sobota, 30 czerwca 2012

Ariwara- siódmy tydzień znowu sama


W poniedziałek rano pojechaliśmy z Danim do szpitala kupić dla niego chininę: jego test na malarię po przeleczeniu się Coartemem jest nadal pozytywny, a że Dani za dwa tygodnie wyjeżdża to zdecydował się na niezawodną chininę. Bardzo jestem ciekawa jak to zniesie, bo słyszałam o wielu działaniach niepożądanych chininy: bóle głowy, znaczne osłabienie, wymioty, dzwonienie w uszach(podobno bardzo częste i bardzo nieprzyjemne). Udało mi się też znaleźć w bibliotece w miarę dobrą książkę dla Christiny do nauki angielskiego- umówiłyśmy się, że zaczniemy w nadchodzącym tygodniu. Nie jest idealna, bo ja potrzebuję książki dla dzieci, gdzie zaczyna się angielski od podstaw. Ale Christina jest zdumiewająco dobrym uczniem, nawet z książką sobie poradziłyśmy. Miałyśmy dwie lekcje w czwartek i piątek, dużo zrobiłyśmy, bo teraz nie będzie mnie przez tydzień w Ariwara i chcę, żeby miała dużo rzeczy, których będzie mogła się uczyć sama: odmiana czasownika „być” i „mieć”, trochę słownictwa, podstawowe zasady gramatyczne. Na piątkową lekcję przyszła Suzana, ale nie dała rady, wyszła po 20 minutach, chyba nie za bardzo ją to interesowało. W szpitalu mieliśmy w tym tygodniu kawał dobrej pracy, nie było może bardzo dużo dzieciaków, ale dużo się działo. Zaczęło się od totalnej katastrofy jak przyjechałam, nic nie działało: dzieciaki od dwóch dni były bez chininy per os, syropki były zapisane na karcie obserwacji, ale nikt ich nie dał mamom, tak samo z Paracetamolem- są na karcie, ale mamy nie mają recepty na niego, zaplanowane kroplówki z chininą są tylko dla połowy dzieciaków, o reszcie chyba zapomniano, przepisane wczoraj zastrzyki z antybiotykiem nie są podane aż do dzisiaj, niedożywione dzieciaki od dwóch dni są bez mleka terapeutycznego…Jednym słowem- poczułam się przez chwilę jak w Aru. Zaraz potem zabrałam się za porządkowanie tego rozgardiaszu, na szczęście na obchód przyszedł  dr Faustin, który widział moje rosnące przerażenie, gdy prawie na każdej fiszce coś się nie zgadzało i dzielnie mi pomagał. Nie mogłam się powstrzymać przed wyrażeniem swojego zdziwienia wieczorem siostrom odpowiedzialnym, że nic dzisiaj w szpitalu nie było jak trzeba. I tutaj poczułam się dokładnie odwrotnie jak w Aru- następnego  dnia s.Claudine przyszła do naszej dyżurki, zamknęła drzwi na zamek i przez godzinę dyskutowaliśmy co nie gra i dlaczego i jak możemy to zmienić. Wow! Byłam pod wrażeniem, że wszystko jednak nawet tutaj w Kongo da się załatwić tak szybko- ale to tylko i wyłącznie lata pracy białej Marceli z tymi siostrami, które mają już niektóre „białe” zachowania, to widać. Oj, kiedyż ona wreszcie wróci! Wciąż nie mam od niej żadnej informacji, mam nadzieję, że niedługo! W tym tygodniu zmarła nam dwójka dzieci: jedna śliczna dziewczynka z ogromnym zapaleniem płuc, która dusiła się przez dwa dni i nie za bardzo wiedzieliśmy co możemy dla niej jeszcze zrobić i w piątek biedniutkie dziecko, Pascal, koszmarnie niedożywiony, miał widok potwornie zmęczonego i smutnego dziecka, wystające kości policzkowe i był tak słaby, że nie mógł się ruszać… Mamy też 2-tygodniowe niemowlę, które straciło mamę przy porodzie, tata też nie żyje i babcia przyniosła je skrajnie niedożywione: dosłownie, ale to dosłownie skóra i kości. Dziecko nie ma tkanki podskórnej i mięśni i waży tylko 2 kg.  Od tygodnia karmimy też jednego wcześniaka przez sondę, ja wciąż się upieram, żeby ją wyjąć, żeby nie zrobić mu odleżyn, ale z drugiej strony dziecko nie ssie, a co najgorsze,  nie połyka. Tak że sonda jest kompromisem przed zagłodzeniem go na śmierć.
W tym tygodniu poprawiło się z pogodą, w ciągu dnia prawie codziennie świeciło słońce, zaczynało padać dopiero koło 16. Przez to w nocy było przyjemnie chłodno. W piątek natomiast ulewny deszcz zatrzymał nas wszystkich po pracy przez prawie 40 minut- po prostu nie dało się wyjść ze szpitala! I ja to jeszcze jak tylko się trochę przejaśniło przebiegłam te parę metrów do zakonu, ale inni mają daleko do domu i nie byli tak odważni. Wieczorem przyjechał do Ariwara Dani, żeby zrobić kontrolne testy przed wyjazdem- z wielkimi przygodami. Jego autobus co 20 minut psuł się na drodze, spóźnił się z odjazdem godzinę, w końcu doczłapał się na 19:30 jak już było ciemno, co przysporzyło mi trochę niepokoju. W sobotę w szpitalu był całkiem przyjemny dzień, bo miałam obchód z dr Faustinem, byłam też na oddziale sama z Jaquiem, więc było co do roboty. Nasze dwutygodniowe niemowlę ma się zaskakująco dobrze, wygląda sto razy lepiej,  po tych wszystkich kroplówkach jego skóra wreszcie przypomina skórę a nie zmięty papier. W zakonie siostry zrobiły pożegnanie Daniemu: było pyszne ciasto, pożegnalny list i prezent w postaci pagnii na koszulę- świetny pomysł! Jego test na malarię jest negatywny- strasznie się ucieszyłam, bo niezbyt dobrze znosi chininę, głównie z powodu tego, że ma przytępiony słuch i gorzki smak w ustach, ale przynajmniej działa! Podróż do Aru znowu była okupiona niespodziankami: najpierw ledwo zdążyliśmy, bo pożegnalny obiad Daniego się przeciągnął. Ale po drodze złapaliśmy moto taxi, która dowiozła nas na czas. Dani się przeraził jak zobaczył autobus, bo był to ten sam, który wczoraj go tu przywiózł i psuł się co chwilę. Ale w środku było dużo miejsca i wyjątkowo mili pasażerowie. Dojechaliśmy bez większych problemów poza ulewą, która dosłownie nas zalała- deszcz wlewał się strumieniami do środka przez nieszczelne szyby i mieliśmy małą powódź na podłodze:) Ale wszyscy przyjęli to z uśmiechem, po raz pierwszy poczułam, że Ci ludzie nie śmieją się z nas, ale razem z nami. To miła odmiana…Wieczór w Aru spędziłyśmy z Mary na obgadywaniu sprawy niedożywionych dzieci w tutejszym szpitalu. Mamy dużo pomysłów, głównie za sprawą domowego plumpynut, którego Mary testuje na wszystkie strony. 

