niedziela, 29 kwietnia 2012

Valentino

W tę dzisiejszą leniwą niedzielę absolutnie zaskoczyła i niesamowicie ucieszyła wiadomość, że o 2:05 nad ranem Maman Aroio urodziła zdrowego chłopca, który na cześć Vale dostał imię Valentino. Szłam spokojnie na spotkanie w sprawie Bomoi Bags, gdy drzwi otworzył mi rozpromieniony tata z tą wspaniałą informacją. Pojechałam więc do szpitala odwiedzić Maman Aroio, która bardzo się ucieszyła, i zrobiłam pierwsze zdjęcia maluchowi. Poza tym wieczorem Dani znalazł siłę by pojechać i wreszcie przymocować styropianowe tablice w szpitalu i  zegar w sali dla niedożywionych dzieci. W międzyczasie sam był naocznym świadkiem sytuacji, że nie dociera do pielęgniarek to co mówię. Byliśmy w sali dla niedożywionych dzieci, po całym weekendzie nieobecności wróciła mama Imani, więc mówię do pielęgniarki, żeby teraz, od razu  przygotowała mleko, bo nie ma na co czekać, skoro dziecko i straciło tyle posiłków. Było z nią dwóch stażystów, wszyscy słyszeli. W międzyczasie obeszliśmy z Danim i Salome cały szpital, zobaczyć które światła nie działają. Przez przypadek godzinę później wróciłam do dzieci, by zobaczyć Imani wcinającą fufu zamiast mleka, którego pielęgniarka nie przygotowała… Dani mówi, że on by nie wytrzymał:) Ja ledwo przełknęłam, ale nie mogłam zrobić kłótni, bo od tej pielęgniarki zależy czy przygotuje mleko w nocy czy nie. Wrrrrr!

sobota, 28 kwietnia 2012

Ozvaldo!!!

Dzisiaj był kiepski dzień w pracy: jak już tylko wjechałam do szpitala i zobaczyłam drzwi do pokoju naszego pacjenta cukrzyka zamknięte wiedziałam, że zmarł. Potem mieliśmy straszną akcję z jedną z naszych pacjentek, która po dwóch dniach hospitalizacji z powodu strasznego bólu podudzi dzisiaj zaczęła gorączkować, miała straszną żółtaczkę i ból brzucha. Nie wiedzieliśmy co to jest, myśleliśmy o zapaleniu wątroby, kamicy żółciowej, ale potem wszystko się tak idealnie poskładało, tyle tylko, że chyba za późno dla tej pacjentki. Oznaczyliśmy enzymy wątrobowe(pierwszy raz w tym szpitalu, to dzięki użyciu tej nowej maszyny, którą instalował Ozvaldo), hemoglobinę, hematokryt. Potem trochę poczytaliśmy i okazało się, że to anemia sierpowatokrwinkowa z kryzą hemolityczną. Wszystko pasowało idealnie, zwłaszcza ten ból podudzi zupełnie niewiadomego pochodzenia, żółtaczka…ach, że nie wpadliśmy na to wcześniej! Szybko przetransportowaliśmy pacjentkę do General Hospital na transfuzję, ale rokowanie chyba jest niezbyt pomyślne.
Po południu pojechałyśmy z Clarą na open market zrobić zakupy. Udało mi się wreszcie po chyba tygodniu opublikować posty na blogu- a to wszystko przez zmiany w wyglądzie, które wprowadziło Google, a które zablokowały całą usługę. Natomiast na kolację przyszedł do nas Ozvaldo, to naprawdę świetny człowiek, bardzo uprzejmy i ciekawy, po prostu nie da się go nie lubić! Clara zrobiła pyszne spaghetti, zapiekane w piecu. A jutro znowu leniwa niedzielaaaaaaaaaaa!

piątek, 27 kwietnia 2012

Ostatni dzień Fiore

Dzisiaj znowu było pracowicie w szpitalu. Żeby nie zamęczać opowieściami medycznymi tylko napiszę, że glikemia naszego pacjenta spadła do 350g/dl, byliśmy więc pełni nadziei. Ale jak przyjechałam wieczorem znowu oznaczyć glikemię, żeby zaplanować insulinę na noc, okazało się, że od rana prawie nie było moczu, co oznacza, że nerki przestały pracować, a źrenice nie reagują na światło. Nie miałam więc już większych nadziei na to, że z tego wyjdzie.
Około 22 zadzwoniły siostry z zakonu czy mogę przyjść, bo Katherina nie czuje się dobrze. Okazało się, że ma straszny ból dołem brzucha, więc zaleciłam zastrzyki z diclofenacu i doksycyklinę. Z racji tego, że te lekarstwa są tylko w szpitalu, musiał przyjść Dani, żeby pojechać samochodem do szpitalnej apteki, a że właśnie się rozpadało(rozlało) to było to jeszcze trudniejsze. Jednak po 20 minutach wszystko już było na miejscu.
Z całego dnia jednak najbardziej podobało mi się pożegnanie Fiore- zorganizowała dla najbliższych znajomych wielką ucztę w sali w zakonie. Pracowała przez cały dzień, ugotowała same pyszności, a na dodatek wszystko było pięknie podane. Potem zaczęły się śpiewy  na cześć Fiore, trochę potańczyliśmy, Fiore też zaśpiewała kawałek arii, a na koniec- tak jej zazdroszczę- jako prezent Fiore od swoich współpracowników dostała typowy afrykański instrument, trochę jak mała gitara(?). Fiore była bardzo zaskoczona i zadowolona, więc myślę, że jej pożegnalna impreza się udała.

czwartek, 26 kwietnia 2012

W pracy (15)

Spędziłam w niej dzisiaj dosłownie cały dzień, z godzinną przerwą na obiad. Najpierw rano zmierzyłam się z pobojowiskiem potermitowym- całe garście skrzydeł i ten specyficzny zapach…Na 7:30 musiałam być w szpitalu, bo Salome zaplanowała spotkanie całego personelu. Było miło, ale o niczym: znowu te gatki-szmatki o braterskiej miłości, że pacjentów należy traktować tak jakbyśmy leczyli  swoją rodzinę, takie tam…I tak nic się w tym temacie nie zmieni. Przykład miałam dzisiaj dwukrotny, od razu. Jedno z niedożywionym dzieckiem, z malarią i  tyfusem, które 40 minut czekało na podłączenie kroplówki, kolejne 20 na znalezienie łóżka i prześcieradła, była godzina 13, a jak przyjechałam do szpitala o 18 to jeszcze nie dostało pierwszej porcji mleka… Drugi przykład to pacjent w śpiączce hiperglikemicznej z powodu cukrzycy, któremu co prawda pobrano krew na oznaczenie glikemii o 10:30, ale wynik przyszedł dopiero o 14:30. Gdy okazało się, że glukozy jest  aż 680 g/dl, to zaczęło się szukanie insuliny(wow! znaleziona! dzięki Bogu za stażystów, że akurat w tym tygodniu są u nas, bo jeden z nich niezwłocznie pojechał do General Hospital, żeby ją przywieźć), ustalanie dawki, szukanie strzykawki, bo normalną trudno jest odmierzyć objętość 0,05ml…
Za to z niedożywionymi dziećmi poszło dzisiaj zgrabnie, co prawda nie przyjechały bliźniaki, ale wróciła Merci z taką samą wagą jak przed 3 miesiącami…Udało się na  szybko zorganizować ugotowanie jajek, które Clara przywiozła z farmy i zrobiliśmy mleko z proszku.
Po kursie angielskiego wróciłam do szpitala, Ozvaldo z naszym laborantem też przyjechali, żeby oznaczyć glikemię temu pacjentowi- niestety spadła tylko do 600g/dl. To chyba nie za dużo jak na 4 godziny, ale w sumie to sama nie wiem, pierwszy raz wyprowadzam pacjenta ze śpiączki.

