np. Mariam zaczyna studia w październiku. Aż mnie zatkało, jak ojciec rodziny powiedział, że dla niego nie ma różnicy czy to dziewczyna czy chłopak studiuje, tutaj to naprawdę rzadkość.  On sam spędził kilka lat w Kanadzie na jakimś stypendium, Mariam mówi trochę po angielsku, a jeden z jej braci, który właśnie wrócił ze studiów- nawet całkiem nieźle(oprócz tego zna oczywiście francuski, lingala i suahili). Tak że wieczór mieliśmy nadzwyczaj interesujący.

W oczekiwaniu na moto taxi

Z Vale!!!

Nasza wioska

Nasza wioska cd.

Nasza wioska cd.

Wschód słońca

Yeah! Sala operacyjna!!!



niedziela, 25 grudnia 2011

Boże Narodzenie

Muszę jednak napisać parę słów o dniu wczorajszym, gdyż wigilijna Msza była absolutnie niepowtarzalna!!! Śpiewy, tańce, klaskanie, muzyka,  okrzyki- tutaj wszystko jest dozwolone i wzmaga tylko radosny wymiar Bożego Narodzenia. Vale jest na tyle odważna, że zrobiła kilka filmików i mam nadzieję, że kiedyś uda mi się je tu zamieścić, gdyż musicie to zobaczyć!

Natomiast dzisiaj od rana trwały przygotowywania do wieczornej imprezy. Kroiłyśmy sałatki, zrobiłam lemoniadę, gotowałyśmy krem do ciasta. Po Mszy byliśmy zaproszenia na świąteczny obiad do sióstr. Przez chwilę czułam się jak na filmie, nie wiem czy kojarzycie ten klimat- upał, słońce, w radio stara „trzeszcząca” muzyka świąteczna i my, biali, świętujący Boże Narodzenie. Coś takiego widziałam np. w „Angielskim pacjencie” albo w „Indochinach”, wow! Po obiedzie Francois zabrał nas na koncert tutejszego lokalnego zespołu, żeby nam pokazać jak tutejsi ludzie spędzają Święta. Potem wróciliśmy do domu i zastaliśmy w nim już gości, co było o tyle niezwykłe, że przyszli punktualnie! Impreza wyszła świetnie, mnóstwo ludzi, jedzenia, graliśmy w typową włoską grę Tombola(coś jak bingo) i na chwilę udało się nam zapomnieć, że jesteśmy tak daleko od naszych rodzin.

Z Siostrami na świątecznym obiedzie

Nasze wspaniałe ciasto

Tombola!

Nasza specyficzna wigilia:)

Enzo, Daniele, Clara, ja i Vale

Wigilia z Włochami- pizza jako danie główne

Wreszcie uśmiechnięta Clara- ze świeżym ananasem na deser, pychota oczywiście!

sobota, 24 grudnia 2011

Opowieść wigilijna

W ten szczególny dzień, zamiast opisywać co robiłam, chciałam Wam opowiedzieć krótką historię. Nie umiem tego zgrabnie opisać, więc skupcie się na sensie a nie na stylistyce.  Opowieść jest krótka: nasz znajomy, Bolingo, kilka tygodni temu poszedł do kościoła. W trakcie mszy, jak już to kiedyś opisywałam, jest czas na zbiórkę datków- wszyscy ustawiają się w kolejce i wrzucają, co mają do drewnianej skrzyni. Bolingo nie miał nic, co mógłby wrzucić do skrzynki, oprócz swojej starej i wysłużonej komórki. Poszedł więc i wrzucił ją do skrzynki w darze dla swojego Boga.

Dzisiaj Bolingo dostał za pośrednictwem Vale przesyłkę od jej siostry z Włoch, która znała całą historię: nową, piękną, pomarańczową komórkę. Bolingo powiedział, że komórka będzie mu towarzyszyć przez całe życie, albo chociaż przez dłuższy jego kawałek:) Całej historii dowiedziałam się przez przypadek, bo byłam obecna przy rozpakowywaniu prezentu.

Życzę sobie i Wam na te Święta: takiej odwagi, takiej szczerości i prostoty, takiego zaufania.

Wesołych Świąt!

Życzenia

Kochani!
Chciałam Wam złożyć najlepsze życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia- dużo zdrowia, radości, rodzinnej atmosfery przy wigilijnym stole oraz wspaniałego spokojnego czasu spędzonego wśród najbliższych. Natomiast na nadchodzący Nowy 2012 Rok życzę Wam wiele zapału i odwagi do stawania się coraz lepszym, realizacji swoich marzeń i planów a także opieki Najwyższego na każdy dzień. Ściskam Was mocno i pamiętam o Was tutaj!

piątek, 23 grudnia 2011

Trzcina cukrowa

Dzisiejszy dzień w szpitalu był naprawdę udany. Gdy na porannej odprawie wyciągnęłam ciasto, wszyscy bardzo się ucieszyli, byli zaskoczeni i bardzo im smakowało. Potem zaproponowałam, żebyśmy zrobili sobie zdjęcie- wszyscy ubrali fartuchy, żeby wyglądać profesjonalnie i zapinali guziki, żeby nie było, że u nich to byle jak się chodzi:) Gdy wreszcie się zmobilizowałam, żeby wyciągnąć aparat(wiecie jak uwielbiam robić zdjęcia…) to okazało się, że baterii starczyło na cztery zdjęcia, więc mnie nie ma na żadnym, bo właśnie mieliśmy się zmieniać. Potem był błyskawiczny obchód i przyjmowałyśmy pacjentów w przychodni- było ich dzisiaj sporo, ciekawe przypadki. W międzyczasie oglądałyśmy zdjęcie mojej rodziny, bo Elizabeth poprosiła mnie, żeby jej pokazać- bardzo jej się podobały zdjęcia, ale powiedziała, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że trudno nas rozróżnić- dokładnie to samo, co ja mam z nimi! Dzisiaj np. przywitałam się dwa razy z tą samą pielęgniarką:) Maman Clementina stwierdziła natomiast, że jestem bardzo podobna do Ciebie Tatusiu.  Poza tym w trakcie przerw między pacjentami przerobiłyśmy z Elizabeth kongijskie wytyczne rozpoznawania i leczenia malarii, więc myślę, że już mogłabym sobie z nią poradzić. Nie wiem jeszcze wszystkiego oczywiście, bo powikłania były omówione zdawkowo, w stylu: lecz towarzyszącą anemię czy hipoglikemię. Ale jestem bardzo zadowolona, że to ogarnęłyśmy. Chyba też pierwszy raz widziałam pacjenta z czynną gruźlicą, przyjęłyśmy go wczoraj do szpitala, a dzisiaj były wyniki jego badania na gruźlicę- czeka go 6 miesięcy przyjmowania leków, a przez pierwszy miesiąc codzienne zastrzyki domięśniowe.

W domu kończyłam przygotowania świąteczne- ostatnie kupowanie prezentów, pakowanie, roznoszenie zaproszeń na niedzielę. W międzyczasie Vale i Enzo poczęstowali mnie trzciną cukrową, która tutaj jest wielkim przysmakiem. Trzeba ją obrać ze skóry(oj, dużo siły do tego potrzeba i dobrego noża!) a potem wgryźć się w nią, oderwać kawałek, przeżuć, wyssać słodki sok i wypluć. Oprócz słodkiego smaku jedyne określenie, jakie mi przychodzi na myśl to łykowata, po prostu jakby się jadło drewno- również w twardości, więc strasznie się bałam, żeby mi się coś z zębami nie stało, ale trzeba było spróbować:) Myślę, że to mój ostatni raz albo spróbuję innego sposobu, bo ten jest naprawdę niebezpieczni. Oczywiście miejscowi żadnego noża do tego nie używają, łamią to wszystko w zębach, zresztą zauważyłam w przychodni, że mają tutaj naprawdę ładne zęby- proste i białe(ale kolor pewnie wynika z kontrastu). Potem mieliśmy jak co piątek spotkanie z s.Joy, ustaliliśmy jak będą wyglądać dwa najbliższe dni oraz nasz wyjazd, ale oprócz tego, że wyjeżdżamy w poniedziałek o 9:30 niewiele więcej się dowiedziałam, a więc przygoda, przygoda! Na spotkaniu był nowy uczestnik, Bartolomeo, który jest jakimś krewnym Orio, ma żonę i 5 dzieci. Przyszedł trochę za wcześnie, więc jeszcze nikogo z pozostałych nie było i wdaliśmy się w bardzo ciekawą dyskusję na temat bogactw naturalnych Kongo i ich dystrybucji, ponieważ jadąc do Watsa będziemy przejeżdżać przez tereny, na których wydobywa się złoto. Bartolomeo opowiadał bardzo ciekawe o tutejszych zwyczajach, funkcjonowaniu gospodarki itp. Zaskoczył mnie stylem swojej wypowiedzi, wow naprawdę mówił świetnie, może nie powinnam się dziwić, ale tak, jest to dla mnie zaskoczeniem, jacy Ci ludzie są spokojni, wyważeni, mówią bardzo precyzyjnie i z namysłem, mam wrażenie, że zupełnie inaczej niż w Polsce.