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Kochani!


Nie znajduję słów usprawiedliwienia dla siebie, ale chciałam, żebyście wiedzieli, że mimo wszystko pamiętałam o Was w tych dniach:
17 czerwca- ucałowania na urodziny Basieńko!!! Niech mały Patryk zdrowo rośnie w brzuszku!
20 czerwca- wszystkiego dobrego w dniu urodzin Tomaszu „Wielki Bracie” Bazański:):)
23 czerwca- najgorętsze ucałowania i uściski dla Ciebie Tatusiu!!!!
Gratulacje Aśka i Patryk z okazji pojawienia się na świecie waszej córeczki, Martusi, 28 kwietnia!
Dziewczyny: Agatka, Basia i Gabrysia- trzymam kciuki, dacie radę(chociaż mnie tam nie ma:P)!!!!!!

niedziela, 24 czerwca 2012

Ariwara- zimny tydzień szósty


Siostry mówią, że dopiero teraz rozpoczęła się pora deszczowa. I że potrwa do połowy września: jak tak to ja się wypisuję z tej Afryki! Zimno cały czas, pada całe noce, chmury cały dzień na niebie, zero słońca, toż to depresji można dostać! A na dodatek nic nie schnie, pranie teraz czegoś to dobry żart. W poniedziałek właśnie przywitał nas taki deszcz: wracaliśmy piechotą z autobusu do zakonu, a tu lunął prawdziwy tropikalny deszcz, już było widać zakon a mimo to byliśmy mokrzy do suchej nitki. Ja właśnie zaczęłam akcję „opalamy nogi” i byłam w pięknej sukience, tak że widok był jeszcze bardziej komiczny:) W tym tygodniu w szpitalu było nadzwyczaj spokojnie, mieliśmy jakieś 35-40 dzieci na oddziale, mam nadzieję, że szpital się do tego stanu nie przyzwyczai. Ja tam wolę jak jest dużo pracy, czas szybciej leci. Na dodatek Dani był zajęty cały tydzień od rana do nocy, bo kończył swoją elektryczną pracę w szpitalu, bowiem to jego ostatni tydzień w Ariwara. Ja więc całe popołudnia spędzałam z fascynującą książką „Biała (głupia) Masajka”- skończyłam ją w pięć dni, to zdumiewające jak bardzo można nie mieć zdrowego rozsądku. Polecam! W czwartek, chyba żeby się zrehabilitować przed wyjazdem po ostatnich szalenie słonych bułkach, razem z Danim piekliśmy chleb: to strasznie długi proces, bo trzy razy czeka się na wyrośnięcie: 30 minut, godzinę i 40 minut…Ale efekt był znowu wspaniały, mam wrażenie, że to za sprawą tych pieców, w których pali się drewnem, ciekawe czy zwykły gazowy piekarnik dałby sobie radę z takim chlebem. Trzeba będzie spróbować po powrocie. Siostry były zachwycone i po raz kolejny został okrzyknięty cudownym chłopcem, dopóki jedna z sióstr nie zauważyła, że chleb jest tak dobry, bo ja czuwałam nad tym co Dani do niego dodaje:) Ha ha! W piątek poszliśmy na open market zrobić konieczne elektryczne zakupy do szpitala, a przy okazji i zupełnie niespodziewanie udało się nam kupić bilet na sobotni autobus- zawsze mamy z tym problemy, bo do tej pory nie dało się kupić biletu dzień wcześniej i rano przed pracą w sobotę ktoś musiał iść na dworzec i go kupić. Jednak bilety nie były szczęśliwe, bo w sobotę najpierw czekaliśmy dwie godziny na odjazd autobusu(nikt nie wiedział dlaczego takie opóźnienie, czy autobus przyjedzie i kiedy), a potem dwie godziny się wlekliśmy…Przyjechaliśmy wykończeni, ale szybko mi zmęczenie przeszło, bo w domu zastałam absolutnie niespodziewaną paczkę od Madzi z najnowszą książką Jonathana Carrolla i ucztą kasztankowo- ptasiomleczkową! Ach, zachwytom nie było końca, całą niedzielę przesiedzieliśmy też nad Ptasim Mleczkiem, błogo się leniąc. 