środa, 25 kwietnia 2012

Znowu o insektach

Dzisiaj znowu rano obudził mnie deszcz, a jak pada deszcz to można dłużej pospać, bo nikt i tak do pracy się nie spieszy…Rano pojechałam znowu do Hospital General, żeby poprosić o przeniesienie dziecka na leczenie do naszego szpitala, ale już widziałam, że nie ma szans, kiedy bardzo uprzejmy dr Patric zaczął mówić, że musi zapytać przełożonych, odpowiedzialnych itp.itd. i że da mi osobistą odpowiedź czy się udało. Tak że gdy po kilku godzinach zobaczyłam go w naszym szpitalu już widziałam, że jest źle. Ale jak po wszystkich wyjaśnieniach, że matka musi zapłacić fakturę, bo jak przejdzie do nas to ucieknie, powiedział, że teraz wszystko w rękach Boga, to miałam mało chrześcijańskie uczucia…
W naszej posadzonej rzeżusze znalazłam dzisiaj dwa robale typu „econda”, czyli te które podrażniły skórę Daniego. One nie gryzą, tylko jak ich się dotknie np. podczas strzepywania ich ze skóry to wydzielają taką substancję, że robi się duża i bardzo boląca rana- tak więc trochę się zaniepokoiliśmy.  Na kolację przyszedł znajomy Fiore, nauczyciel angielskiego z liceum, ale to nie on był największą atrakcją wieczoru, ale latające za oknem i w niewielkiej ilości w kuchni gigantyczne termity. Teraz dorosły, są w okresie zrzucania skrzydeł i przekształcania się w chodzące robale. Takie duże termity lokalni obdzierają ze skrzydełek i wsuwają z apetytem, bo to dużo białka. Podobno można zrobić z nich też ciasto, wszyscy mówią, że dobre. Mnie odgłos trzepoczących skrzydeł przyprawia o gęsią skórkę, a jak przy stole ten nauczyciel pokazał nam jak się obiera żywego termita, żeby wydobyć z niego „tłuszcz” to myślałam, że zwymiotuję. Na dodatek na kolację Fiore przygotowała jakąś brunatną papkę, podobno z mięsa, którą ledwo udało mi się przełknąć, ale musiałam się skupiać, żeby nie myśleć o tym co przełykam….Jednym słowem- kolacja okazała się totalną porażką, to jeden z tych posiłków, których nigdy nie chciałabym powtórzyć!

wtorek, 24 kwietnia 2012

Dermatolog potrzebny od zaraz

Chyba coraz bardziej przyzwyczajam się do pracy w szpitalu, bo coraz ciężej opisywać mi co się działo w trakcie dnia. Już czuję się pewnie gdy muszę przepisać leki na malarię, podać kroplówkę z chininą, wybrać odpowiedni antybiotyk(ale to tylko dlatego, że mamy ich tu pięć na krzyż:)). Dlatego coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje i wydaje mi się na tyle ciekawych, żeby to opisać na blogu. Jedyne, co chyba nie przestanie mnie tu zaskakiwać to niesamowite dermatozy, grzybice i cuda, które ludzie tutaj mają na skórze, a co dla mnie jest naprawdę czarną magią…Więc jeśli czyta to teraz jakiś dermatolog- to wiedz, że cię tu potrzebujemy!!! Ja dzisiaj pojechałam do General Hospital wydostać stamtąd jedno niedożywione dziecko, które w zeszły czwartek skierowaliśmy tam na transfuzję krwi(gdyż sióstr nie interesuje kupienie odczynników do wykonania podstawowych badań przed transfuzją…), a które do tej pory nie wróciło. Ponieważ mąż Elizabeth tam pracuje wiem, że chodzi o niezapłaconą fakturę- dopóki matka nie ureguluje płatności za pobyt w szpitalu, nie wypuszczą jej do nas, żebyśmy mogli zacząć prawdziwie leczyć jej dziecko: mlekiem terapeutycznym…Ale nie udało mi się nic załatwić, bo chociaż doktor z pełnym zrozumieniem mówił potrzebie współpracy między naszymi szpitalami, to gdy po południu po kursie angielskiego pojechałam do naszego szpitala, dziecka tam nie było…Nie mogę patrzeć na tę ignorancję! Głupi ludzie, dla których pieniądze są ważniejsze niż życie dziecka. Dlatego ich nie polubię, bo cała etyka, traktowanie pacjentów jak swoich braci i miłość do pracy, to tylko idiotyczne gadanie, z którym wszyscy się zgadzają i przyklaskują, ale nikt nie realizuje. Załamać się można!