Dr Elizabeth(po lewej) i Maman Clementina

Prawie wszycy w komplecie

czwartek, 22 grudnia 2011

Przed Świętami

Dzisiaj był jakiś ciężki dzień, teraz wieczorem czuję to najbardziej, więc tylko szybko coś napiszę, przepraszam. Rano na obchodzie wypisałyśmy prawie wszystkich pacjentów- nikt nie chce zostać na Święta w szpitalu. Przyniosłam też dzisiaj do pracy książki, które przywiozłam z Polski- Elizabeth bardzo się ucieszyła, mam nadzieję, że też do nich zajrzy. Dzisiaj bowiem przyjęła pacjenta z kaszlem i dusznością z rozpoznaniem: septicemie. Zrobiłam z siebie idiotkę, bo powiedziałam, że nie wiem co to jest, bo nie sądziłam, że można rozpoznać sepsę na visus, nie badając nawet pacjenta. No, ale ok,  to ona jest lekarzem od 14 lat a nie ja, może to widzi po oczach. Według mnie to było ciężkie zapalenie płuc, ale po co osłuchiwać pacjenta z dusznością? Potem razem z Vale, jak to w czwartek,  poszłam przyjmować niedożywione dzieci. Dzisiaj było bardzo ciężko, bo  przyszło 57 dzieci a na dodatek- nie wiem skąd się wzięli-  zajęcia w sali, w której pracujemy, mieli studenci medycyny- kolejna pięćdziesiątka. Było więc strasznie głośno, gorąco i męcząco. Ale uporałyśmy się ze wszystkim do 13, miałam też dzisiaj rewelacyjną pielęgniarkę do pomocy. Nie rozumiem lingala, ale nawet bez tego zrozumiałabym jak mam podawać leki- tłumaczyła wszystko bardzo dokładnie- bo tu nie wystarczy powiedzieć, że syrop trzeba brać dwa razy dziennie. Trzeba wytłumaczyć ile to jest 5 mililitrów, jak trzeba wlać wodę, żeby rozpuścić antybiotyk, mamy też zawiesinę doustną na grzybicę- tam jest taka specjalna pipeta do dawkowania, trzeba ją wyjąć, pokazać jak działa. I ta pielęgniarka to wszystko pokazywała, och była świetna. Przynajmniej dzisiaj mam wrażenie, że matki zrozumiały! Po południu piekłyśmy z Vale ciasto, bo chcę je jutro zanieść do szpitala- nie wiem czy wyszło, bo nasz piekarnik wariuje, trzeba go wyłączać co jakiś czas, otwierać, włączać na nowo, a wiadomo jak to wpływa na cisto. Ale wygląda z zewnątrz dobrze, więc może będzie jadalne. A propos jadalności- skosztowałam dzisiaj wreszcie fufu, tutejszego podstawowego składnika diety- jest niezłe! To coś na kształt naszych pyz, robi się to z mąki z manioku i wody i gotuje przez chwilę w wodzie. Na początku nie chciałam tego spróbować, bo Vale mnie nastraszyła, że to niedobre, ale tu wszyscy mówią o fufu i było mi głupio, że nie wiem nawet jak to smakuje, więc dzisiaj się odważyłam, bo w czwartek zawsze mamy fufu z mięsem w brązowym sosie, naprawdę całkiem niezłe. Potem czytałam wytyczne leczenia malarii po francusku, które dostałam od Elizabeth i zrozumiałam 98%, tylko parę słów musiałam poszukać w słowniku, więc rozumiecie jaka byłam z siebie dumna!

środa, 21 grudnia 2011

O niebo!

Jednak nie spóźniłam się tak bardzo do pracy- Elizabeth dopiero zaczynała obchód. Spotkanie z biskupem trwało chwilę dosłownie, ale przywitał nas bardzo serdecznie, wypytał kim jesteśmy, na jak długo zostajemy(zrozumiałam!!), zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i było po sprawie. Biskup pochodzi  z Aru, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, bardzo wyraźnie mówił po francusku, wyglądał na bardzo spokojnego i otwartego- jak dla mnie klasa! Gdy przyjechałam do szpitala, spotkałam s.Salome i udało mi się jej wytłumaczyć po francusku bardzo skomplikowane sprawy- że nie będzie mnie w sobotę w pracy, bo mamy dużo przygotowań do Wigilii, a potem od poniedziałku do czwartku, bo mamy rekolekcje- jednym słowem powiedziałam jej kiedy mam urlop:) Oczywiście siostra nie miała nic przeciwko, a jakże! Dzisiaj nie było żywcem nic do roboty w szpitalu, wypisałyśmy prawie wszystkich pacjentów, bo nikt oczywiście nie chce zostawać na Święta w szpitalu. W przychodni przyjęłyśmy chyba z trzech pacjentów, nie było więc za wiele badań i nie poszłam w związku z tym do laboratorium, bo stwierdziłam, że lepiej będzie się tam znaleźć kiedy będzie dużo badań. Wracając wstąpiłam do piekarni kupić składniki na ciasto, które pomoże mi upiec Vale na piątek do szpitala oraz galete(nasze boskie ciastko) dla Vale, jako mały prezencik do bożonarodzeniowej skarpety, która wisi na drzwiach każdego z nas, żeby można było sprawiać sobie nawzajem małe przyjemności. Jak się uśmiałam, kiedy po powrocie do domu zobaczyłam w mojej skarpecie galete od Vale- oj, myślimy o tym samym! Potem był mój „szałowy” lunch z rybą, ale tym razem zjadłam więcej niż ostatnio i zabrałam się za pisanie zaproszeń na niedzielną bożonarodzeniową imprezę- wyszły świetnie! Następnie przypomniałam sobie, że obiecałam s.Elizie zrobić porządek w lekarstwach w zakonie. Myślałam, że zajmie mi to z godzinkę, ale siostry mają takie zapasy leków, środków opatrunkowych, szwów i strzykawek, że porządkowanie tego zajęło mi 2,5 godziny i jeszcze nie skończyłam! Najbardziej pozazdrościłam siostrom otoskopu i pediatrycznych słuchawek(to dla mnie) i narzędzi- penset, imadeł, szczypczyków, które w szpitalu by się bardzo przydały, może nie trzeba by było używać drewnianych patyczków do przytrzymania gazy:) Ale nie wiem  czy będzie szansa to wszystko od sióstr wydostać…Potem mieliśmy adorację, kolację u sióstr i powrót ciemną nocą. Do tej pory niedaleko zakonu paliło się światło, które oświetlało nam drogę do domu, ale na drugi dzień po wyborach światło zgasili i jeśli się nie zabierze latarki ze sobą, to trzeba się przebijać przez egipskie ciemności. Ma to też swoją dobrą stronę- można podziwiać w tych ciemnościach gwiazdy, które tu są absolutnie wspaniałe, mnóstwo ich na niebie, widok przewspaniały. Mi trochę przyjemność psuje fakt, że jak zgasimy latarkę to z pewnością wokół nas zaczynają latać i biegać miliony stworzeń, ale gdy o tym nie myślę, przez jakieś 10 sekund, niebo jest naprawdę wspaniałe:)



PS1. Dzisiaj mój dzień prania- szczęśliwie nie padało i po trzech godzinach wszystko było suchutkie. Lubię to!
PS2. Przy okazji- nazwa organizacji to Kizito, gdyby ktoś był zainteresowany:)

wtorek, 20 grudnia 2011

Zakupy bożonarodzeniowe…to chyba za dużo powiedziane:)

Ale cóż- mimo wszystko, zrobione! Kupiłam parę słodkości, mam nadzieję jeszcze w sobotę na targu kupić parę owoców- i to by było na tyle:) Poza tym wszyscy stwierdziliśmy, że zrobimy prezenty dla naszych miejscowych znajomych, którzy pracują w piekarni, cyber cafe itp. Na początku nie wiedzieliśmy co im kupić, ale koniec końców mamy dla nich świetne prezenty- Clara wynalazła gdzieś w swoich zapasach dla chłopaków świetne koszulki białe i niebieskie z napisem Italia, a dla dziewczyn Vale kupiła dzisiaj materiał na targu, z którego Mme Aroio uszyje bardzo fajne torby na ramię, Vale ma taką- jest naprawdę fajna. Ja już zapakowałam koszulki dla chłopaków,  znalazłyśmy ekstra papier do pakowania, wyglądają bardzo profesjonalnie:) Tak że myślę, że się nam uda niespodzianka. W niedzielę po południu organizujemy wielką imprezę dla nich wszystkich, mamy też wtedy ujawnić swojego „cichego”. Zrobimy też ciasto, sałatkę ziemniaczaną, myślę, że będzie pysznie i świątecznie! Dzisiaj natomiast też mieliśmy święto, bo s.Joy miała urodziny dwa dni temu i zaprosiliśmy ją na urodzinowy lunch, przygotowaliśmy też „ciasto” ze świeczkami- super świeżuteńki bochenek chleba, przekrojony wzdłuż dwukrotnie i wypakowany nutellą, naprawdę znakomite! Potem przyszedł profesor Nalia, żeby odwołać naszą lekcję, gdyż dzisiaj prezydent  ogłosił dzień wolny dla wszystkich, by wszyscy mogli zobaczyć zaprzysiężenie(chyba, z tego co zrozumiałam) i profesor wybierał się na oglądanie tego wydarzenia do znajomych. Dzięki temu miałam wolne popołudnie i mogłam zrobić świąteczne zakupy, zapakować prezenty, napisać kilka maili przedświątecznych. Dzisiaj też s.Joy ogłosiła dwie sprawy. Po pierwsze jedziemy na czterodniowe rekolekcje do Watsa w poniedziałek po Świętach, 5 godzin autobusem w jedną stronę, sama przyjemność w tym upale. Nie mam pojęcia jak to wszystko będzie wyglądać, ale wszyscy mówią, że jest tam piękna okolica, małe miasteczko, podobno bardzo urokliwe. Dla mnie to nie aż taka przyjemność, bo to znowu adaptacja do  nieznanych warunków, robaków, brudu itp. ale staram się nastawić do tego wyjazdu pozytywnie, może uda się nam bardziej zintegrować. Po drugie- jutro rano mamy prywatną audiencję z lokalnym biskupem, który przyjechał na tydzień do Aru i znalazł dla nas czas. To już mi się w ogóle nie podoba, bo trzeba będzie mówić po francusku…Ale nie da się od tego wymigać, próbowałam przekonać siostrę, że zaczynam pracę o ósmej, ale nie udało się… W szpitalu natomiast, wracając do początku dnia, bez większych wydarzeń, pacjentów było dzisiaj nieco więcej. Umówiłam się na jutro, że spędzę dzień w laboratorium, ale nie wiem jak to wyjdzie skoro się chyba mocno spóźnię.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Upał!