niedziela, 17 czerwca 2012

Świętowanie


Ależ mieliśmy ciężką niedzielę! A w sumie nic wielkiego nie robiliśmy. Cały (dosłownie) dzień spędziłyśmy z Mary w kuchni, przygotowując wieczorną kolację dla Clary i Orio. Po pierwsze skończyli pierwszą partię pracy w budowie swojego domu, to się chyba nazywa stan surowy, to znaczy są już wszystkie ściany, podłoga, dach, wszystko otynkowane, praca murarzy zakończona. Po drugie dzisiaj Clara i Orio spędzili prawie cały dzień w rodzinnej wiosce Orio, prosząc o zgodę na ślub rodzinę Orio i ustalając pierwsze szczegóły. Tutaj ślub składa się z trzech części: porozumienia rodzin, ślubu cywilnego i kościelnego. Tak że to wielkie wydarzenie, Clara była dzisiaj bardzo zadowolona. My natomiast wymyśliłyśmy z Mary meksykańskie taco: potrawę pyszną acz wymagającą. Najpierw musiałyśmy kupić mięso i je przygotować, potem ugotować fasolę(trzy godziny na gazie!), zrobić sos i naleśniki. Naprawdę mnóstwo czasu, jak zaczynałyśmy to nie sądziłyśmy, że to się tak skończy. Na obiad więc przygotowałyśmy 5-minutowe danie: nasz standardowy makaron z bazylią  i czosnkiem, który cieszy się coraz większym uznaniem i powoli wypiera spaghetti z sosem pomidorowym. Do poobiedniej kawy otworzyliśmy nasze pierniczki, które są przepyszne i piękne, oczywiście już prawie się kończą. Udało mi się jednak podebrać trochę dla sióstr w Ariwara. Dani natomiast spędził cały dzień na rozpalaniu pieca, suszeniu drewna, robieniu chleba, czekaniu aż wyrośnie, teraz ma plan, żeby wymienić komin…Ale chleb wyszedł pierwsza klasa, muszę ukraść mu przepis!
Fiona ze szczeniakami