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Pracowity poniedziałek

Zaczął się od tego, że poszłyśmy z s.Katheriną zobaczyć materiał, który zostawiła Joy z przeznaczeniem na torby BOMOI. Okazał się świetny, coś na pograniczu dżinsu, idealny do wykonania z niego uchwytu w torbie. Jestem więc bardzo zadowolona, bo to sprawi, że oszczędzimy trochę pieniędzy. Do szpitala wróciła s.Josephine, moja ulubiona:) Znowu było dużo fajnej pracy, bo po weekendzie przybyło wielu chorych. Najbardziej jednak dla mnie interesujący okazał się przypadek jednego pacjenta podczas konsultacji. Dani od trzech dni ma wielką zmianę na szyi: zaczęło się od bolącego rumienia, potem pokazały się pęcherzyki wypełnione płynem, potem skóra zrobiła się brązowa. Przeszliśmy więc przez boreliozę i herpes aż do diagnozy s.Katheriny, że to reakcja na  kontakt z pewnym małym insektem, który nazywa się econda. Dzisiaj właśnie jeden z naszych pacjentów miłą dokładnie tak samo wyglądającą zmianę na ramieniu. Trochę się więc uspokoiliśmy, chociaż cholerstwo strasznie boli, ale przynajmniej samo przejdzie i nie ma się co za bardzo martwić. Spotkałam też dzisiaj w szpitalu wreszcie Ozvaldo, który jak już wspominałam przyjechał nauczyć naszego laboranta obsługi spektofotometru, dzięki któremu będziemy mieć dostęp do takich badań jak glikemia, mocznik, kreatynina, cholesterol, APTT. Wow! Moje złe nastawienie do Ozvaldo z powodu tego, że opóźniał swój wyjazd kilkakrotnie, a my tak bardzo go potrzebowaliśmy i blokował szkolenie naszego laboranta przez ludzi z Ariwara, przeszło momentalnie, jak go poznałam, bo jest bardzo ciepłym, zabawnym i nie dającym się nie lubić mężczyzną koło pięćdziesiątki. Wiać w nim iskrę i zapał do pracy, więc mam nadzieję, że przez następne dwa tygodnie zapracuje naszego laboranta na śmierć, żeby ten się wszystkiego nauczył:) Po południu poszłam z Maman Aroio kupić nici do toreb, ale nie udało się nam dostać wszystkich potrzebnych kolorów, więc będę musiała ich sama poszukać na open market. O 18 mieli przyjść Jean i Boli na kurs angielskiego, ale po raz kolejny coś wypadło i musieliśmy lekcję przełożyć- nie mieliśmy jej chyba od miesiąca, zawsze coś i zawsze bez informowania mnie wcześniej…Potem w godzinę przygotowałam obiad na 9 osób, jak się okazało. W sobotę zaprosiliśmy z Danim Christiana i Marcusa na pożegnalną kolację w poniedziałek. Fiore natomiast w sobotę zabiła kurczaka, który dogorywał na farmie i na poniedziałek zaprosiła Orio na jego zjedzenie. Ja przygotowałam smażone ziemniaki z pieca, grzanki do pasty z awokado, którą zrobiła Clara, spaghetti z pesto oraz spaghetti z czosnkiem, oliwą i  chilli. Gdy przyszli protestanci okazało się, że jest ich czterech: na dodatek Volken i Simon! Trochę się przeraziłam, ledwo zmieściliśmy się przy stole, ale była prawdziwa uczta i nie zabrakło jedzenia, a nawet trochę zostało dla Fiony i Rambo. Fiore zabawiała nas opowieściami, które jak to ona ubarwiała bardzo żywą mimiką, gestami i śpiewaniem, przez co wszyscy śmiali się do rozpuku, chociaż protestanci spoglądali nieco z przerażeniem:) My już jesteśmy przyzwyczajeni! Potem dziewczyny poszły spać, a my zrobiliśmy pyszną kawę z cremą dla protestantów i jeszcze trochę poplotkowaliśmy. Nie mogę uwierzyć, że Marcus i Christian wyjeżdżają, zresztą oni sami też nie mogą…Po tej kawie to nie mogliśmy trochę spać i po wyjściu protestantów to jeszcze mnóstwo się działo! Po pierwsze musieliśmy umyć wszystkie naczynia, a jak piszę „wszystkie” to to oznacza naprawdę WSZYSTKIE naczynia z naszej kuchni:) Potem poszłam na chwilę do pokoju by spotkać w nim w łazience gigantycznego karalucha na ścianie, którego Dani przyszedł zabić, a który uciekł nam przez szparę w moskitierze. Potem więc naprawialiśmy moskitierę. Przy okazji wizyty Daniego w mojej łazience, okazało się, że być może da się naprawić moją spłuczkę w toalecie, więc po pięciu miesiącach będę jedyną posiadaczką luksusu spłukiwania wody! Do tej pory musiałam wykorzystywać do tego wiadro z wodą… Potem tego samego karalucha Dani znalazł w swoim pokoju i tu już udało się nam(tzn. mu, ja byłam tylko wsparciem psychicznym) go zabić. Gdy wróciliśmy do kuchni, chciałam zrobić ostatnie porządki i podczas chowania rzeczy do lodówki przez wielką szafę w naszej spiżarni mignęła mi mysz…Zaczęło się więc wielkie polowanie, ale w końcu się poddaliśmy, bo mysz za żadne skarby nie chciała się ruszyć zza tej szafy. Dani więc zmontował pułapki na myszy z orzeszkami arachidowymi i cukierkami- teraz czekamy na efekt, żeby zobaczyć co wolą myszy. Ja stawiam na orzeszki, zobaczymy kto wygra.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Trochę jesteśmy złośliwi…:)

Dzisiaj znowu mieliśmy spokojną relaksującą niedzielę, spędziliśmy ją na cudownym nic nierobieniu. Dopiero wieczorem „coś” zrobiliśmy. Dani poprosił Marco, żeby razem z Mary i Enzo wysłał nam uchwyt do piły o długości 53 cm. Marco odpisał, że niestety nie da się tego zrobić, bo taka piła niestety nie zmieści się do walizki. Strasznie to wkurzyło Daniego, bo jest to oczywista nieprawda, więc będąc „trochę” złośliwym wpadł na pomysł przygotowania prezentacji jak zmieścić 53-centymetrowy uchwyt do piły w walizce…Śmiechu było tyle, że aż mnie brzuch bolał, niestety nie możecie zobaczyć całego efektu, bo prezentacja w Power Point, którą przygotowaliśmy jest za duża, żeby ją wrzucić na bloga, ale chociaż zamieszczam zdjęcia, które moim zdaniem są przerewelacyjne. Mam nadzieję, że będziecie się tak dobrze bawić jak my!!

TYTUŁ: Jak zmieścić 53-centymetrowy uchwyt do walizki???

To miarka o długości 60 cm...czyli więcej niż 53cm


A to jest walizka...NORMALNA walizka

Miarka może z łatwością zmieścić się do walizki!!!!

Sukces!!!

A co jeśli miarka miałaby 74 cm?

Spokojna głowa- zmieści się po przekątnej!

Powodzenia! Dacie radę!



sobota, 21 kwietnia 2012

Pożegnań ciąg dalszy

Dzisiaj razem z Daniele i Orio pojechaliśmy do Arua odwieźć Joy na autobus do Kampali. Udało się nam bez problemów kupić bilet, załadować bagaże i pożegnać siostrę bardzo szybko, bo musieliśmy załatwić parę spraw w Arua. Najważniejszą było kupienie dziesięciu 50-kilogramowych worków mąki dla piekarni, które chłopaki musieli załadować do naszego jeepa w porannym upale…Ale wszystko się udało, ja dostałam nawet pół godziny wolnego na zakupy i wreszcie zasiliłam moje wygasające zapasy butów dwoma parami japonek i jedną parą sandałek. Udało się nam też utargować zegar do szpitala dla niedożywionych dzieci. Gdy wróciliśmy do domu pojechałam do szpitala, w którym zastałam absolutny rozgardiasz, głównie dlatego, że Elizabeth nie zrobiła rano obchodu, a było dużo nowych przyjęć. Dzieci nie dostały porannego mleka, no bo jakże… Udało mi się na szczęście namówić jednego z pielęgniarzy, żeby poszedł ze mną na obchód, który trwał z 1,5 godziny bo ciągle coś nam przerywało. W międzyczasie pokazała się mama Francine, z wreszcie uśmiechniętym Francine, to zdumiewające jak to dziecko się zmieniło! Znowu przytył, ładnie zjada mleko, jestem zadowolona!!!
W domu zjedliśmy pyszny obiad z makembą na deser. Potem mieliśmy iść z Danim poszukać nici i materiałów na torby w kontenerach, ale rozpadało tak porządnie, że nie daliśmy rady. W tym czasie przygotowałam czekoladowe ciasto z torebki z polewą, którą przysłała Babcia.  Wieczorem pojechaliśmy z Danim do protestantów na pożegnalną imprezę Marcusa i Christiana, którzy wyjeżdżają w najbliższą środę. 