Tak! Wreszcie trochę ciepełka:) Dzisiaj poczułam się jak w prawdziwej Afryce- było bardzo gorąco, upał na całego. Co prawda to pewnie nie wszystko na co stać Aru, ale przygrzało porządnie, jak wróciłam ze szpitala na rowerze to byłam mocno zmęczona. Po południu natomiast zerwał się gwałtowny wiatr, wszystko wirowało, a potem lunęło jak z cebra. Tak że dzisiaj mieliśmy bardzo zróżnicowaną pogodę, nie można narzekać:) Poza tym w szpitalu dzień zaczął się bardzo poważnie. Siostra Salome, która jest dyrektorem szpitala, przez ostatnie trzy dni była na jakimś szkoleniu i wróciła z niego pełna zapału do zmian- co mi się oczywiście bardzo podoba. Przez 1,5- godziny mówiła o zmianach jakie chce wprowadzić, zrozumiałam nawet całkiem sporo: mamy być mili dla pacjenta, pokazać mu co i jak, kiedy jest pierwszy raz w szpitalu, edukować o higienie(!), tłumaczyć jak ma zażywać leki, przychodzić punktualnie do pracy, w pracy- pracować, a nie plotkować, jak mamy wolny czas to czytać, edukować się, zainteresować się jak wygląda praca w innych częściach szpitala(laboratorium, apteka), no po prostu byłam pod wrażeniem! Myślę więc, że się z s.Salome dogadamy! Na wizycie m.in. badałyśmy kontrolną hemoglobinę po toczeniu krwi- wynik piękny skoczyła z 6 na 9g/dl, ale, rozmawialiśmy akurat o tym na porannym spotkaniu, toczą tu krew bez sprawdzenia HCV, pojawiła się propozycja, żeby kupić odpowiedni sprzęt. Och, mam nadzieję, że się uda, bo aż mnie wzdryga, że toczą taką krew. No, ale cóż, nie ma wyjścia. Dobrze i tak, że zawsze znajduje się dawca, bo oczywiście nie ma tu banku krwi, więc jak jest potrzeba, to szuka się dawcy- kogoś z rodziny najczęściej, ale krew też oddają pielęgniarki. Nie, no kosmos z tą transfuzją jak tak sobie pomyślę, wolę sobie nie wyobrażać, co się dzieje, jak ktoś krwawi i krew jest potrzebna na cito… W przychodni znowu ciężkie przypadki- to znaczy  ciężkie dla mnie pod względem diagnostycznym: bo nie można odesłać pacjenta do dermatologa, ortopedy, kardiologa (bo chyba dziecko, które badałyśmy ma kardiomegalię albo jakąś kardiopatię)…Wszystkim trzeba się zająć samemu, najgorzej jak dla mnie z dermatologią. Ciężko idzie mi rozpoznawanie anemii na visus, gdyż w Polsce patrzę na skórę, wargi, jakiś ogląd jest. Tutaj pozostają tylko spojówki, a że nie mam w tym zupełnie doświadczenia, co drugie wydają mi się blade…z czego Elizabeth namiętnie się śmieje:)  Po południu miałam spotkanie z s.Joy, potem uczyłam się francuskiego. Na kolację Clara przygotowała przepyszną zupę z jeszcze pyszniejszymi grzankami z chleba, absolutna rewelacja, okrzykuję ją najlepszym kucharzem w naszym domu. To chyba wynika z doświadczenia- ponieważ jest tu drugi rok, potrafi zrobić coś z niczego, co również widać w jej potrawach, nigdy nic nudnego, zawsze mnie zaskakuje. Teraz siedzę w pokoju i czeka mnie nieprzyjemna czynność- gaszenie światła, gdy na zewnątrz mojej moskitiery latają dwie ćmy…Mam nadzieję, że mnie nie zaatakują! Trzymajcie kciuki!

niedziela, 18 grudnia 2011

Trochę afrykańskiego życia

Tak, dzisiaj trochę go  skosztowałam. W sensie dosłownym i w przenośni. Byłam dzisiaj na 2,5-godzinnej afrykańskiej mszy. Co prawda odprawiana była w lingala, ale prawie w ogóle się nie nudziłam. Po pierwsze byłam pełna podziwu dla tutejszego francuskiego księdza, który rewelacyjnie mówi w lingala i wytrzymuje fizycznie te długie msze w upale. Dla mnie po godzinie w kościele zrobiło się nieprzyjemnie gorąco, ale to chyba też dlatego, że dzisiaj generalnie był ciepły dzień, tak jeszcze ciepło mi tu a Aru nie było:) Jednak wytrzymałam do końca- najpierw kazanie, potem bierzmowanie 25 dzieciaków a potem był specjalny obrzęd przyjęcia pięciu nastolatków do takiej organizacji, która chyba nazywa się Kizula albo coś koło tego. Z tego co mi się udało dowiedzieć to stowarzyszenie młodych, którzy zobowiązują się nie pić alkoholu, nie palić papierosów, mają jakieś spotkania w tym duchu, no i oczywiście jest to ruch katolicki. Jednak po kolei- na mszy jestem zawsze zachwycona tutejszymi ministrantami, po prostu wszystkie ruchy wykonują jednocześnie:  dzwonienie dzwonkami jest idealne, w odpowiednim momencie przyklękają na jedno kolano, wszyscy się kłaniają po tym jak podadzą coś księdzu- jednym słowem pełen profesjonalizm i perfekcja. Wow! Naprawdę są świetni! Śpiewy mi się podobały, ale bez przesady, wtedy na ślubie były lepsze- dzisiaj te Murzynki jakoś tak zawodziły czasem…ale wszyscy pięknie klaszczą, machają, ksiądz z ambony pokazuje co i jak, nie ma, że ktoś się wstydzi i nie pokazuje, każdy się angażuje. Potem zbieranie na tacę- wygląda to w ten sposób, że przed ołtarzem ministranci ustawiają drewnianą skrzynkę i trzeba tam podejść i coś wrzucić. Mimo, że Ci ludzie niewiele mają, każdy podchodzi złożyć ofiarę. Wszystkie obrzędy są bardzo długie, mnóstwo piosenek pomiędzy, trzeba mieć cierpliwość. Mimo, że kościół jest naprawdę obszerny, mniej więcej w połowie mszy zrobiło się bardzo gorąco, wreszcie prawdziwy tropik:) Po mszy byliśmy zaproszeni na imprezę z okazji 10-lecia istnienia tej organizacji Kizula czy coś takiego i przyjęcia nowych członków. Było mnóstwo przedstawień, śpiewów, tańców, jedzenia (myślałam, że sięgam po pieczone bakłażny, a okazało się, że to banany- ale nauczona doświadczeniem zjadłam wszystko, nawet dały się przełknąć, choć nic rewelacyjnego). Byliśmy tam chyba z 1,5 godziny. Nie wiem co bym tam robiła tak długo, bo wszyscy rozmawiali po francusku, ale zagadał do mnie Picha(?)- studiował w Kinszasie, więc znał angielski i mogliśmy porozmawiać, tłumaczył mi co się dzieje, bo wszystko było prowadzone w lingala/francuskim.  To chyba jakaś ważna osobistość, bo znał wszystkich, wszyscy przychodzili się z nim przywitać, na dodatek był ubrany po królewsku, serio, to co miał na sobie można tylko nazwać szatami:) No i studiował, więc to chyba jakaś wyższa klasa społeczna. Jeszcze jedno co zauważyłam, to nie podał mi ręki na przywitanie. Zaczynam się przyzwyczajać, że tutaj to nie do pomyślenia- każdy się ze mną wita przez podanie ręki, nawet po kilka razy na dzień albo np. na przywitanie i pożegnanie w trakcie 2-minutowej rozmowy. To dla mnie niesamowite, rozumiecie- tyle bakterii przenoszonych z rąk do rąk, co chwilę mam ochotę je umyć, ha ha:) Sama się z siebie śmieję, myślę, że za jakiś czas mi przejdzie, ale to dla mnie nie jest przyjemne, zwłaszcza, że oni nie ściskają rąk, tylko podają ręce, nienawidzę tego! Albo mocny uścisk albo w ogóle! Dlatego bardzo się zdziwiłam, że Picha nie podął mi ręki na przywitanie- to chyba oznacza, że już się przestawiłam na afrykański sposób witania się:)
Po południu zrobiłam porządek w naszej biblioteczce, wiem, że to niedziela, ale wczoraj nie było szans, bo byłam prawie cały dzień poza domem, a w tygodniu raczej nie znajdę czasu, jeszcze tyle do zrobienia, np. francuska spowiedź w środę:) Oj, to będzie przeżycie! Święta za tydzień, a nasz dom w ogóle nieogarnięty, nie wiem zupełnie jak będzie wyglądać Wigilia. Na dodatek coś jest przebąkiwane o wyjeździe naszej piątki, bo rzeczywiście, w kontrakcie VOICA jest napisane, że pod koniec roku odbywa się coś na zasadzie wspólnego wyjazdu podsumowującego miniony rok. Co prawda ja dopiero przyjechałam, ale np. dla Clary kończy się kolejny rok tutaj, Daniele też tu trochę jest, Enzo za chwilę wyjedzie, więc to byłby idealny czas. Może też udałoby się nam bardziej zintegrować. No, zobaczymy, planowany wyjazd po Świętach, więc jeszcze trochę czasu, jak na afrykańskie warunki, jest:) Miłego przedświątecznego tygodnia

sobota, 17 grudnia 2011

W pracy (4)