Nasze taco i chleb


Pierniczki

Mary z jej autorskim PlumpyNut

sobota, 16 czerwca 2012

Ariwara- cały tydzień piąty sama


Tak właśnie! Różne wypadki losowe sprawiły, że Dani nie mógł w tym tygodniu przyjechać do Ariwara: w poniedziałek musiał jechać do Arua kupić wszystkie potrzebne rzeczy do swojej elektrycznej pracy w szpitalu, we wtorek- przedłużyć wizę, która kończyła się w piątek, w środę- dostał ciężkiej malarii z gorączką 39,3st.C, bólem głowy i wymiotami... Ja natomiast miałam próbkę tego, jak to będzie mieszkać w Ariwara samej: i muszę przyznać, że nie było tak źle! W poniedziałek jak zwykle Bolingo zawiózł mnie na stację autobusową, nie czekałam nawet tak długo na autobus, a na dodatek przywitał mnie znany nam już kierowca Michel. W Ariwara już od jakiegoś czasu nie bierzemy moto taxi, bo wyrobiliśmy się w chodzeniu- tym razem też zdecydowałam się na 15-minutowy spacerek. Siostry powitały mnie jak zwykle bardzo serdecznie, ale oczywiście z wielkim zdziwieniem gdzie jest Dani:) Och, jak one go uwielbiają! Całe(dosłownie) popołudnie spędziłam na praniu wszystkich moich rzeczy- coraz więcej się ich tu gromadzi, co tydzień przywożę na sobie coś nowego do Ariwara. We wtorek zaczął się intensywny tydzień w szpitalu. Pracowałam rano mniej więcej do 12-13, bo tak się kończyły nowe przypadki i ogarnianie oddziału, a ponieważ po południu pracował Justin to pracowałam też z nim od 15 do 18. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten system podobał. Suzana wreszcie była zadowolona, że jem z nimi obiad o normalnej porze(bo nie mogła zdzierżyć, że zwykle jadłam go po szpitalu koło 15-16), ja miałam idealną przerwę w ciągu dnia na małą drzemkę(to chyba za sprawą tego upału), jeden rozdział książki, spacer na open market. Potem gdy przychodziłam wieczorem ze szpitala brałam prysznic, ogarniałam trochę pokój i już siostry wołały mnie na kolację. Ciężkie są tu tylko wieczory, a to za sprawą braku elektryczności. Mam w pokoju tylko małą lampkę na baterie, która nie daje dużo światła, na dodatek staram się nie ładować komputera codziennie, bo siostry mają duży problem z bateriami, które nie trzymają prądu i łatwo się wyczerpują, więc też nie używam go za długo. Koniec końców, o dziesiątej najpóźniej idę spać:) Obecnie na wszystko mam czas, wszystko jest ładnie zorganizowane w moim pokoju, wreszcie(!!!!) pozbyłam się wszystkich list, które tak bardzo przypominały mi moje zabiegane życie w Polsce. A więc reasumując jestem całkiem zadowolona z Ariwara. Mam już też potwierdzenie, że 2 sierpnia przyjedzie tutaj siedmiu wolontariuszy na trzy tygodnie, więc już niedługo będzie z kim pogadać:)
A w szpitalu: miałam powtórkę z Aru z dwoma niedożywionymi bliźniakami. Przyjęliśmy je w czwartek po południu: mama przyszła z nimi do szpitala tak jak stała(że oni też tutaj niczego nie planują?), mimo że została skierowanie z „ośrodka zdrowia” do szpitala: można się więc było domyśleć, że trzeba ze sobą coś zabrać. No i zaczęło się: nie ma kubka, nie ma przegotowanej wody, nie ma łyżek, nie ma wody do rozcieńczenia syropków…stara bajka. I muszę przyznać, że mi się odechciało, jak przyszłam w piątek rano, a mama wciąż nie przygotowała wody(przez co pielęgniarka nie mogła przygotować mleka) i nie dała dzieciom porannej dawki leków… Skłaniam się niestety ku opinii, że tutejsze mamy naprawdę nie mają pojęcia jak się zajmować dziećmi: całe to niedożywienie wynikające z faktu, że dzieci jedzą tylko bezwartościowe fufu, bo mamy nie widzą, że dzieciom należy się różnorodna dieta; jakieś ubzdurane wyobrażenie, że leki, które przepisujemy powodują gorączkę albo grzybicę jamy ustnej, więc mamy ich nie podają; cała medycyna „naturalna” z nacinaniem skóry w celu wyjścia gorączki, co skutkuje tylko zakażeniami. Brak edukacji jest tu obezwładniający, a ja czuję się taka bezradna, bo bez języka nie mogę im nic wytłumaczyć. Oprócz Justina żadna z pielęgniarek nie tłumaczy na lingala tego, co mówię. A więc jak ma tu iść postęp, skoro każdy wszystko olewa? Obecnie toczy się sprawa z jedną z naszych pielęgniarek, która mając nocny dyżur nie podaje leków: i to nie pierwszy raz jak ją na tym łapiemy.
Znowu mieliśmy kilka przypadków dzieci ze skrajnie ciężką anemią: jedno z nich zmarło w trakcie zakładania wenflonu, z krwią gotową do przetoczenia czekającą obok…Nie zdążyliśmy. Mamy też dziecko z chłoniakiem Burkitta, ze strasznie zdeformowaną twarzą(zajęte są kości żuchwy i szczęki), które też nie ma szans na przeżycie, bo tutaj nie ma leków na chłoniaka, tylko leczenie symptomatologiczne. Mamy też po raz kolejny 2-miesięcznego Prodige, z wymiotami od urodzenia, prawdopodobnie z przerostowym zwężeniem odźwiernika, którego mama nie akceptuje operacji i domaga się leków przeciwwymiotnych… Mieliśmy też 3-miesięczną Etsoni, z malarią pozytywną na cztery plusy(za każdym razem jak widzimy taki wynik dr Cyprian mi mówi, że Europejczyk z takim wynikiem by nie przeżył), której mama nie zgodziła się na kroplówkę z chininą(postępowanie standardowe), tylko na chininę per os. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi przypadkami leżą pieniądze i brak edukacji, rzeczy jak dla mnie nie do przeskoczenia i dlatego tak frustrujące.
Od tego chyba też tygodnia( a może to było w zeszłym?) mamy nowego szefa pediatrii- Jaques’a. Z dnia na dzień jestem coraz bardziej zadowolona z jego pracy, naprawdę świetnie się odnajduje, w sprawach organizacyjnych jest na pewno lepszy niż Justin. Justinowi czasem się coś zapomni, ale Jaques ma wszystko pod kontrolą, naprawdę wow. I jest też taki „sprężysty” jak Justin: jak trzeba coś zrobić albo wyjaśnić, to po prostu wstaje i idzie. Może Wam się to czyta z uśmiechem na ustach, ale tak, takie mamy tu problemy: na przykład mówię, że mamy do przygotowania pięć kroplówek z chininą, na co pielęgniarka mówi aha. No to wstańże  i zacznij je przygotowywać! Ale nie, tutaj najpierw ona się musi zastanowić czy warto wstać. Z Justinem i Jaquiem nie ma takich problemów, oni mają podejście pracujmy, pracujmy. Fajnie też, że Jaques jest szefem, bo to oznacza, że jest codziennie na zmianie porannej, a więc na tej gdzie się najwięcej dzieje(chociaż czasem te noce z 7 nowymi przypadkami…), trzeba też zaplanować zaopatrzenie, plan pracy na cały dzień, wyjaśnić niejasności, doprowadzić dokumentację do porządku. Jednak Jaques’a pewnie nigdy nie polubię tak bardzo jak Justina, bo już zaczął mnie pytać jak się dostać do Polski(choć jestem pewna, że nawet nie wie gdzie to jest), jak tu jest  z pracą itp. Justin w przeciwieństwie do niego jest taki prostolinijny, nigdy mnie o nic nie poprosił, a jak byłam chora to zadzwonił, żeby się zapytać jak się czuję:) Cały Justin!
W piątek w zakonie zrobiło się nadzwyczaj cicho: Suzana wyjechała na tydzień do Watsa, a Josephine(ta, która miała operację) i Esperance(ta, która się nią opiekowała) wróciły do Aru. Zostałyśmy więc w szóstkę- przy takiej liczbie „utrata” trzech sióstr to wielka zmiana.
Przypomniały mi się jeszcze trzy rzeczy związane z Suzaną, które niezbicie świadczą, jak kochaną osobą jest siostra. Gdy przyjechałam do Ariwara przywiozłam ze sobą połowę pieniędzy, które zwyczajowo oddaję na potrzeby domu VOICA w Aru: teraz spędzam równie dużo czasu w Ariwara i postanowiłyśmy z Clarą, że część pieniędzy tam zostawię. Cała Suzana: nie chciała przyjąć pieniędzy, tłumacząc, że jestem tu mile widziana i że nie muszę się dokładać. Innym razem przychodzę na kolację, a tu Suzana(z tym swoim niepokojem w oczach, od razu wiedziałam, że coś się święci) zabiera mi talerz i idzie z nim do kuchni, wracając z makaronem specjalnie ugotowanym dla mnie, bo wie, że go lubię i ciągle się martwi, że nie jem z apetytem(co nie jest oczywiście prawdą, ale nie da się jej przekonać). I ostatnia sprawa: na każdy rok siostry układają sobie plan pracy, który każda ma wydrukowany w formie książeczki. Siostry nie wiedziały jak to zrobić, żeby strony się zgadzały, więc Suzana poprosiła mnie czy mogłabym to dla nich zrobić. Zajęło mi to z godzinę, ale radość sióstr była bezcenna- Suzanie aż brakło słów. Boże, taka mała rzecz, to do pozazdroszczenia taka umiejętność cieszenia się z takich głupstw! I rewelacyjne uczucie dla mnie:)
Dzisiaj natomiast rano najpierw przed szpitalem pojechałam kupić bilet na popołudniowy autobus. Pożyczyłam Suzany rewelacyjny czerwony rower, na którym można prosto siedzieć i ma kosz z przodu na torebkę- istne cudo! W szpitalu ładnie wszystko ogarnęliśmy do dwunastej, miałam więc czas, żeby posprzątać pokój, zjeść obiad, spakować się, a ponieważ miałam przywieźć do Aru paczkę dla Josephiny, która była trochę ciężka, Emerance zamówiła dla mnie moto taxi. Gdy przyjechaliśmy na stację, autobus już czekał, zapakowałam się i…lunęło! I to jak: widziałam jak biała ściana deszczu jest bliżej i bliżej. Potem była burza z piorunami, jeden huknął tak blisko, że aż wszyscy podskoczyli. Po jakiś 20 minutach zjawił się wreszcie kierowca i ruszyliśmy. Nie wiem jakim cudem autobus nie ugrzązł w tych gigantycznych kałużach, czasem to chyba można to nazwać rzeką. Ale szczęśliwie dojechaliśmy, myślałam tylko że zabiję dziewczynę obok mnie, która całą podróż(dzisiaj rekord 2,5 godzin!) słuchała muzyki z telefonu i śpiewała…O, masakra! Zero poczucia obciachu czy na przykład tego, że komuś się przeszkadza. Dzięki Bogu za interesującą książkę, którą miałam ze sobą!
W domu zastałam wielką niespodziankę: Fiona w środę urodziła 10 szczeniaków, które są słodkie, prześliczne i jestem w nich zakochana po uszy!!!