piątek, 20 kwietnia 2012

Pożegnanie Joyce

W szpitalu zmagamy się z nieobecnością sióstr, co oznacza, że nikt nie może podjąć decyzji. Sprzedawca glukometrów, choć wydzwaniamy do niego codziennie, nadal nie przyszedł- wiedziałam, że nie ma się co cieszyć, dopóki nie zobaczę glukometru… Ale za to przyszły wszystkie mamy niedożywionych dzieci po MMS i nie było żadnych problemów z jego przygotowaniem.  W domu Dani skończył przygotowywanie tablic do szpitala, jestem strasznie zadowolona: za każdym razem gdy chcę zostawić jakąś informację muszę ją przyklejać plastrem do ściany, co wyśmienicie zaburza moje poczucie estetyki i czystości. Teraz mam świetne styropianowe tablice, do których mogę przyczepiać karteczki pinezkami: jedną do sali, w której pracują pielęgniarki, drugą do sali dla niedożywionych dzieci. Chcę też kupić zegar do sali dla dzieci, żeby mamy wiedziały o której muszą być obecne na kolejny posiłek. O 15 byłam umówiona z Maman Aroio, żeby podzielić materiały na torby, ale nie dogadałyśmy się  i materiały nie były gotowe, a Maman Aroio myślała, że jedziemy na open market kupić nici. Tak że przełożyłyśmy spotkanie na poniedziałek, w sumie na szczęście- bo na 16 zapowiedziała się Joyce, żeby się pożegnać. Zdążyłam ogarnąć nasz bałagan w kuchni, posprzątać po obiedzie i przygotować kawę. Jedliśmy też pyszne orzeszki, rodzynki i czekoladę, którą przysłaliście. Joyce przyszła z Katy, która zastąpi ją podczas piątkowych spotkań formacyjnych. Po raz kolejnych dyskutowaliśmy na temat kontenerów, które są na terenie zakonu, w których Dani robiąc porządki co chwilę znajduje rzeczy, które są przeterminowane lub zniszczone: wszystko przez idiotyczne oszczędzanie sióstr. Sprawa kontenerów ciągnie się już od jakiegoś czasu. To naprawdę strasznie denerwujące, jak sobie pomyślimy, że ktoś wydał na przysłanie kontenera mnóstwo pieniędzy, poświecił dużo czasu na jego przygotowanie- a teraz to się tutaj marnuje. Znaleźliśmy przeterminowane sterylne gazy, środki dezynfekujące do szpitala, narzędzia chirurgiczne, zjedzone przez mole materiały, mnóstwo ubrań… Aż żal patrzeć… Jest tu tyle potrzeb, a siostry nie pozwalają tych rzeczy użyć! Ale coś się rusza w świadomości, Dani walczy z siostrami, napisał bardzo ostry artykuł do VOICA, sama siostra Silvana, która jest naczelnym koordynatorem VOICA, zadzwoniła do Daniego, że dziękuje mu za „wskazanie problemu”. Nadzieja, nadzieja, tylko to nas trzyma:)

czwartek, 19 kwietnia 2012

W pracy(14)

Dzisiaj porządny kawałek pracy w szpitalu- ponieważ nie było nikogo z przełożonych musiałam sama zorganizować konsultacje z niedożywionymi dziećmi, a że wymyśliłam sobie przygotowanie mleka, które od miesięcy zalega w aptece, to było trochę trudniej. Na szczęście wczoraj pomyślałam o ugotowaniu jajek i zabraniu przegotowanej wody. Dzisiaj musiałam tylko wykombinować kubeczki, łyżki i  miarkę do wody. Koniec końców wszystko się fajnie udało, nawet nie byłam za bardzo wściekła:) Wróciła Bonheur z tatą, który już się nie zgodził na pozostanie w szpitalu. Jedno dziecko było tak niedożywione, że miało hemoglobinę 2g/dl, więc szybko musieliśmy je skierować do General Hospital na transfuzję- oby przeżyło! Pokazały się znowu bliźniaki: z ostrożnością, ale chyba uważam, że rodzice są przejęci całą sprawą i grzecznie wypełniają wszystko co im powiem, na razie nie zawiedli. Mama Francine znowu nie przyszła na kontrolę…
Po południu miałam kurs angielskiego, Clarę wzięła chyba malaria, Dani ma grypę, więc ugotowałam kolację: zamówione już dawno naleśniki. Sos pieczeniowy z torebki smakował wyśmienicie!

środa, 18 kwietnia 2012

Pora deszczowa

Chyba mogę napisać, że oficjalnie rozpoczęta! I to nie byle jak- w nocy padało tak mocno, że mnie obudziło. Tutejsza ulewa to największy polski deszcz pomnożony przez trzy. Przez to, że mamy dach z blachy, jest tak głośno jak pada, że Clara nie usłyszała budzika, który dzwonił trzy razy! Ja natomiast już wiedziałam, że jak pada to nikogo nie ma w pracy, więc wyspałam się do ósmej. Deszcz trochę osłabł, a o 9 już tylko kropiło, więc pojechałam do szpitala i idealnie wpasowałam się na poranną odprawę. Obchód był długi i brudny: tutejsze błoto(w lingala poto poto) przyklejało się do butów i wszędzie je roznosiłyśmy. Mamy niedożywionych dzieci zrobiły sobie dzisiaj chyba wolne, nie przygotowały wody na rano, potem nie było ich o 12 na kolejny posiłek, nie przyszły na ważenie. W ogóle atmosfera w szpitalu była bardzo senna, przez deszcz nie  było pacjentów na konsultacje. Dopiero po południu zrobiło się przyzwoicie, tzn. mogłam ściągnąć bluzę i chodzić w krótkim rękawku, przez pozostałą część dnia było normalnie zimno! Pracowaliśmy z Danim w naszym ogródku zrywając awokado, bo jest już mnóstwo owoców. Chcieliśmy nimi obdarować protestantów, którzy mieli przyjść na kawę, ale Marcus dostał zaproszenie od swojego szefa na obiad i nie mogli przyjść. Mamy więc w kuchni pełen kosz awokado, gdyby ktoś miał ochotę. Ja zabrałam się za przygotowywanie kursu angielskiego na kolejne parę lekcji, zeszło mi do wieczora i nadal nie skończyłam. Dani i Clara pracowali do wieczora, więc zrobiłam na kolację sałatkę z kapusty i tuńczyka z grzankami, a na deser Clara przygotowała gorącą czekoladę z torebki, która była naprawdę wyśmienita. Potem oglądaliśmy „Bezsenność w Seattle”, przy czym ja zamarzałam pod kocem. Normalnie było jak w listopadzie w Polsce!  Zimny prysznic przestał być przyjemny, jest coraz trudniej się do niego zmusić:)

wtorek, 17 kwietnia 2012

W pracy(13)

Dzisiaj w szpitalu było bardzo spokojnie. Josephine nie wróciła jeszcze z wyjazdu do Bunii, bo pojechała odwiedzić swoich rodziców. Salome dzisiaj zmarła siostra, więc nie było jej cały dzień w pracy i nie wiem jakie są jej dalsze plany- w czwartek miała jechać do Kampali odebrać Ozvaldo z lotniska, ale teraz nie wiem jak to będzie. Ozvaldo przyjeżdża z Włoch podłączyć nasz spektrofotometr- jest nadzieja, że wreszcie będziemy mieć dostęp do takich badań jak mocznik, kreatynina, cholesterol…Zobaczymy. Na razie zmagamy się z problemem, że nie mamy testów na HCV i HBV, przez to musimy odsyłać dzieci do przetoczenia krwi do General Hospital, bo tylko tam takie testy mają. Super! Tak że dzisiaj to już w ogóle nikt nie pracował, ale mi udało się pod nieobecność sióstr doprowadzić mój pomysł do realizacji: przygotowałam zestaw leków do reanimacji, tak żebyśmy w przypadku nagłej sytuacji nie musieli szukać strzykawek, adrenaliny i wody do iniekcji po całym szpitalu, tracąc na to cenne minuty. Bonheur po 5 tygodniach porzuciła szpital , a raczej jej tata, któremu w piątek tłumaczyliśmy jak ważne jest pozostanie w szpitalu- widać nie posłuchał. Fiore dzisiaj wyjechała na parę dni do Watsa. Na moim kursie angielskiego było dzisiaj aż pięć osób. Dani złapał pierwszą mysz w pułapkę. Zabił również z procy nietoperza. I kazał sobie zrobić zdjęcia ze swoimi ofiarami… Wieczorem jedliśmy kolację u sióstr, Joy powiedziała mi, że prawdopodobnie Carmela pojedzie odebrać Ozvaldo z lotniska.