Juhu! 6-dniowy dzień pracy to dla mnie nowość! Ale tutaj dzieciaki w sobotę chodzą do szkoły, wszystko funkcjonuje normalnie, więc i ja w ramach solidarności zdecydowałam się pracować w szpitalu w soboty. Dzisiaj było wyjątkowo spokojnie, bo im bliżej Świąt, tym bardziej ludzie oszczędzają i tym mniej pacjentów, dlatego dzisiaj nie za wiele się napracowałam. Ale fakt, że przyzwyczaiłam się do sobót, podczas których można dłużej pospać, potem ogarnąć zaległości z tygodnia, posprzątać- teraz to wszystko muszę przełożyć na niedzielę.  Bowiem popołudnie w soboty też mam zajęte- francuski u prof. Nalii i mszę z niedzieli po francusku. Potem gotuje Daniele, który zawsze strasznie się guzdrze w kuchni, więc kolacja jest koło 21, potem jeszcze modlitwa wieczorna i jest 22:30 a ja dopiero weszłam do pokoju…Co prawda kolacja była wyśmienita i zaskakująca- pizza na cieście zrobionym z ziemniaków, ale jestem co najmniej zmęczona. A trzeba pamiętać, że nasz kogut pieje kilkanaście razy co chwilę od godziny 5:50 codziennie:) Mam więc nadzieję, że zjemy go niebawem! Poza tym przypomniało mi się, że zapomniałam wczoraj napisać, że zrobiliśmy sobie zabawę w stylu „wylosuj osobę, dla której przygotujesz prezent”- a więc Ciociu łączę się z Tobą w kwestii prezentów świątecznych, pomyśl jaki to koszmar tutaj, gdzie po prostu niczego nie ma:) Po drugie przypomniało mi się, bo przypomina mi się to kilka razy na dzień- nie wiem czy wspominałam już jak przygotowujemy tutaj wodę? Ponieważ ta z kranu nie nadaje się do picia dezynfekujemy ją takimi specjalnymi tabletkami, które sprawiają, że woda tutaj smakuje jak z basenu, dla mnie czasem nie do przełknięcia (dosłownie). O! Kolejna rzecz- to mi się przypomniało w związku z tym, że ja w takim wypadku piję prawie wyłącznie gorące herbatki, bo wrzątek smakuje normalnie- dzisiaj Elizabeth przez cały dzień mówiła ( i nie tylko ona) jak to zimno dzisiaj było! A tylko przez jakiś czas nie było palącego słońca:) Naprawdę słucha się tego z rozbawieniem, a jeszcze lepiej jak zaczynają się ubierać w cieplejsze rzeczy, a tu 27 stopni w cieniu i super przyjemnie ciepło.

Ogłoszenia

Zachęcam serdecznie do zostania obserwatorem tego bloga i wpisania się na listę obok- w celu poczucia ducha wspólnoty:) I bycia na bieżąco!
Poza tym(dla mało spostrzegawczych)- w poście o urodzinach Enzo, nowe zdjęcie.

Parę zdjęć

Połowa naszego domu- po prawej wejście do wspólnego pokoju, na wprost drzwi do pokoju Vale z bożonarodzeniową skarpetką na prezenty

Druga połowa naszego domu, dokładnie na wprost za drzewem- mój pokój
Wypoczynkowa część naszego pokoju z wielkim bałaganem w książkach, który postaram się jutro ogarnąć.

Część kuchenna naszego wspólnego pokoju, na stole śniadanie, nad oknem pierwsze świąteczne dekoracje.




Powyżej zdjęcia, które zrobiłam już z tydzień temu, ale dopiero teraz udało mi się je zmniejszyć (dzięki Piotrek!) na tyle, by z powodzeniem załączyć je na blogu. Pełen sukces! W takim bądź razie możecie się spodziewać większej ilości wkrótce:)

piątek, 16 grudnia 2011

W pracy(3)

Dzisiaj wymyśleć co się ciekawego wydarzyło jest mi bardzo trudno…Wreszcie wyschło moje pranie. W szpitalu po obchodzie przyjmowałyśmy z Elizabeth pacjentów w przychodni- nie było ich zbyt wielu, nic też szczególnie ciekawego, ciągle- gorączka, ból głowy, dreszcze, biegunka, wymioty. Tzn. nic ciekawego dla Was, bo ja ciągle się uczę jak rozróżniać tyfus od malarii, jakie antybiotyki na co przepisuje Elizabeth i jak niewzruszenie leczy biegunkę u dzieci Metronidazolem…dlatego dla mnie było ciekawie. Najbardziej mi się podobało, jak przyszła kobieta z przeziębieniem i normalnie nie miałyśmy jej co dać. Nie ma tu czegoś takiego jak tabletki na gardło, krople do nosa, wapno z witaminą C, nie wspominając już o probiotykach. Dzisiaj też zachowałam się iście po afrykańsku. Gdy skończyłyśmy przyjmować pacjentów, poszłam do biura, gdzie zostawiam swój fartuch, torebkę, no wszystkie rzeczy. Biuro było zamknięte, a roweru Jean’a-de-Dieu nie było, wywnioskowałm więc, że to zajmie dłuższą chwilę… Najpierw chciałam biec kogoś szukać, ale potem się opanowałam, usiadłam w cieniu na ławce i postanowiłam poczekać, zwłaszcza, że w środku biura grało radio i pomyślałam, że może Jean-de-Dieu nie wyszedł na długo. I proszę- poczekałam chwilę i zjawiła się siostra, która też ma klucze do biura i wpuściła mnie do środka. Po południu mieliśmy jak zwykle spotkanie formacyjne, zrozumiałam już 10% z tego co mówili, a potem zrobiliśmy pyszną kolację- sałatkę z ziemniaków, jajka, cebuli, tuńczyka i kukurydzy. Pychota!

Zmarzłam:)

Ha! Niemożliwe? Możliwe! Dzisiaj od rana padał deszcz i na odprawie normalnie miałam gęsią skórkę:) Nauczyłam się dzisiaj, że gdy pada deszcz, życie zamiera, a więc w szpitalu wszyscy pojawili się z opóźnieniem. Nawet ja, bo Vale mi powiedziała, że nikogo na pewno nie będzie w szpitalu skoro pada i rzeczywiście, zaraz gdy przestało tam pojechałam i nie zastałam prawie nikogo.

Czwartki to dzień, kiedy mamy program niedożywionych dzieci. Polega to mniej więcej na tym, że dzieciaki przychodzą w każdy czwartek na ważenie, kontrolę, dostają leki, potem coś do jedzenia(o tym zaraz). Nie są tak strasznie niedożywione, żeby musiały zostać w szpitalu, chociaż myślę, że niektórym by się to przydało…”Bada” i „zbiera wywiad” Mma Clementina, która jest pielęgniarką, a potem przepisuje leki- 5 na krzyż- prawie wszystkim to samo. Dzieci z programu mają osobną pulę leków w aptece i nie ma w nich artemeteru na łagodną malarię, którą większość z nich ma, więc pakujemy w nie chininę, nie wiem jak one mają to przyswoić, kiedy nie jedzą i są takie słabe. Poza tym matki są nie piśmienne i naprawdę wątpię, żeby coś zapamiętywały z dawkowania leków, które im dajemy, nawet u nas na zajęciach z medycyny rodzinnej mówili nam, że pacjent wychodząc z gabinetu lekarskiego pamięta 40-50% tego, co mu przekazał lekarz, dlatego tak ważne jest napisanie mu wszystkiego na kartce…Nie wiem też jak te dzieciaki mają połykać wielkie tabletki amoksycyliny, paracetamolu. Druga sprawa to sprawa jedzenia. Po wizycie dzieci dostają mleko i bułkę. Wiem, że tłumaczyła to siostrom i Elena, i Clara, że węglowodanowa bułka nie jest dobrym pomysłem, proponowały, żeby dać dzieciom jajka, bo im najbardziej brak białka,  zwłaszcza, że jedno jajko kosztuje tyle samo co jedna bułka, więc nie jest to kwestia pieniędzy. Ale ignorancja sióstr jest wielka i są nieugięte. Wiem też od Eleny, że jest taka organizacja World Food Program, która co jakiś czas przysyła wysoko białkowe i kaloryczne coś(nie wiem dokładnie co to jest), ale nikt nie wie kiedy to będzie ani ile itp. Myślałam też, że ok- co z tego, że dzieci przyjdą raz w tygodniu na kontrolę, skoro wracają do tych samych warunków, nadal nic nie jedzą, więc przydałoby się zapewnić im jedzenie też w trakcie tygodnia. Ale Elena jeszcze w Rzymie wyprowadziła mnie z błędu, a tu horror się powtórzył- matki są tak nieświadome(???), że dzieci muszą jeść regularnie, że jak misja dawała im jedzenie dla dzieci na tydzień, to okazywało się, że po dwóch dniach nic z niego nie zostawało, bo cała rodzina miała dwudniową ucztę…Tak że dzisiaj się załamałam tą beznadziejnością i brakiem jakichkolwiek perspektyw dla tych dzieci, nie wiem od czego zacząć, jak coś zmienić, bo zmiany mentalności i myślenia ludzi wymagają mnóstwa czasu, a te dzieciaki po prostu umierają. Kolejny absurd- dzisiaj zobaczyłam to na własne oczy, jak jedna z matek płaciła za lek, który przywiozłam z Rzymu, który dostaliśmy przecież od jakiejś firmy za darmo…Wiedziałam, że w aptece płaci się za lekarstwa, ale myślałam, że nie za te, które przywozimy! Teraz wolałabym nie dawać tej walizki z lekarstwami do apteki…Wiem, że szpital musi jakoś na siebie zarabiać, że może płacą za te lekarstwa mniej niż w zwykłej aptece, ale mimo wszystko co najmniej mnie to zbulwersowało…

Popołudnie miałam natomiast wolne i uczyłam się francuskiego- z mizernym skutkiem, gdyż co chwilę przypominał mi się jakiś lek, który dawaliśmy dzieciom i sprawdzałam czy dobrze go dawkujemy albo jakiś pacjent i czytałam o jego chorobie (utwierdzając się w przekonaniu, że nie- na biegunkę, która trwa od 15 godzin nie daje się Metronidazolu!). Potem poszłyśmy z Vale do Mme Aroio, która Vale przerabiała spódnicę, a mi zwężała spodnie, bo miały za szerokie nogawki i nie mogłam w nich jeździć na rowerze, a jest to mój podstawowy sposób przemieszczania się tutaj. Aby rozmienić pieniądze żeby zapłacić Mme, poszłyśmy do piekarni i skusiłyśmy się na gateau- czyli przepyszne, pieczone ciastko, które myślę, że będzie moim narkotykiem tutaj:) Vale ma przepis od naszego „piekarza” Feliksa, więc po powrocie do Polski będę mogła spróbować je zrobić. Mniam! Wieczorem był dyżur Vale w kuchni i zrobiła ryż na mleku, brzmiało okropnie, ale było nawet zjadliwe, dodałam dużo cukru i cynamony i jakoś to w siebie wcisnęłam. Dzisiaj bowiem popełniłam gafę przy lunchu, bo nie chciałam zjeść żylastego mięsa, wzięłam tylko trochę, a jadł z nami Orio i zapytał mnie dlaczego tego nie lubię- jak mi potem wyjaśniła Vale, przy miejscowych nie można nic wybrzydzać, bo czują się bardzo urażeni, jeśli coś nam nie smakuje. Słyszałam o tym i nie odważyłabym się wybrzydzać np. u kogoś w domu, ale myślałam, że skoro to nasz dom, nasze jedzenie, a on jest naszym znajomym, przecież bardzo często jada z nami, bo pracuje razem z Clarą i dobrze się znamy, to nie muszę się trzymać etykiety. Jak się okazuje- myliłam się.