niedziela, 10 czerwca 2012

Pyszności


Dzisiaj będzie tylko o jedzeniu, więc jak ktoś jest głodny to niech lepiej tego nie czyta:) W niedzielne południe czekał na nas dzisiaj przepyszny obiad. Ugotowałyśmy z Mary mistrzowskie spaghetti z czosnkiem i bazylią z naszego ogródka, a na deser zrobiłyśmy lody z awokado. Co prawda miałyśmy duże problemy z maszyną do robienia lodów, bo okazało się, że podpięłyśmy ją do złego gniazdka i po godzinie jej pracy nie było żadnego efektu, a zazwyczaj po tym czasie lody są już gotowe. Ale oczywiście z pomocą przyszła nam Clara i rozwiązała problem, tak że na koniec obiadu idealnie wjechały lody. Dani kupił też pyszne czerwone wino- jednym słowem posiłek idealny. Potem byłam tak objedzona, że jedyne na co miałam ochotę to poobiednia drzemka:)Znalazłam też wreszcie czas na pranie i posprzątanie mojego pokoju: teraz, gdy prawie tu nie mieszkam ciężko mi się do tego zabrać. Wieczorem poszłyśmy z Clarą i Mary na adorację, a na kolację Mary przygotowała równie przepyszne jajka w sosie curry z ryżem. 