Rambo

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Bomoi Bags

Dzisiaj w szpitalu jak zwykle po weekendzie zastałam wielki bałagan, więc cały dzień spędziłam na doprowadzaniu rzeczy do porządku. Zastanawiam się ile jeszcze razy będę musiała tłumaczyć to samo zanim pielęgniarki zrozumieją co powinny robić. Zobaczymy… Ja natomiast byłam mile zaskoczona, bo zgodnie z umową pojawiła się mama Francine, żeby zważyć dziecko, które nawet przybyło na wadze.
Ale najważniejsza część dzisiejszego dnia to praca nad projektem Bomoi Bags. Wspominałam już o nim, że tutejsze krawcowe będą szyły torby, które potem wyślemy do Stanów i tam Katie zajmie się ich sprzedażą. Dzisiaj po południu pojechałyśmy z Maman Aroio i jeszcze jedną krawcową na open market w poszukiwaniu materiałów na torby. Zabawa była fantastyczna, setki kolorowych materiałów, z których wybierałyśmy te w najlepszym gatunku i najbardziej afrykańskimi wzorami. Odwiedziłyśmy siedem butików, na koniec kupiłyśmy 53 metry różnokolorowych podszewek, zajęło nam to trzy godziny. Pod koniec byłyśmy wykończone, ale nie mniej niż sprzedawcy, którzy musieli się trochę napracować z nami:) W Polsce, naszym tempem zabrałoby to 1,5 godziny, ale tutaj mnóstwo czasu traciłyśmy na przywitanie się, na znalezienie nożyczek do przycięcia pagnii, na znalezienie długopisu do napisania faktury, na wydanie reszty. No cóż- afrykańsko! 

sobota, 14 kwietnia 2012

Urodziny Marcusa

Spóźniliśmy się na nie prawie godzinę…Ale to dlatego, że naprawdę mieliśmy pracowity dzień. W szpitalu pożegnałam dzisiaj jedno z moich dzieci- Francine, bo mama bardzo już chciała wyjść do domu, więc się umówiłyśmy, że będzie przychodzić na kontrolę trzy razy w tygodniu i dałam jej też mleko do przygotowywania do domu. Jednym słowem duży kredyt zaufania! Ale wydaje się naprawdę w porządku, o czym też świadczy fakt, że w przeciągu 5 tygodni Francine z obrzękniętego ,białego chłopca, który nie mógł się ruszać, taki był słaby, jest teraz biegającym mulatem. Koloru jeszcze nie odzyskał do końca, ale już chodzi, nie ma obrzęków, je z apetytem. Zagadką tylko pozostanie dla mnie na zawsze jakim cudem jego rodzice doprowadzili go do takiego stanu, mówią po francusku, co oznacza, że musieli chodzić do szkoły, w szpitalu mieli wszystko: mnóstwo jedzenia, super wanienka do kąpieli itp. To niespotykane wśród rodzin niedożywionych dzieci, dlatego nie mieści mi się w głowie ten przypadek.
Wyczekiwałam też gościa od glukometru, w końcu do niego zadzwoniliśmy, ale okazało się, że przyjedzie (może) dopiero w poniedziałek. Dani miał dzisiaj czas przyjechać do szpitala by  naprawić mi wagę dla niedożywionych dzieci- wreszcie! Przywiózł też rzeczy do laboratorium, które znalazł w czwartek w kontenerze podczas robienia tam porządków. Wracając zrobiłam zakupy w piekarni na ciasto na wieczorną imprezę.
Gdy przyjechałam do domu zastałam bardzo miłą niespodziankę- na obiad była pyszna makemba(!). Żartuję. Dostałam maila zwrotnego z moją prośbą o konsultację dermatologiczną- byłam taka ucieszona! Odpisała mi jakaś pani doktor z uniwersytetu z Stanford, zadała mi parę dodatkowych pytań. Potem musieliśmy z Danim pojechać na open market zrobić zakupy(udało się nam też dostać łąpkę i trutkę na myszy dzięki bardzo miłemu sprzedawcy, który zaprowadził nas zakamarkowych sklepów z takimi rzeczami), więc wracając poprosiłam go, żebyśmy wstąpili do szpitala zbadać tego pacjenta, bo ta doktor chciała wiedzieć czy węzły chłonne są powiększone i jeszcze parę innych rzeczy. W trakcie gdy go badałam Salome poprosiła Daniego, żeby przyjrzał się inwerterowi na położnictwie, bo chyba jest zepsuty. Zabraliśmy go więc do domu, żeby naprawić.
O 15:30 miałam spotkanie z krawcowymi w domu Maman Aroio. Katie, wolontariuszka ze Stanów, która jakiś rok temu skończyła misję, powierzyła mi koordynowanie jej projektu: tutejsze krawcowe szyją torby z afrykańskich materiałów, a Katie potem sprzedaje je w sklepach w Stanach. Projekt  jest super zorganizowany, Katie widać, że ma talent, bo wszystko jest pięknie przygotowane, modelowe torby, które przysłała, żeby krawcowe zrobiły takie same są idealnie odszyte,  pomyślała też o metkach na torby, na których krawcowe wpiszą swoje imię- no jednym słowem jestem zachwycona tym pomysłem. Krawcowe przyszły spóźnione na spotkanie 40 minut, a jedna z nich w ogóle nie dotarła, ale jakoś zupełnie mnie to nie ruszyło:) Standard. Jest ich pięć, w poniedziałek umówiłyśmy się na wybieranie materiałów, jeśli uda mi się wszystko zorganizować to tego czasu.
Gdy przyszłam do domu była 17, na imprezę byliśmy zaproszeni na 18. Od razu wiedziałam, że nie damy rady: Dani był w trakcie(nie uwierzycie) konstruowania z Bartolomeo procy(jak 11-letni chłopy…), ja chciałam zrobić bananowe crunchy, które ostatnio tak bardzo smakowało. Gdy wreszcie wstawiłam ciasto do piekarnika, powierzyłam Bolingo wyciągnięcie go stamtąd za 15 minut. W tym czasie pojechaliśmy z Danim do szpitala- on odwieźć inwertor, którego nie udało się naprawić(co oznacza, że na położnictwie nie ma światła- nie wiem co Salome z tym zrobi), ja zapytać jeszcze o wiek pacjenta, bo wcześniej zapomniałam. Gdy wróciliśmy okazało się, że ciasto jest jednak niedopieczone, więc wstawiłam go jeszcze raz do piekarnika:)Potem szybki prysznic, wybieranie się i koło 19 dotarliśmy na urodziny Marcusa. O dziwo, oni też mieli opóźnienie w gotowaniu, więc przyjechaliśmy w sumie idealnie na początek serwowania jedzenia:) Ciasto bardzo smakowało, rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kawę(bo ja umierałam ze zmęczenia), a Dani pochwalił się swoją cremą- i zdobył przez to kolejnych fanów. Kameleon przeżył, jutro chcą go wypuścić, bo nadal nic nie je, ale nie udało się nam zaobserwować zmiany koloru…Mimo to i tak był słodki do obserwacji w swoim terrarium. Z imprezy wyrwał nas oczywiście Boli, dla niego 23 to już środek nocy i w ogóle nie wyobraża sobie, jak można wrócić z imprezy nad ranem:) Ociągaliśmy się jeszcze z godzinę zanim definitywnie wyszliśmy, biedny Boli! :) Ja po tej kawie jak przyjechaliśmy do domu to byłam taka świeża, że nie było szans na spanie, więc oglądaliśmy z Danim filmy do piątej nad ranem…Ha ha! Udana sobota!
Ci, którzy zostali do końca