środa, 14 grudnia 2011

Deszcz!!!!

Och, nie mogę! Dzisiaj lało porządnie, prawdziwy tropikalny deszcz. Z pewnością to dlatego, że w środy jest mój dzień, kiedy mogę korzystać z pralki- wyprałam sobie pięknie rzeczy i teraz pewnie będą się kisić przez następne dni, bo zrobiła się niesympatycznie duszno i wilgotno. Nienajlepsze warunki do schnięcia. A jeszcze wczoraj było piękne słońce, cieszyłam się, że wszystko mi porządnie wyschnie. A tu- prawdziwe oberwanie chmury, przez godzinę było tak głośno w domu, bo deszcz uderza o nasz blaszany dach, co daje intensywne doznania akustyczne. Tak, że jak zawsze słychać prawie o czym ktoś rozmawia w kuchni i nie można przemknąć niezauważonym(nieusłyszanym) do pokoju, tak dzisiaj czułam się aż dziwnie, gdy zza drzwi dochodziły jedynie odgłosy deszczu. W momencie też zrobiło się ceglaste błotko na ulicach i mój pokój jest cały w przyniesionym piachu- będę jutro musiała zamieść podłogę. Ciekawe jak to będzie w porze deszczowej, kiedy tak będzie codziennie. Poza tym dzisiaj w szpitalu nic się nie działo, więc po porannej wizycie poszłam do apteki zapoznać się ze wszystkimi lekami- nie jest ich dużo, więc może uda mi się ich nauczyć:) Popołudnie spędziłam na wypisywaniu dawkowania każdego leku, wskazań i przeciwwskazań. Powrócił znajomy ból karku od ślęczenia przy biurku:) A propos nauki- przez te parę dni razem z dr Elizabeth skrystalizował się nam pomysł, żeby nauczyć się EKG, bo okazuje się, że ona go nie zna. Ja znam natomiast podstawy, mogłabym ją trochę pouczyć a w szpitalu generalnym jest nawet aparat EKG, na którym mogłybyśmy potem poćwiczyć. Byłoby super! Nie wiem co prawda jak jej to wytłumaczę po francusku, jak zdobędę książki, jakieś materiały, muszę pomyśleć, ale mam nadzieję, że przyjdzie mi do głowy jakieś rozwiązanie. Nie wiem też co zrobić z tym całym czwartkowym programem dla niedożywionych dzieci, ciężko mi to na razie ogarnąć, ale na chwilę obecną jest tam wielki rozgardiasz, leki są rozdzielane chyba na chybił trafił, a co najważniejsze- te dzieciaki przychodzą, dostają leki, a nie dostają jedzenia! Nie wiem jak mają wchłonąć leki, skoro wracają do domu, gdzie nadal nie jedzą nic pożywnego. Mam nadzieję, że razem z Eleną, która gdy tu była bardzo się w te dzieci zaangażowała, uda się nam coś zmienić! No i higiena w szpitalu- nie mogę na to patrzeć, co się tu wyprawia…


wtorek, 13 grudnia 2011

W pracy(2)

Ha ha ha! Coś mi się wydaje, że wymyślanie kolejnych tytułów postów na blogu będzie coraz trudniejsze- więc proszę miejcie dla mnie wyrozumiałość:) Dzisiaj znowu parę spostrzeżeń ze szpitala. Po wizycie u chorych, która wyglądała podobnie jak wczoraj, więc nie będę jej opisywać, dr Elizabeth zaprosiła mnie, żebym razem z nią przeprowadzała „konsultacje”. Po wizycie od ok.10 do 14 przyjmuje bowiem pacjentów, to wygląda mniej więcej jak lekarz rodzinny, tyle tylko, że nie można odesłać pacjenta do specjalisty. Miałyśmy więc przypadek okulistyczny, chirurgiczny, dermatologiczny. Ogólnie rzecz biorąc było bardzo przyjemnie, Elizabeth tłumaczyła mi wszystko bardzo cierpliwie, w przerwie, gdy nie było pacjentów zrobiła mi mini- wykład o malarii i gruźlicy. Równie wielkim wyzwaniem okazało się rozszyfrowanie wszystkich skrótów, od których roi się w medycynie, no a po francusku to już zupełny kosmos. Ale wiem już jakie są skróty na test na malarię, tyfus, kiłę,  badanie moczu, OB  itp.  Także było to bardzo pouczające przedpołudnie. Dowiedziałam się też, że Elizabeth jest lekarzem od 14 lat, że praktykowała przez 9 miesięcy sama w szpitalu w obrębie wielu kilometrów, więc robiła cesarskie cięcia, wycinała wyrostki, po prostu mega! Powiedziała też, że jak tylko otworzą „położnictwo” w tutejszym szpitalu, to będzie dużo porodów i z pewnością się nauczę je odbierać, więc byłoby super! Śmiała się, że jak wrócę do Polski to będę ekspertem od chorób tropikalnych i położnictwa:) Oby! Wiem też, że ma męża lekarza, którego jak się okazało, poznałam wczoraj w szpitalu generalnym. A! I najlepsze- powiedziała, że w naszym szpitalu jest tak dużo pacjentów, bo nie chcą iść do szpitala generalnego, bo tam jest… brudno!!!! Oj, musiałam się mocno powstrzymywać przed roześmianiem się! A potem przyjechał Enzo- miał wypadek na motorze, bo oczywiście tutejsi nie patrzą czy ktoś jedzie i wyjeżdżają z podporządkowanej na pełnym gazie. Na szczęście nie było tak źle z nim- pozdzierany naskórek na łokciach i kolanach, ale trzeba to było opatrzyć i zdezynfekować. O-mój-Boże! Nie mogłam uwierzyć w to co widzę! Pielęgniarka wyciągnęła do przemycia rany, uwaga, nawet nie wiem jak to opisać: gałązki jakiegoś drzewa obwinięte w watę! I najlepsze: wyciągała je z pojemniczka szczypczykami, jakby były co najmniej sterylne. Nie, no to było bezcenne, zobaczyć to na własne oczy. Dobrze, że była zajęta swoją pracą i nie widziała mojej przerażonej miny. Na dodatek, czymkolwiek przemywała tę ranę, to chyba nie była woda utleniona, bo się nie pieniła,  płyn nabierała ze wspólnego otwartego pojemnika, nie żeby ze sterylnej butelki polewać ranę, o nie! Jednym słowem- dobrze, że to nie byłam ja. Aha, ale przynajmniej miała rękawiczki, a na koniec Betadynę. Mówię Wam, to była prawdziwa egzotyka. Popołudnie spędziłam na lekcji francuskiego z prof.Nalią, a wieczorem Enzo ugotował kapustę w sosie beszamelowym(jadalne), a Clara zrobiła przepyszne ciasto bananowe, bo nasze banany nie miały się już najlepiej.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