sobota, 9 czerwca 2012

Ariwara- połowa tygodnia czwartego


Wreszcie w środę dotarliśmy do Ariwara. Nie to, żeby nam było jakoś bardzo smutno z tego powodu:) W Aru było tak fajne, że nie chciało się nam wracać. W środę ładnie się zmobilizowaliśmy by złapać autobus o 6, ale niestety był już cały zapakowany ludźmi i nie było szans się zmieścić. Musieliśmy więc wrócić do domu i poczekać na nasz zwykły autobus o 12. Wróciliśmy na chwilę do spania, bo było nieprzyzwoicie wcześnie. Potem gdy wstałam okazało się, że znowu nie ma Maman Maria, więc zabrałam się za przygotowywanie lunchu, który wyszedł przepyszny: ziemniaki z muchichą. Musieliśmy go niestety zostawić, żeby zdążyć na autobus. Dojechaliśmy bez problemów, pokręciliśmy się trochę po open market w poszukiwaniu mleka w proszku do piekarni, ale bez sukcesu. Gdy dotarliśmy do domu byliśmy wykończeni i spaliśmy całe popołudnie. W czwartek i piątek w szpitalu było idealnie: ani za dużo, ani  za mało pracy. Mamy jedno niedożywione dziecko i chyba czwórkę dzieci, które znowu nam zmarły z powodu anemii. Teraz, gdy odszedł dr Bruno, pozostali doktorzy mają naprawdę ciężko- są tylko we dwójkę na cały szpital! Chyba teraz w ogóle nie śpią, ale za parę tygodni ma dojechać nowy doktor, który kończy właśnie staż. Mnie znowu bolała głowa, więc zrobiłam test na malarię, który okazał się negatywny, więc to pewnie tylko zmęczenie. Dzisiaj natomiast wróciliśmy z pracy na tyle późno, że musieliśmy się nieźle spieszyć, żeby zdążyć na autobus, ale się nam udało, bo złapaliśmy moto taxi. Gdy przyjechaliśmy do Aru zabraliśmy się z Danim za sadzenie citronelli, której sadzonki dostaliśmy od s.Christiny. Wychodzi z niej pyszna herbata, mam nadzieję, że nam wyrośnie, siostry mówią, że rośnie bez problemu. Ale po naszej porażce z rzodkiewką i truskawkami w Ariwara, mamy pewne wątpliwości. Potem poszliśmy na mszę, a wieczorem Clara zrobiła pyszną kapustę z sosem beszamelowym. Próbowaliśmy też wynalazku Mary dla niedożywionych dzieci, która próbuje wyprodukować coś na kształt PlumpyNut, który wciąż nie dotarł z Bunii. Ma już podobną konsystencję, jest tylko trochę za słodki, ale naprawdę jesteśmy pod wrażeniem. Teraz w kuchni mamy wielki turniej ping pongowy, bo Dani wynalazł w naszym magazynku rakietki do tenisa stołowego. Co prawda nie mamy stołu, tylko nasz zwyczajny, ale wygląda na to, że Mary i Daniemu sprawia to frajdę:)

wtorek, 5 czerwca 2012

W kuchni


Ponieważ postanowiliśmy pojechać do Ariwara popołudniowym autobusem o 15, rano po śniadaniu zabrałam się za dekorowanie pierniczków. Zrobienie cukru pudru z tutejszego brązowego okazało się trudne, ale w końcu przy pomocy blendera udało się go skruszyć na tyle, żeby uzyskać lukier. Rodzice przysłali też ostatnio kolorową posypkę, więc pierniczki wyglądają prawie tak jak w domu. W międzyczasie trzy razy jeździłyśmy z Clarą do biura granicznego, żeby wyrobić przedłużenie wizy, zapłaciłyśmy jak dla mnie ogromną sumę 435 dolarów ( na szczęście to VOICA za mnie płaci), ale w końcu się udało: mogę więc dalej przez pól roku przebywać tu legalnie:) Dzisiaj też Maman Maria nie pracowała, więc przygotowywałam obiad: ziemniaki z pomidorami i omlet z bazylią(z naszego ogródka, dzielnie pielęgnowanego teraz przez Mary) i czosnkiem. Przesoliłam ziemniaki, ale wszyscy dzielnie je zjedli. Potem Dani zrobił z papieru torbę, w której przez następne tygodnie będą leżakować pierniczki aż staną się miękkie. Wszyscy byli bardzo rozczarowani, że je chowam i trochę nie mogli w to uwierzyć, wczoraj myśleli, że żartuję. Dlatego pomyślałam, że zrobię ciasto- piernik, na którego przepis widziałam na odwrocie opakowania przyprawy do pierników. Z naszym piekarnikiem ciasto piekło się przez dwie godziny, w międzyczasie wyglądało koszmarnie, ale wyszedł wręcz fenomenalny, pięknie wyrośnięty piernik, pyszny i puszysty! Wow, jestem z siebie naprawdę dumna:)