Dani z kameleonem

piątek, 13 kwietnia 2012

Piątek trzynastego

Yeah! I podobno światowy dzień czekolady- dowiedziałam się o tym dopiero wieczorem, ale dzięki przysłanym paczkom nieświadomie po obiedzie idealnie wpasowaliśmy się w jego świętowanie:) Jeszcze raz- dzięki Rodzinka!!!!!
Całe popołudnie spędziłam na porządkowaniu naszej pralni: uff, było ciężko. W zakamarkach i na suficie czaiły się niewyobrażalne ilości pająków, pajęczyn i martwych much- ale na szczęście udało mi się namówić Daniego, żeby odwalił tę brudną robotę:) Mogliśmy skreślić kolejną rzecz z listy. Pokrowce na sofy przeżyły pranie w pralce, teraz jeszcze trzeba wyprać poduszki i koc z pikniku, który jest cały w trawie, więc trzeba go najpierw ręcznie pracowicie wyczyścić…Wieczorem po długiej wielkopostnej przerwie mieliśmy spotkanie formacyjne z Joyce- zresztą ostatnie przed jej przyszłosobotnim wyjazdem. Teraz ma się nami zająć s.Katherina- mam nadzieję, bo wydaje się być bardzo fajna.
Natomiast noc spędziłam „w pracy”. Mamy w szpitalu pacjenta z niewyobrażalną dermatozą, jak dla nas absolutnie niemożliwą do zdiagnozowania, leczymy go na ślepo, bez większych efektów od dwóch tygodni. Wpadłam więc na pomysł, że zrobię zdjęcia i pobłagam znajomych i instytuty dermatologiczne o pomoc. Ze znajomymi poszło łatwo, ale znalezienie maili instytutów było wyczynem, po prostu na sowich stronach nie zamieszczają adresu mailowego! Znalazłam tylko trzy, muszę jeszcze poszukać. Załączanie zdjęć do maila zabrało mi trzy godziny, w końcu musiałam się poddać i zmniejszyć rozmiar zdjęć kosztem jakości, bo po prostu nie chciały się załadować. Liczę z wielką nadzieją, że ktoś mi odpowie, bo naprawdę nie wiemy co robić, a pacjent jest w koszmarnym stanie, całą skóra jest zajęta, nawet spanie sprawia mu trudności, bo wszystko go strasznie boli.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Dzień niespodzianek

Miałam ich dzisiaj kilka: po pierwsze po moich wielokrotnych żądaniach, znalezieniu kogoś, kto nam go sprzeda, szukaniu ceny, telefonu itp. Salome zgodziła się kupić glukometr! Jeszcze za bardzo tego nie świętuję, bo afrykańskim zwyczajem, jak nie zobaczę glukometru to nie uwierzę- ale mam chociaż zielone światło na organizację zakupu. Udało mi się też przekonać Salome, że skoro mamy 18 puszek mleka w proszku, których termin ważności upływa w maju i na pewno ich nie zużyjemy, to lepiej je sprzedać i w ten sposób zebrane pieniądze przeznaczyć na coś, co dzieciaki naprawdę potrzebują. Gdy byłam w szpitalu zadzwonił do mnie Dani z niespodzianką, że znalazł w kontenerach( w których robi porządki) rzeczy do szpitala. Po pracy pojechałam więc do zakonu i oprócz narzędzi chirurgicznych i rzeczy do mikroskopu, znalazłam super roztwór do dezynfekcji, bo ten, którego Salome używała na położnictwie był z chlorem i zniszczył nasze pensy i nożyczki…
Po południu miałam kurs angielskiego i wieczorem mieli przyjść Esther i Felix, ale z nieznanych mi przyczyn się nie pojawili, więc miałam wolny wieczór:) Z racji tego, że po kradzieży cyber cafe jest zamknięta, Dani jest obecnie „bezrobotny”: zabraliśmy się więc za organizację spraw w domu. Cały dzień Dani naprawia różne rzeczy: drzwi do kuchni wreszcie się zamykają bez problemu, drugie drzwi są wreszcie szczelne na górze i nie wlatują przez nie robale nocą, posprzątał magazyn, przez co wprowadzanie do niego rowerów nie jest wyczynem i jeszcze wiele innych. Znalazł też w kontenerze nową ceratę, którą staraliśmy się zamontować wieczorem, ale skończyły się nam zszywki. Jutro zaplanowałam wielkie pranie pokrowców z naszych sof, jednym słowem-może wreszcie dom stanie na nogi.
Fiorenza dzisiaj wyjechała na dwa dni do Ariwara, więc wieczorem- tak mi się chciało śmiać- mieliśmy wielki problem co ugotować. Na szczęście w lodówce znaleźliśmy wiele resztek z wczorajszej kolacji, więc musieliśmy tylko wszystko odgrzać, a potem zajadaliśmy się polskim pasztetem , który tutaj robi furorę:)

środa, 11 kwietnia 2012

Pożegnanie Petera

Dzisiaj więcej się działo po pracy, niż w pracy, w której zresztą znowu miałam ochotę kogoś zabić, a dokładnie Jeana de Dieu! Od jakiegoś czasu jest na rzeczy sprawa nowych fiszek, żeby było łatwo kontrolować kto jakie leki powinien dostawać i żeby to pielęgniarki rozdawały leki, bo pacjenci nie są w stanie spamiętać kiedy zażywać cztery różne leki. W zeszłym tygodniu wreszcie podjęliśmy decyzję, że fiszki wchodzą w życie- ponieważ stare się skończyły powiedziałam Jeanowi, żeby wydrukował kilka starych tak żeby starczyło na tydzień, a ja w tym czasie zaprojektuję nową fiszkę i w przyszłym tygodniu wydrukujemy już nowe. Dzisiaj właśnie skończyłam projekt, zaniosłam Jeanowi do wydrukowania, który z zupełnym spokojem oświadczył mi, że dzisiaj  wydrukował dużo starych fiszek, które starczą na miesiąc, a Salome na to oświadczyła, że to przecież tylko 3 tygodnie, więc możemy poczekać. To nic, że czekamy już dwa miesiące, pacjenci nie zażywają swoich leków albo kończą antybiotyk po dwóch dniach, kiedy kaszel minie…Tak, w sumie możemy poczekać!
Wolne popołudnie skutecznie odciągnęło moją uwagę od szpitala: najpierw umyłam okna w kuchni, które były całe od czerwonego pyłu i musiałam zmieniać wodę co 5 minut:) Ale efekt jest porażający oczywiście, taka jest różnica! Około 17 na kawę przyszli Marcus i Christian. Przygarnęli do domu małego kameleona, który podobno rzeczywiście zmienia kolory w kilka sekund z czarnego na pomarańczowy, zielony i brązowy. W sobotę są urodziny Marcusa, więc mam nadzieję, że kameleon przeżyje i będę mogła go zobaczyć! Wieczorem natomiast zaprosiliśmy na pożegnalną kolację księdza Petera- juto wyjeżdża na Wybrzeże Kości Słoniowej, dokończyć swoją naukę i zdać ostatnie egzaminy, które musiał przerwać z powodu panujących tam konfliktów. Fiore oczywiście zachwyciła menu, a ja już nauczyłam się jeść jej kolacje- żeby spróbować wszystkiego i nie umierać na koniec z przejedzenia trzeba próbować naprawdę odrobinę każdej potrawy.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Słodko- gorzko