W pracy

Dzisiaj po raz pierwszy oficjalnie pracowałam w szpitalu. Musiałam pokazać swój dyplom, prawo wykonywania zawodu (Boże, Ela, dobrze, że o tym pomyślałaś!), wszystko bardzo oficjalnie. O ósmej była odprawa, taka zupełnie normalna, kogo przyjęli  przez weekend, kto wyszedł do domu, jak się czują pacjenci, którzy są dłużej (chociaż może nie do końca normalna, bo zaczęła się od modlitwy). Potem poszliśmy na wizytę, która też wyglądała całkiem normalnie, oprócz tego, że doktor Elizabeth dotykała (bo trudno to nazwać badaniem) wszystkie dzieci i dorosłych tą samą, niemytą ręką, jak dla mnie horror, absolutnie nie do przeskoczenia i zrozumienia. Przecież ona też skończyła studia, nie mogę uwierzyć, że ich nie uczyli, że przez brudne ręce przenosi się mnóstwo chorób. To już chyba dziesiątki lat minęły od kiedy brudny fartuch świadczył o fachowości lekarza.  Niedożywione dzieci natomiast są takie brudne- to nie tylko kwestia brudnych rzeczy, ale na skórze(czarnej) aż widać brud, nie rozumiem dlaczego pielęgniarki nie każą matkom myć tych dzieci przy przyjęciu. Jeśli szpital nie będzie edukował o higienie to kto?? Tak więc całą wizytę spędziłam na unikaniu kontaktu ze wszystkim i wszystkimi…Ale dr Elizabeth jest poza tym bardzo fajna, jeszcze ma cierpliwość do mojego francuskiego(jak wszyscy w szpitalu) i tłumaczyła mi na co każdy jest chory, jakie leki przepisuje. Ale jak mnie zapytała jaki lek dajemy zwykle na kaszel- to mnie wcięło, to przecież zależy jaki kaszel, jakie są dodatkowe objawy, nie ma jednego leku na kaszel! Btw wybrała erytromycynę. Ach no, dzieciaki dostają z braku laku leki w tabletkach, ciekawe jak one sobie radzą z ich  połykaniem, skoro są ledwie żywe, nie wiem jak to ma działać…Jednym słowem- wiele spostrzeżeń, wiele do zrobienia, żeby się tylko cokolwiek udało tam ruszyć! Może być problem, bo jak już gdzieś wspominałam, cały personel jest czarny, oni za bardzo nie widzą problemu, nie wiem czy to przeskoczę…Po obchodzie miałam pogadankę z s.Salome (która jest dyrektorem szpitala, bardzo miła) na temat tego, jak ona sobie wyobraża moją pracę itp. Jak tylko nauczę się francuskiego(co według niej nastąpią za miesiąc) mam dwa razy w tygodniu udzielać konsultacji- czyli nie dość, że chce mnie zamienić w lekarza rodzinnego to jeszcze po francusku:) A! I mam dostać do pomocy pielęgniarkę, która będzie tłumaczyć z lingala na francuski, bo wiele ludzi tutaj, którzy nie chodzili do szkoły, zna wyłącznie lingala. Szaleństwo, co nie? Następnie poszłyśmy z s.Salome po szczepionki. Jak już mówiłam szpital jest oddalony od centrum Aru jakieś 10 minut spacerkiem- nam ta droga zajęła z pół godziny, co chwilę kogoś spotykałyśmy, a tu jak się kogoś spotka to trzeba się przywitać, podać rękę, porozmawiać, nie można po prostu przejść. Na dodatek siostra jest Afrykanką, a więc nie za bardzo gdziekolwiek jej się spieszy. Gdy wreszcie dotarłyśmy do Szpitala Generalnego(rządowego), gdzie są przechowywane szczepionki(za które płaci rząd, jak się dowiedziałam, więc super!) kolejne 20 minut zajęło nam znalezienie kogoś, kto ma klucze do magazynu. Poznałam w tym czasie jakiś ludzi, chyba ważnych, którzy zajmują się nadzorem wszystkich, 23., placówek medycznych w okolicy Aru, jednego doktora ze szpitala, kogoś jeszcze tam- a nasze poznawanie spędziłam na uśmiechaniu się, gdyż nie miałam pojęcia co do mnie mówią, więc chyba pierwsze wrażenie na nich zrobiłam idiotyczne:) Gdy wreszcie dotarłyśmy do magazynu, załamałam się po raz kolejny, bo po prostu nienawidzę widzieć jak coś się marnuje w zupełnie idiotyczny sposób- a w magazynie syf, brud, lodówka do przechowywania szczepionek cała w czerwonym kurzu, a w środku bałagan koszmarny, jakieś szczepionki leżą też poza lodówką, pewnie już nie nadają się do użycia, a jestem pewna, że komuś je wstrzykną…coś nie do pomyślenia na naszej sterylnej i uporządkowanej intensywnej!! Brakuje mi jej:) Ze szczepień, które zapewnia rząd dostępne są szczepionki na gruźlicę(przy urodzeniu), polio+ krztusiec+ tężec i chyba coś jeszcze (w 4. ,10. i 12. tyg.ż.) oraz różyczka i żółta febra w 9 miesiącu. Dwa razy w miesiącu szczepienia odbywają się w szpitalu, raz w miesiącu jeździ się po okolicznych wioskach by szczepić dzieci.  Wspólne dni szczepień są konieczne, bo ktoś mądrze pomyślał wybierając szczepionkę na różyczkę chyba w ten sposób, że opakowanie wystarcza na 20 dzieciaków, a jak się jej nie zużyje to można ją wyrzucić…po prostu rewelacja.  Po południu miałam spotkanie formacyjne z s.Joy, które przegadałyśmy przy herbatce i ciasteczkach od rodziców Vale na temat szpitala, siostra zgodziła się ze mną prawie we wszystkim, przynajmniej będę miała jednego sojusznika:) Wieczorem pouczyłam się trochę francuskiego, ale tylko trochę, bo najpierw Daniele śpiewał w pokoju obok, a potem Vale przyszła na plotki. Przy kolacji natomiast dowiedziałam się kolejnej wspaniałej rzeczy- że to tylko kwestia czasu, kiedy buszujące nad sufitem szczury przegryzą budujące go kasetony i wejdą nam do pokoju. Także jest szansa, że wrócę wcześniej, bo jak znajdę szczura w swoim pokoju to wyjeżdżam!

Arupoly

Niedziela! Wolne, spokój i beztroska… Już wiem, że będę lubiła niedzielne poranki, bo dziewczyny chodzą na mszę o 6:30, a chłopaki odsypiają, więc jestem sama w domu, mam internet na własność i chwile tylko dla siebie. Po śniadaniu poszłyśmy z Valentiną do kościoła, bo był ślub. Chciałyśmy zobaczyć początek i mimo, że byłyśmy tam ze 30 minut, było to wspaniałe przeżycie. Tyle radości, muzyki, coś niepowtarzalnego. Mamy nagrane filmiki, ale zobaczycie je dopiero w Polsce, gdyż dzisiaj mój internet nie poradził sobie z załączaniem 345.kB zdjęcia, a co dopiero z filmikiem, który ma 18MB:) Bardzo mi się podobało jak para młoda szła do ołtarza w rytm muzyki, trochę tańcząc, nie jak u nas- wielce dostojnym krokiem. W Kościele tłum ludzi, dzieciaków tańczących, świetnie śpiewający „chór”. Samo wejście pary młodej do kościoła wraz z orszakiem zajęło 20 minut, a cała msza trwała 3 godziny, bo jak szłyśmy na lunch to widziałyśmy li to tam udzi wychodzących z kościoła. Właśnie- lunch w niedziele jemy u sióstr, ale u innych. W pobliżu domu VOICA jest jedna wspólnota 12-14 sióstr, szkoła, piekarnia, cyber cafe. W pobliżu szpitala, biblioteki i innej szkoły jest druga wspólnota sióstr i to tam dzisiaj byliśmy. Po lunchu zagoniłam chłopaków, żeby mi pomogli przenieść biurko z pokoju, w którym nikt nie mieszka do mojego, bo jak się okazało to jednak całkiem niezbędny mebel. Po oczyszczeniu go z chmary pająków nadaje się do użytku.  A mój pokój, po powieszeniu zdjęć, kalendarza, zasłonek, coraz bardziej zaczyna wyglądać jak pokój w domu, a nie cela w klasztorze:) Wieczorem, po adoracji u sióstr, miałam dyżur w kuchni- moje pierwsze gotowanie! Zrobiłam spaghetti z tuńczykiem i choć wszystkim smakowało, tak że nawet Clara i Enzo wzięli dokładkę(co im się nie zdarza- serio!), to mi samej nie przypadło to danie do gustu, więc nie polecam próbować. Po obiedzie natomiast zabraliśmy się za tutejszą wersję SuperMonopoly, czyli Arupoly. Identyczna gra jak Monopoly, ale z walutą ugandzką, miejscami w stylu: dom VOICA, szpital etc., no i pionkami- w kształcie, uwaga: banana, palmy, wioski, bębna.  Wszystko wystrugane przez poprzednich wolontariuszy, nawet domy(czyli oczywiście tutejsze lokalne chaty) i hotele. Musieli się strasznie nad tym napracować! A! No i przegrałam z kretesem…!

sobota, 10 grudnia 2011

Zakupy

Ojej! Dzisiaj miałam ciężką noc, raczej nie spałam, bo bolał mnie brzuch. Rano więc wypiłam tylko herbatkę i pojechałyśmy z Vale zrobić zakupy. Wzięłyśmy rowery i w porannym ciepełku dotarłyśmy na targ. Yeah! To było niesamowite- tłumy czarnych ludzi i my dwie wzbudzające absolutne zainteresowanie, kupujące od miejscowych bataty, bakłażany, fasolę, banany. A potem dotarłyśmy do stoiska z rybami- tak, tak, małe rybki ułożone w stosy na drewnianych straganach, osiągnęłam szczyt moich możliwości zapachowych, już się nie dziwię dlaczego mnie boli brzuch:)A potem z tymi kilogramami na plecach musiałyśmy wrócić do domu, droga była pod górkę, ogólnie rzecz biorąc jak dotarłam do pokoju to prawie nie żyłam. I tak będzie co dwa tygodnie, bo tak wypadają nasze dyżury. Poranek po zakupach spędziłam leżąc w pokoju i starając się doprowadzić do stanu używalności. Po lunchu składającego się dla mnie z dwóch sucharków i herbaty, poszłam na lekcję francuskiego z profesorem Nalią. Wieczorem była msza, chyba będę musiała się przestawić na system sobotni, bo wtedy jest po francusku, a w niedzielę tylko w lingala i trwa 2-3 godzin:) Wieczorem Daniele ugotował pyszne lekkostrawne(!) risotto i po raz pierwszy przespałam całą noc bez budzenia się!

piątek, 9 grudnia 2011

Farmaceutka

Dzisiaj pojechałam rano do szpitala. Clara natomiast przywiozła tam walizkę z lekami, którą zabrałam z Rzymu. Spędziłam więc przedpołudnie na rozpakowywaniu tych leków oraz tłumaczeniu do czego służą i jak je dawkować- po francusku, a jakże! Potem w rogu apteki zobaczyłam górę nieuporządkowanych leków, którymi nikt się nie zajął do tej pory, bo nie wiedzą do czego one służą. Opisałam więc każde lekarstwo, poukładałam na półkach. Do moich największych znalezisk należy opakowanie cytarabiny na ostrą białaczkę oraz transdermalne plastry z jakąś pochodną morfiny. Po lunchu, jak się okazuje każdy piątek, spędzamy na spotkaniu formacyjnym- najpierw sami z s.Joy, a potem z miejscowymi chłopakami czytamy Pismo Św.  Jak dla mnie było to oczywiście bardzo kiepskie, bo zrozumiałam 5% z tego co powiedzieli, więc, no cóż, wynudziłam się… Wieczorem gotujemy razem i mamy wspólny posiłek.