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Kolejny dzień w Aru


Zupełnie niespodziewany! Okazało się, że moja wiza kończy się jutro i muszę zostać, żeby ją przedłużyć. Clara już jakiż czas temu wstępnie rozmawiała z szefem biura granicznego, że muszę przedłużyć wizę i powiedział, że nie będzie z tym problemu i mam przyjść ostatniego dnia. Tak że  udało mi się zostać jeszcze jeden dzień w Aru, coś czuję, że jutro też, bo nie wiem czy tak szybko uda się dopełnić wszystkich formalności, żeby zdążyć na autobus. Dani też został, bo męczy go wciąż brzuch, a zresztą dobrze jest sobie trochę pobyć w domu w Aru. Mi ten dzień dał okazję po całej zajętej niedzieli, żeby nadrobić zaległości w mailach, praniu, sprzątaniu itp. Mary miała też dużo wolnego, więc mogłyśmy sobie spokojnie porozmawiać. Przed południem poszłam do Maman Aroio: torby wyglądają naprawdę świetnie, a Valentino jest już taki duży! Podobno je mnóstwo, waży już 5 kg! Odwiedziłam też w zakonie siostry, które już wróciły ze swoich dwumiesięcznych wakacji we Włoszech, dobrze było je zobaczyć po tak długim czasie. Ponieważ mieliśmy wolne popołudnie, Dani zaproponował, żebyśmy zrobili pierniczki, żeby mógł ich spróbować przed wyjazdem, bo mówiłam mu, że one muszą „dojrzewać” aż zmiękną przez kilka tygodni.  Tak że mieliśmy mnóstwo pracy, ale we trójkę poszło nam zgrabnie. Zagniatanie ciasta to rzeczywiście ciężka robota, bardzo trudno było uzyskać lśniące i jednolite ciasto, jak było w przepisie, ale w końcu się udało. Wieczorem Enzo zrobił spaghetti i zrelaksowaliśmy się przy filmie znowu z Willem Farrelem, który jest zdecydowanie ulubieńcem Mary. 

niedziela, 3 czerwca 2012

Ozoo


Och, jaką mieliśmy udaną niedzielę! I to na dodatek wcale nie leniwą! Clara zaplanowała spacer na wzgórze Ozoo, oprócz nas poszli Orio, Maurice i Bolingo. Pogoda była idealna, bo niebo pokrywały chmury, ale przez cały czas nie spadła ani kropla deszczu. Dystans nie był też tak duży, jak na Manziriko i nie wróciliśmy tak totalnie wykończeni jak poprzednio. Również wspinanie się na górę było mniej uciążliwe, bo byłą tam ścieżka i nie trzeba się było przedzierać przez chaszcze. Oczywiście widoki były oszałamiające, w ogóle tego nie widać na zdjęciach. W przeciwieństwie do Manziriko, gdzie wszystko było czerwono- pomarańczowe, tutaj krajobraz był bardzo zielony z wyrastającymi raz po raz „domami” termitów, wysokości człowieka czasami. Dani chyba też ma dur, bo źle się czuł przez cały spacer, ale dzielnie dotrwał do końca. Wieczorem co prawda padł jak zabity z wielkim bólem brzucha…My natomiast z Mary przygotowałyśmy pyszną kolację: ziemniaczane kotlety, pesto i omlet z pomidorami i papryką.