Dzisiejszy dzień zdecydowanie zdominowało upragnione pojawienie się paczek w naszym domu: nie mogłam uwierzyć, że obie dotarły, całe i nieuszkodzone, a na dodatek z niewyobrażalnymi dobrociami w środku! Świętowaliśmy na czekoladowo ich przyjazd. Clara bowiem dzisiaj była w Arua odwieźć Angelinę i Nonnę na samolot. Rozpakowywanie miało miejsce pomiędzy koszmarnym szpitalem( nie było mnie 2 dni w pracy, wszystko do góry nogami, aż nie chce mi się o tym pisać), a całkiem udaną lekcją angielskiego po dosyć długiej przerwie. Wieczorem natomiast przyszła Joyce ogłosić najnowsze postanowienia, które przyszły od Tiny(matki generalnej): Clarze przedłużono kontrakt, więc na razie zostaje w domu; Dani w poniedziałek jedzie na dwa miesiące do Ariwara organizować elektryczność w szpitalu, zakonie i budującym się domu VOICA; Joyce za dwa tygodnie leci odwiedzić rodzinę na Filipiny na dwa miesiące. Na dodatek za dwa tygodnie Fiore  i protestanci wracają do domu, więc nie powiem, że poczułam się trochę porzucona… Ale jak to w Afryce(ok, w Kongo): jeśli czegoś nie widzisz, to to nie istnieje- a więc zobaczymy z czasem co z tego zamieszania wyjdzie:)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Lany Poniedziałek

Chociaż oczywiście naszej tradycji Lanego Poniedziałku w Kongo nie ma, to i tak dzień wręcz „ociekał” wodą- bowiem wybraliśmy się z naszymi znajomymi protestantami na wycieczkę nad wodospady. Ranek mieliśmy przez to pracowity, bo przygotowywaliśmy prowiant na piknik- spędziłam z Danim 2,5 godziny w kuchni w szybkim tempie smażąc omlety(które wszystkim bardzo smakowały), parząc kawę, pakując potrzebne rzeczy. W międzyczasie dotarła do nas bardzo niepokojąca wiadomość- w nocy z cyber cafe złodzieje wynieśli 5 komputerów i, co najgorsze, bardzo drogi inwertor do prądu. Na razie jeszcze nie wiemy jakie będą tego konsekwencje, ale bez inwertora kafejka raczej nie może działać.
Gdy o 11 przyjechał po nas Christian okazało się, że chętnych na piknik jest aż szesnaście, więc musieliśmy zabrać nasze dwa motory. Mi dostało się miejsce w samochodzie, w którym strasznie trzęsło i było bardzo gorąco. Ale za to było trochę bardziej bezpiecznie- Dani z Boli przekraczając rzekę na motorze poślizgnęli się na śliskich kamieniach i prawie wpadli z motorem do wody: skończyło się na szczęście na przemoczonych butach. 15-kilometrowa droga zajęła nam 40 minut, gdyż były to typowe kongijskie wertepy:) Ale dotarliśmy do prześlicznie położonej wioski na końcu świata, otaczały nas zielone pagórki, pola uprawne i typowe chaty. Z wioski ruszyliśmy w kierunku wodospadów, które już po 5 minutach mogliśmy usłyszeć. Miejsce było naprawdę przepiękne, wodospady ciągnęły się na dłuższym odcinku rzeki, tak że było ich kilka na różnych poziomach. Do ostatniego dotarliśmy naprawdę jak na filmie o Indiana Jones: stare skały w cieniu drzew, plączące się liany i przeskakiwanie przepaści na bujającym się konarze drzewa. Zabawy co nie miara, świetna przygoda! Poszwendaliśmy się tam ze dwie godziny. Potem zapakowaliśmy się znowu do naszych pojazdów i nasz przewodnich zawiózł nas na miejsce, gdzie mogliśmy zrobić piknik: zielona trawka i słońce akurat schowało się za chmury- na szczęście bo w okolicy nie było żadnego drzewa! W ogóle pogodę mieliśmy idealną: najpierw słońce i wiatr, potem ochronne chmury, a wszystko bez deszczu. Piknik udał się wspaniale- mieliśmy same pyszności, mi bardzo smakowała konfitura z bananów, papai i ananasów, którą przygotowali protestanci. Wróciliśmy do domu koło 17, bardzo zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Wieczorem poszliśmy jeszcze na moment do zakonu, pożegnać s.Angelinę i Nonnę, które jutro wracają na odpoczynek do Rzymu.


Cała ekipa w komplecie

niedziela, 8 kwietnia 2012

Wielkanoc

No cóż- te święta były  jeszcze bardziej trudne do przeżycia niż Boże Narodzenie ze względu na absolutny brak naszych zwyczajów tutaj. Po porannej Mszy czekało nas zwykłe śniadanie, bo największy posiłek zaplanowaliśmy na wieczór ze znajomymi. Ale poświęciłam 5 minut na przygotowanie dosłownie dwóch jajek na sposób Mamy Eli, żeby choć trochę wielkanocnego śniadania zakosztować. Mieliśmy mało majonezu, więc nie mogłam zrobić więcej. Ale i tak jajka wzbudziły furorę, muszę je jeszcze kiedyś zrobić. Po tym niby śniadaniu Fiore z Danim pojechali z księdzem Peterem na tradycyjną mszę na wioskę, a my z Clarą byłyśmy zaproszone na obiad do sióstr. Potem zrobiłam ciasto na wieczorną kolację i odespałam trochę moje zaległości:) Kolacja była oczywiście za sprawą Fiore rewelacyjna- tym razem jedliśmy kurczaka z naszej farmy, którego Fiore własnoręcznie zabiła w sobotę…:) W nocy robiliśmy ciasteczka na jutrzejszy piknik, to już chyba tradycja, że kończę je robić o drugiej nad ranem.