czwartek, 8 grudnia 2011

Nazalina esengo na komona yo *

Dzisiaj po śniadaniu poszłam z s.Joy wreszcie zobaczyć szpital. Jest oddalony od naszego domu ok.15 minut, ale wzięłam rower na powrót i była to miła odmiana. Ale po kolei. Szpital to dosyć obszerny teren z pawilonem dla chorych zostających na noc, domkami dla chorych z gruźlicą i trądem (mieszkają tam pojedynczo), częścią dla niedożywionych dzieci, przychodnią, laboratorium, apteką- wszystko ma swoje szumne nazwy, ale wiadomo, szału nie ma. Jest niby schludnie, ale ciągle ma się wrażeni, że jest brudno. Wszystko jest też raczej starawe, co nie dodaje uroku (poza pięknym słońcem, trawką i palmami). W szpitalu pracują sami miejscowi- jedna lekarka,  parę pielęgniarek i kilka „pomocników”, nie wiem dokładnie kim są. Potem pomagałam razem z Valentiną w przychodni z niedożywionymi dziećmi, nie było tak źle pod względem dzieciaków i mam, ale masakrycznie jeśli chodzi o rozdzielanie leków- sposób, dawkowanie,  trochę koło fortuny co się komu dostanie. Ale nie było szans tego przeskoczyć z moim francuskim i matkami mówiącymi tylko w lingala…Potem pojechałyśmy z Vale na rowerach zobaczyć bibliotekę, w której pracuje Bolingo. Po lunchu natomiast poszłam z Vale na moją pierwszą lekcję lingala- oh la la! To równie trudne jak polski i chyba też nauczycielka nie jest najlepsza, bo chaos był raczej duży, żadnych podsumowań, a dzisiaj była koniugacja czasowników. Ale spoko- powiedziała, że na następnej lekcji  przerobimy części ciała i członków rodziny, więc myślę, że przyda mi się to do szpitala. Wieczorem natomiast mieliśmy imprezę z okazji urodzin Enzo, przyszły chłopaki, mieliśmy pizzę, Fantę i Colę(!) zimną(!), znowu było fajnie. Okazuje się, że chłopaki miejscowe dają radę z angielskim, więc coraz więcej rozmawiamy, starają się i ćwiczą ze mną zdania po francusku:) Dzisiaj nauczyłam się powiedzieć: Czy chcesz szklankę wody do picia? Szaleństwo, co nie?

* „cieszę się, że cię widzę” w lingala

Od lewej: Fiona- nasz pies, Enzo, Daniele, Orio, Francois, Bolingo, Clara i sami-wiecie-kto




środa, 7 grudnia 2011

Rzeczywistość

Hmmm…jakby tu podsumować dzisiejszy dzień? Szału nie ma...Po pierwsze ten francuski- strasznie mnie separuje od reszty. Moi Włosi mówią bardzo szybko, no i nie zwracają na mnie uwagi jeśli chodzi o tłumaczenie trudniejszych słówek, zresztą co chwilę przechodzą na włoski. Valentina co jakiś czas mi coś tłumaczy, ale nie da się przetłumaczyć takiej ilości zdań w tak krótkim czasie, a na dodatek Vale ma mnóstwo zajęć i często zostaję z resztą sama. Po drugie te robale wszędzie (dzisiaj jaszczurka na ścianie w kuchni), myszy na dachu budzą mnie w nocy. Dzisiaj byłam z s.Joy na dalszym zwiedzaniu misji- odwiedziłyśmy kafejkę internetową, szkołę i przedszkole. W każdej klasie dzieciaki śpiewały jakąś piosenkę, potem witały się ze mną i oglądały moją białą skórę- wiecie, po prostu urocze…Po lunchu nie miałam żadnych zajęć, więc uczyłam się francuskiego. Wieczorem byłam na adoracji u sióstr, po której w każdą środę jesteśmy zapraszani do nich na obiad, a dzisiaj dodatkowo obchodziliśmy urodziny Enzo. Wieczorem (wreszcie!) zebraliśmy się wszyscy, żeby omówić grafik dyżurów na nadchodzący miesiąc oraz ustalić ogólne zasady w domu. Jutro mam iść do szpitala, bo w czwartki jest program dla niedożywionych dzieci- Vale mówi, żebym się przygotowała na najgorsze.

wtorek, 6 grudnia 2011

Mikołajki…

Dzisiaj piszę w ten wpis w czasie teraźniejszym.   Nadrabianie zaległości nie jest zbyt szczęśliwym rozwiązaniem, więc przepraszam jeśli poprzednie wpisy były trochę chaotyczne i nieskładne. Teraz mamy 14:30, siedzę sobie w naszym „salonie”, jesteśmy właśnie po pysznym lunchu-bakłażany, pataty i omlet z jakimś dobrym zielskiem-przygotowanym przez Mme Marię. Tak! Okazuje się, że lunch przygotowuje dla nas miejscowa pani. Z tego co się orientuję chodzi o to, że na terenie wolontariuszy, oprócz naszego domu stoją dwie chatki zamieszkiwane przez dwie rodziny, tzn. mamy z dwójką dzieci. Nie wiem dokładnie jeszcze dlaczego tu są, ale dzielą z nami teren, jeszcze ich nie widziałam. Tylko Mme Marię, która sprząta po naszym śniadaniu (nie wiem czemu, ale tak tu jest) i gotuje nam lunch w swojej kuchni. Przed lunchem poszłyśmy do niej z Valentiną i wzięłyśmy przygotowane dla nas jedzenie.  Dzisiaj rano miałam sobie odpocząć, nie miałam nic do zrobienia rano, więc pospałam do ósmej, dopóki nasi Włosi nie szli do pracy i nie darli się w niebogłosy:) Potem posprzątałam pokój, zabiłam 12 większych i mniejszych pająków, zmniejszyłam ilość czerwonego kurzu w pokoju, wzięłam ziiiiiimny prysznic- ach, orzeźwiające, nie można zaprzeczyć! Przed lunchem pisałam zaległe wpisy na blog, o 15 jestem umówiona z siostrą Joy, która jest moją przełożoną i będzie się mną zajmować. A! Noc- niezapomniane przeżycie. Nie poszłam spać tak wcześnie, a mimo to obudziłam się w środku nocy, co nigdy mi się nie zdarza. Nie wiem co usłyszałam najpierw- wielkie walenie w dach, jakby się zawalał(Danielle mówi, że to wielkie myszy mogły być), które potem ustało i ustąpiło miejsca czemuś niesamowitemu- z oddali słychać było jakąś afrykańską, przepiękną piosenkę, którą śpiewał jakiś mężczyzna. Po prostu bajka! Wszędzie cisza i ten śpiew. Potem znowu walenie w dach(brrrr…..), śpiew i wreszcie udało mi się znowu zasnąć.

O! Właśnie sobie zdałam sprawę, że dzisiaj Mikołajki! Ja właśnie siedzę w pokoju po prysznicu i jako prezent dostałam żabę w rogu pokoju. Dzięki Bogu, że Clara, która okazuje się jest weterynarzem, nie boi się zwierzątek i ją szczęśliwie usunęła z mojego pola widzenia, bo chłopaki jakoś nie kwapiły się z pomocą:) Dzisiaj z s .Joy trochę porozmawiałyśmy , a potem poszłyśmy pozwiedzać Aru, tzn. zobaczyć kilka z budynków należących do misji- zakon, piekarnię, kafejkę internetową. Po raz pierwszy też doświadczyłam bycia białą, kiedy otoczyło nas z 25 dziewczynek i każda chciała się przywitać, podać rękę. Wieczorem okazało się, że Valentina ma malarię- nietypową, bo bez gorączki. Dzisiaj Enzo ugotował nam makaron z pomidorami i poczuliśmy się jak w domu.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Arustan

Dzisiaj wstaliśmy z Enzo o 4:15, bo o 5 rano miał po nas przyjechać taksówkarz Lawrence, który zawsze zawozi wolontariuszy VOICA na autobus. Nie wierzyłam, że pójdzie tak gładko, ale Lawrence zjawił się punktualnie, zgrabnie zapakowaliśmy się do taksówki i pojechaliśmy na „dworzec” autobusowy.  Okazało się, że spaliśmy w hotelu poza Kampalą, więc jechaliśmy około 40 minut na miejsce- była piąta rano, ciemno jak w środku nocy, nigdzie żadnego światła, a na ulicach mnóstwo ludzi już zaczynających dzień. Minęliśmy też typowy afrykański obrazek, czyli rząd mężczyzn sikających do rowu przy ulicy:) Kampala wznosiła się przed nami na kilku wzgórzach, gdzieniegdzie oświetlona. „Dworzec” okazał się być absolutnie brudną i śmierdzącą ulicą z zaparkowanymi przy niej paroma autobusami. Lawrence kupiła nam „imienne” bilety- dla Margaret i Enzo:) Potem zostawił nas na środku tej ulicy z naszymi pięcioma walizkami i powiedział, że mamy poczekać na kierowcę autobusu. Była 6 rano, autobus odjeżdżał o 7:30. Tak więc spędziliśmy niezwykle miłe 1,5 godziny na ulicy pełnej rozpoczynających dzień ludzi, chodzących wokół nas na prawo i lewo ze swoimi pakunkami, no i oczywiście byliśmy jedynymi białymi na tej ulicy. Ale nawet to jakoś minęło, kierowca przybył, pan od pobierania opłaty za bagaż pomógł nam z naszymi walizami i zapakowaliśmy się do autobusu. Ha! Mięliśmy „cudowne” miejsca na samym tyle autobusu, wciśnięci w szóstkę w szereg . Na początku kierowca poinformował nas jak mamy się zachowywać w czasie jazdy(np. nie wyrzucać nic przez okno- oczywiście wszyscy wyrzucali przez nie śmieci przez całą drogę…), powiedział, żebyśmy nie palili papierosów ani marihuany, a następnie poprosił, żeby ktoś z pasażerów odmówił modlitwę o bezpieczną podróż. I, o dziwo, jeden pan się zgłosił i  odmówił naprawdę ładną modlitwę(ach, bo nie wiem czy wspominałam, że w Ugandzie bez problemu wszyscy mówią po angielsku). Podróż trwała 7 godzin, zatrzymaliśmy się kilka razy, było bardzo męcząco, do Arua przyjechałam z bólem głowy, który uniemożliwił mi bardzo radosne przywitanie się z siostrą Joy, Clarą i Danielle, którzy po nas przyjechali. Ale starałam się trzymać fason, chociaż naprawdę trochę umierałam. Potem bez problemu przeprawiliśmy się przez granicę i w 40 minut dojechaliśmy do Aru. Po chwili odpoczynku poznałam siostrę Salomeę, z którą będę pracować w szpitalu, a potem poszliśmy do zakonu przywitać się z pozostałymi siostrami.  Dostałam, z czego jestem bardzo zadowolona, swój własny pokój, z własną łazienką, co prawda pełen czerwonego kurzu, ale jutro go doprowadzę do porządku. Problemem jest fakt, że wszyscy mówią po francusku, więc czuję się trochę zagubiona, ale wszyscy też mówią, że za niedługo nauczę się mówić po francusku perfekcyjnie:) Valentina, okazała się być najfajniejsza z całego towarzystwa, bo nie tylko mówi i po francusku i po angielsku, ale też w sumie jako jedyna pokazała co i jak działa, jak się zachowywać, takie pierwsze wtajemniczenie.  Wieczorem (ciągle przed kolacją- a ja umierałam z głodu i bólu głowy) mieliśmy super spotkanie z zaprzyjaźnionymi miejscowymi: Bolingo, Jean de Dieu, Oreo i Francois. Sprawa musi się tu już toczyć od jakiegoś czasu- ale mniej więcej chodzi o to, że Bolingo jest prezydentem Arustanu, ograniczonego przez naszą misję,  no wiecie, taka konwencja. A więc wczoraj Bolingo razem z Danielle przygotowali wieczór, na którym została przedstawiona nasza konstytucja, każdy został mianowany ministrem(zgadnijcie od czego ja jestem), potem była dyskusja nad punktami konstytucji etc. Ogólnie bawiłam się przewspaniale, to niesamowite jacy oni byli pomysłowi, z jakim zajęciem rozmawiali o tym czy prezydent może być wybrany na kolejną kadencję czy nie, nikt się nie przekrzykiwał, każdy mógł wyrazić swoje zdanie- oczywiście zrozumiałam pewnie 40% tego co mówili, ale mimo to było przezabawnie. Na koniec zastała powzięta decyzja o konieczności ustanowienia własnej flagi, którą zresztą wieczorem zrobili Enzo i Clara. Konstytucja stoi na honorowym miejscu naszej półki z książkami, ciekawe co będzie dalej. Potem wreszcie była przepyszna kolacja- naleśniki z omletem z papryką i cebulą oraz ryż z fasolą. Potem zapakowałam się w swoją moskitierę i wreszcie poszłam spaaaaaać!