sobota, 2 czerwca 2012

Ariwara- tydzień trzeci


Ten tydzień upłynął pod znakiem chorowania:) Po kolei każda z sióstr(dosłownie) byłą chora: zaczęło się od Christiny, która miała grypę, potem Kabagambe miała malarię, Claudine musiała brać kroplówki z chininą, potem wzięło Emerance i Clementine na ból głowy, ale pewnie rozwiną też malarię, a na koniec Suzana zjadła coś niestrawnego i dwa dni leżała w łóżku z bólem brzucha. Ja natomiast we wtorek dziwnie słabo się poczułam, miałam też powtórzyć test na malarię, więc na dodatek poprosiłam o test  na fievre typhoide, który okazał się pozytywny. Mamy tutaj dużo niejasności związanych z tą chorobą: z jednej strony fievre typhoide tłumaczy się w literaturze jako dur brzuszny, przebiegający z gorączką, wysypką na klatce piersiowej, na który na dodatek jestem zaszczepiona- więc to chyba mało prawdopodobne, że go mam. Chodzą też tutaj plotki, że mianem typhoid określa się dur brzuszny, a fievre typhoide to lekka choroba z bólem brzucha. A może jest zupełnie odwrotnie. Szukałam dzisiaj jakiś informacji na ten temat w internecie, ale nie znalazłam żadnych wyjaśniających informacji. Jedno jest pewne: biorę antybiotyk i nie mam żadnych dolegliwości, więc pewnie to działa. Tak że we wtorek i środę nie chodziłam do szpitala.
Ale wracając do początku: w poniedziałek mieliśmy miły, ale krótki poranek, gdyż zdecydowaliśmy się pojechać wcześniej na stację autobusową, żeby znowu nie odjechał nam za wcześnie. Tutaj oczywiście nie ma żadnego rozkładu jazdy i autobus czasem jest o 12, czasem o 11:20, w sumie nikt nie wie kiedy się zjawi… Wykorzystują to lokalni taksówkarze, za każdym razem gdy tam jesteśmy wciskając nam, że autobus już pojechał i że teraz możemy się dostać do Ariwara tylko na motorze. Tym razem również się do nas przyczepił, ale najlepsze było to, że wiedzieliśmy, że autobus jeszcze nie pojechał i Dani mu to powiedział, a on na to, że to prawda, ale musi nas trochę pomęczyć (czyt. skłamać!).Bolingo znowu nas zawiózł na stację, na której ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy Christinę i Suzanę. Przyjechały razem, bo zmarł ktoś z rodziny Christiny i Suzana jej towarzyszyła, a teraz wracała z nami. W Ariwara spotkaliśmy trzy siostry Kathy, Josephine i Janine, które przyjechały na trzydniowe modlitwy do Ducha Św. To było niesamowite: przez trzy dni nie ustawały śpiewy w kościele. Na początku było to nawet całkiem zajmujące, ale już we wtorek po południu miałam dość. W środę wreszcie zapanowała błoga cisza, a siostry wróciły do Aru. Została tylko Josephine, która w czwartek miała operację w tutejszym szpitalu. Wolne popołudnia spędzałam tradycyjnie na sprzątaniu, praniu, skończyłam czytać książkę po angielsku. We wtorek dzwoniliśmy do Vale bo miała 30.urodziny: tak dobrze było ją usłyszeć! W piątek gotowałam razem z Suzaną kolację: rewelacyjne ziemniaki z pomidorami i zupę, trochę było ciężko, bo Suzana jest czasem bardzo chaotyczna. Niby chce, żebym jej pomogła, a potem połowę pracy robi za mnie, pokazując mi jak mam coś zrobić, więc nie wiem czy to dobra pomoc. Ale mimo wszystko fajnie było się trochę pokręcić w kuchni. W szpitalu niezmiennie dobrze, w tym tygodniu żadne dziecko nam nie zmarło, mimo, że mieliśmy ciężkie przypadki anemii. Wszystko było pięknie dopięte na ostatni guzik, bo mieliśmy mniej dzieci i można się było nimi bardziej dokładnie zająć. W sobotę jak zwykle skończyłam wcześniej, bo o 13 byliśmy umówieni z s.Carmelą, że wracamy. Przyjechała tu samochodem, żeby towarzyszyć Josephinie po operacji i w sobotę wracaliśmy razem. Siostry, jakby coś przeczuwając, były bardzo rozczarowane, że nie zostajemy na obiedzie, ale my już chcieliśmy jechać, a tak wyjechalibyśmy z godzinę później, znając tutejsze realia. Po około 30 minutach jazdy zgasł nam samochód i nie mogliśmy go ponownie zapalić: rozładował się nam akumulator. Najpierw więc próbowaliśmy go pchać, ale w końcu przejeżdżał jakiś samochód, zatrzymał się i podładował nam akumulator(dzięki Bogu, że mieliśmy te kable!). Myśleliśmy, że to koniec kłopotów, ale nie: za jakieś kolejne 30 minut z rury wydechowej i spod maski zaczął się wydobywać czarny dym i w końcu samochód znowu się zatrzymał. Tym razem nie było szans na jego ponowne zapalenie. Znowu zatrzymał się jakiś samochód, z mechanikiem w środku, ku naszemu zdziwienie, który zapewnił nas, że spaliliśmy silnik i teraz to tylko holowanie. Na szczęście byliśmy już bliżej Aru niż Ariwara i zadzwoniliśmy po Clarę, żeby po nas przyjechała. Czekaliśmy z jakąś godzinę, a że nie było słońca, ja oczywiście trzęsłam się z zimna:) Holowanie przebiegło bez żadnych problemów, jechaliśmy z prędkością ok 30km/h. Gdy wreszcie dotarliśmy do Aru było koło 17 i jedyne na co miałam ochotę to gorąca herbata. Potem zjawiła się Mary, Enzo, z Danim pochłonęliśmy pozostałości z obiadu, deser składający się z herbatników z masłem orzechowym, przy stole panowała wspaniała atmosfera  radości, że znowu jesteśmy razem. Rodzice Mary przysłali list z nowymi filmami, które z entuzjazmem podziwialiśmy, na mnie czekał list od Babci i Cioci. Wzięłam gorący prysznic(nie wiem czy pisałam, że odkryliśmy z Danim wspaniały wynalazek turystycznych pryszniców; to wielki czarny worek z rurką, do którego można wlać ciepłą wodę i zrobić prawdziwy ciepły prysznic!) i przyszli nasi znajomi, bo Bolingo miał pierwsze w drugiej kadencji przemówienie prezydenckie. Potem z Mary relaksowałyśmy się z książką na naszych sofach, podczas gdy chłopaki przygotowywali na kolację risotto. Potem zrobiliśmy sobie seans filmowy „Zoolandera”, kultowego jak się okazuje filmu, którego tylko ja nie widziałam.