niedziela, 4 grudnia 2011

Let it snow, let it snow, let it snow

Tak! Właśnie ta piosenka i inne typowo świąteczne umiliły mi lądowanie w pełnym słońca  Addis Ababa, w Etiopii:) Aż dziwnie się czuję, pisząc, że to już grudzień, w ogóle tego nie ogarniam. Z Enzo spotkaliśmy się w autobusie, który przewozi pasażerów z samolotu do terminalu, gdyż okazało się, że jego lot z Milanu był przez Rzym, a więc lecieliśmy w sumie tym samym samolotem:)Strasznie ciężko się nam z Enzo rozmawiało, bo on mówi tylko po francusku, a na dodatek ma taki akcent, że czasem to i jego niewielkiego angielskiego nie rozumiałam.  Na lotnisku nie miałam zasięgu telefonu, więc nie miałam jak dać Wam znać, że wylądowałam i nie mogłam też połączyć się z internetem.  Potem przesiedliśmy się do kolejnego samolotu i o 13:05 wylądowaliśmy w Kampali. Tam zadzwoniliśmy do hotelu i za 10 minut przyjechali po nas. Hotel wyglądał „imponująco”- była to surowa bryła z betonu, kilka kondygnacji. Ale okazało się, że w środku, jakby na dziedzińcu jest mały budynek z kilkoma pokojami i tam mamy mieszkać- wyglądało to, jakby chcieli się rozbudowywać czy co? Ale mój pokój nie był najgorszy, bo nie biegały po nim robaki(ani też żadnego nie zauważyłam przez całą noc), miał moskitierę nad łóżkiem, czystą pościel i łazienkę z ciepłą(po raz ostatni!) wodą- a więc ostatni powiew luksusu. Na początku trochę pospałam, potem poszłam na kolację do hotelowej restauracji- byłam sama, bo Enzo chyba wyszedł, nie wiem, pukałam, ale chyba go nie było w pokoju.  No, więc było to wydarzenie dla restauracji, wszyscy bardzo miło się mną zajęli. Potem wzięłam po raz ostatni przez cały rok ciepły prysznic i poszłam spać.



PS. Najlepsze- spóźnione, ale pamiętałam o Was- życzenia imieninowe dla Pani Ostrowskiej i dla Ciebie Basiu!

sobota, 3 grudnia 2011

Spieszymy się

Ostatni dzień przed wyjazdem był taki jak w Polsce- bardzo intensywny i zajęty. Tak więc piszę tego i kolejne wpisy już z Afryki, nadrabiając zaległości, ale nie było szans wcześniej się do internetu dopiąć. Dzisiaj jest wtorek, wszystko trafi na bloga dopiero w czwartek i tak już chyba będzie do końca. Ponieważ mamy tu internet w czwartek i weekend, wymyśliłam, że będę pisać codziennie na laptopie, a potem publikować raz/dwa razy w tygodniu.

W sobotę natomiast najpierw razem z Diggy sprzątałyśmy cały dom. Potem mieliśmy we trójkę pójść na pożegnalny obiad, ale się nam nie udało, bo coś Marco się źle czuł- jednak to okazało się prawdziwym zrządzeniem losu, bo gdybyśmy poszli, to na pewno nie wyrobiłabym się ze wszystkim. Tak więc na lunch Diggy zrobiła makaron z łososiem i grzybami. Potem odwiedziła nas Elena, z którą pisałam maile w Polsce, bo pracowała przez 3 miesiące w szpitalu w Aru. Szkoda, że nie udało jej się przyjechać wcześniej, bo nie miałyśmy czasu na zbyt długą rozmowę, a na pewno mogłaby mi jeszcze więcej opowiedzieć.  Ale dzięki niej poczułam, że już za dwa dni naprawdę będę w Afryce i że ta przygoda się zacznie! W międzyczasie przyszli rodzice Valentiny  z gigantyczną walizką do zabrania. Potem poszłam na mszę, spakowałam się do końca, dostałam ostatnie wskazówki od Marco, zostałam wpisana w poczet wolontariuszy na drzewie VOICA(zdj.) i o 21 wyjechaliśmy na lotnisko. Tam- absolutne pustki, więc  odprawiłam się w parę minut  i już o 22:30 czekałam na samolot o 00:15. Strasznie długi był przez to ten lot, ale za to szczęśliwy, nic się nie stało po drodze.

piątek, 2 grudnia 2011

Szczęśliwość!

Tak, tak, tak! Ela dostała się na specjalizację z kardiologii- wspaniała wiadomość, która zdominowała pierwszą część dnia (brawo Ela- warto ryzykować i odważać się na to, co niemożliwe!). Potem pan kurier dostarczył żółtą książeczkę- i chyba trochę nie zrozumiał mojej wielkiej radości z tej małej przesyłki. Następnie dwa sukcesy kulinarne- schab w sosie składającym się z białego wina i grzybów (przepis Diggy, ale moje wykonanie) oraz spahgetti bolognese. Wszystkie te radosne wydarzenia prowadziły do momentu kulminacyjnego dzisiejszego dnia, czyli nabożeństwa "posłania mnie na misję". Od rana co chwilę dzwoniły telefony, Diggy mówiła coś o mnie z siostrami, ale nie wiedziałam, że to będzie aż taka uroczystość! Przyjechały dwie siostry z innego zakonu, Diggy przygotowała folder z piosenkami i tekstami na nabożeństwo, siostra Sandra grała na gitarze. Dostałam krzyżyk misyjny i koszulkę VOICA oraz ogólne błogosławieńtwo na drogę:) Potem była impreza, prezenty,  s.Katherina grała tradycyjną piosenkę kongijską na przywitanie- jednym słowem wielka uroczystość z mojej okazji. Wielkie WOW- nie spodziewałam się czegoś takiego! Było to strasznie miłe, zwłaszcza dlatego, że jestem jedyną wolontariuszką, a mimo to siostry pożegnały mnie jakby wyjeżdżało nas ze dwudziestu:) Przewspaniały dzień!
Tak! Naprawdę jestem wolontariuszką VOICA!
Z wszystkimi siostrami i Diggy

Muzyka!

Marco kocha siostrę z wzajemnością...

Ha! Nawet obrus pasował do okazji- mam nadzieję, że rozpoznajecie mapę Kongo (wyszywaną własnoręcznie przez siostry).

Trzy kontynenty na jednym:)

Siostry uwielbiają Marco

środa, 30 listopada 2011

La livret de fièvre jaune

Taa...Strach się przyznać, ale zostawiłam moją żółtą książeczkę w Krzeszowicach...Tę, bez której mój wjazd do Kongo jest niemożliwy. Gdy wczoraj wieczorem zorientowałam się, że jej nie mam, po przeszukaniu całego pokoju dwukrotnie, ogarnęłą mnie chwilowa panika. Jednak Ela, z którą się pakowałam ostatniego dnia, przypomniała sobie, że ją skanowałyśmy i pewnie została w skanerze- co okazało się prawdą... Potem zadziałali moi kochani Rodzice i zorganizowali w przeciągu pół godziny wysyłkę kurierem do Włoch , tak że powinna jutro do mnie dojść. Przepraszam, że zaserwowałam Wam dodatkową porcję stresu i zamieszania! Poza tym dzisiaj znowu spędziłam dzień na nauce francuskiego. Ale w międzyczasie razem z Diggy pojechałyśmy do centrum i kupiłyśmy mi torbę na bagaż podręczny, wymieniłyśmy euro na dolary, a na koniec wpadłyśmy w objęcia absolutnej przyjemności- poszłyśmy na lody do słynnej wśród wolontariuszy Old Bridge Gelateria. Naprawdę te lody są nieporównywalne z żadnymi innymi, które do tej pory jadłam, ale możliwe, że smaku dodawało im bezchmurne niebo nad Watykanem...
PS. Tatusiu- jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji imienin! Całuję i ściskam!