piątek, 6 kwietnia 2012

Wielki Piątek

Dzisiaj miałam bardzo frustrujący dzień. Zaczęło się od tego, że znowu nie było niedożywionych dzieciaków na sali, co oznacza, że nie jadły mleka. Potem miałam akcję z moją „ulubioną” aspirantką Dorcas. Dziewczyna jest naprawdę stuprocentowym wcieleniem nie chce mi się, nawet tego za bardzo nie ukrywa, a najgorsze jest to, że będzie przyszłą siostrą, może kiedyś pracującą w tym szpitalu. Jak o tym pomyślę, to mi się odechciewa. No cóż…Dorcas jest odpowiedzialna za magazyn niedożywionych dzieci, w którym trzymamy PlumpyNut, zapasy mleka terapeutycznego, mąkę sojową, cukier i  olej do przygotowania MMS. W każdy piątek mamy przychodzą rano, żeby uprawiać pole, na którym sadzimy soję, ziemniaki i maniok, a potem przygotowujemy razem MMS i rozdzielamy porcje na cały tydzień. Najpierw prosiłam przez godzinę Dorcas, żeby otworzyła drzwi do magazynu, bo mamy już przyszły- niemożliwe, musiała interweniować Salome. Potem z tym brakiem przejęcia na twarzy Dorcas stwierdziła, że chyba nie przygotujemy dzisiaj MMS, bo przecież w zeszły piątek skończyła się mąka sojowa. Ręce mi po prostu opadły, nawet nie chciało mi się krzyczeć, dziewczyna jest tak głupia, że nawet do niej nie dotrze. Poszłam do Salome poinformować ją jaką ma idiotyczną aspirantkę, wspomniałam, że mam wrażenie, że tylko ja tu pracuję i że chyba jednak powinna lepiej szkolić swoich pracowników, skoro nie są w stanie pomyśleć o nadchodzącym tygodniu. Salome zapewniła mnie, że oczywiście porozmawia z Dorcas, ale gdy dziewczyna przyszła zapytać co ma zrobić w takiej sytuacji, Salome oczywiście nic nie powiedziała. Następną akcję miałam jak wracałam właśnie od Salome- przepisałyśmy jednemu z pacjentów nowy antybiotyk. Z racji tego, że wkłuć jest dużo zaleciłyśmy założenie wenflonu, a że tutejsze pielęgniarki nie lubią ich zakładać, z czystej ciekawości poszłam zobaczyć czy rzeczywiście go założyły. Wchodzę do sali, pytam czy pacjent ma wenflon i antybiotyk- ma, gdzie? …w torbie! Josephin, pracując w aptece, gdzie wydaje leki i wenflon,  nie poinformowała go o tym, że musi iść do pielęgniarek, żeby przyjąć pierwszą dawkę- a więc chłopak zostałby do jutra bez antybiotyku.
I tak tu jest codziennie, we wszystkich nawet najdrobniejszych sprawach trzeba ich kontrolować, stać i pokazywać palcem, aż się naprawdę odechciewa, bo przecież jak tylko wyjadę to wszystko i tak wróci do stanu poprzedniego, więc większego sensu moja praca nie ma… Ale jutro i tak zabiorę się do niej z zapałem, właśnie przygotowuję prezentację o niedożywieniu, mam nawet taki wielki blok kartek, żeby coś napisać jak na tablicy. Jesteśmy już po wielkopiątkowej liturgii, w sumie wszystko wyglądało tak samo, śpiewy były jednak bez akompaniamentu. Bardzo mi się podobała śpiewana ewangelia, mężczyzna, który był narratorem(a więc miał największą partię) miał piękny głos, w połączeniu u trochę smętną melodią było to naprawdę piękne. Kobiety natomiast mają tu brzydkie głosy, takie skrzeczące i niestety słychać je najbardziej.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Wielki Czwartek

Po powrocie do szpitala po dwóch dniach, załamałam ręce: dzieciaki nie zważone przez te dni, w miejscu gdzie trzymamy mleko taki bałagan, że tylko mrówki się przyplątały. Na dodatek mama Merveille porzuciła leczenie, mama bliźniaków, do której przez ten miesiąc nabrałam zaufania totalnie mnie zawiodła- miała odzwyczajać dzieci od mleka i przyzwyczajać do MMS, ale w godzinach, w których zarządziłam opuszczanie mleka na rzecz MMS wcale MMS nie przygotowywała…Na dodatek dzisiaj nie zastałam jej w sali, bo razem z mamą Bonheur gdzieś wyszły, tak że Bonheur opuściła mleko o 8, 12 i pewnie też o 16…Masakra! Wściekłam się też na położnictwie, bo poszłyśmy badać pacjentkę i chciałyśmy znaleźć wziernik: wszystko w totalnym nieładzie( a przecież było dokładnie opisane), materiał, w który się zawija rzeczy pomotany tak, że nie można się dostać do środka zestawu, pakiety do porodu pomieszane razem z rzeczami do porodu z nacięciem krocza…Masakra again! W takich  sytuacjach mi się odechciewa, bo mam wrażenie, że jak nie stoję i nie pokazuję palcem, to nikt nie jest w stanie myśleć za siebie! Ale musiało mi szybko przejść, bo przyszły moje niedożywione dzieci na konsultacje, teraz jak już poznaję twarze, znam imiona, rozmawiam z niektórymi mamami, to jest jakoś tak bardziej swojsko. Jedną udało mi się  namówić, żeby została w szpitalu z Imani. Mamy też nowy przypadek niedożywienia, mama dzisiaj przyszła z powodu kaszlu, ale zatrzymaliśmy ją z dzieckiem, bo miało obrzęki aż na twarzy… Tak że znowu były przeboje ze znalezieniem sali, łózka, poszewki, kubka,  gorącej wody do przygotowania mleka- no wiecie, standard, już mnie to nawet nie rusza. Nikogo nic nie obchodzi, nie ma kubka to nie ma- a że nie  mamy w czym podać dziecku mleka to w sumie nie takie ważne. Cholera jasna!
Po południu zjedliśmy pyszny obiad- dzisiaj Maman Maria przygotowała mięso, Fiore zrobiła bananowe ciasteczka. Potem padłam na chwilę na drzemkę i jak już się miałam zbierać do kościoła to lunęło jak nie wiem co! Ale na szczęście po 10 minutach przestało i nawet się nie spóźniłam. Msza była jak zwykle długa, ze świetnymi śpiewami i w sumie taka swojska: też było mycie nóg i procesja do ciemnicy. Ale, inaczej niż u nas, nie przestali grać. U nas chyba dzisiaj już przestają grać organy. Tutaj wszystko po staremu: organy, gitara, bębny i grzechotki nadal robią dużo szumu.

środa, 4 kwietnia 2012

Zajęcia praktyczne

Szkolenie w Ariwara zakończone pełnym sukcesem- dzisiaj rano ćwiczyliśmy to, czego nauczyliśmy się wczoraj i to w sensie dosłownym: każdy dostał szmatkę, swój kawałek położnictwa do posprzątania, pełne zjednoczenie w pracy. Aż miło było patrzeć jak wszyscy z zapałem się za to zabrali. Potem jeszcze trochę zostałam, żeby wyjaśnić pewne niejasności, na przykład przygotowanie roztworów do dezynfekcji. Tutaj mają od tego specjalnie wyszkolonych ludzi, ja pewnie po raz pierwszy będę to musiała zrobić sama. Spotkałam też nowego doktora, który pracuje w szpitalu od miesiąca, nazywa się Pascal. Doktor Cyprian po raz kolejny dopytywał się kiedy wreszcie przyjadę do nich na dłużej, a nie na dwa dni:) Potem zjadłam obiadek u sióstr i przyjechał po mnie jakiś lokalny, znajomy sióstr, który miał mnie zawieźć na stację autobusową. Na miejscu okazało się, że mój bilet, który zarezerwowała dla mnie s.Claudine rano, nie istnieje i że nie ma miejsc w autobusie. Po 10 minutach jednak miejsce się znalazło. Gdy szłam do autobusu, zaczepił mnie jakiś mundurowy i poprosił, żebym mu pokazała mój paszport. Wow, tak po prostu, chciał mnie wylegitymować! Zdziwiłam się bardzo, ale mój przewodnik powiedział, że ten mężczyzna ma do tego prawo, więc żebym mu pokazała paszport. On na to: zapraszam, usiądziemy sobie, porozmawiamy- co oznacza kłopoty. Najpierw przyczepił się do tego, że moja wiza jest nieważna, potem, że przekraczając granicę z Ugandą straciła ważność- chyba nie umiał czytać, bo jest tam jak byk napisana, że wiza ważna jest przez 6 miesięcy na wielokrotne przekraczanie granicy…No cóż, w końcu mnie puścił, zapakowałam się do mega zatłoczonego autobusu i ruszyliśmy z półgodzinnym opóźnieniem, a jakże. W autobusie było nieprzyjemnie pod tym względem, że czułam jak o mnie mówią, naśmiewają się itp. Pod tym względem Kongijczycy są bardzo niegościnni i nietaktowni, to już nie pierwszy raz jak mi się zdarza taka sytuacja. Ale dotarłam szczęśliwie, Clara odebrała mnie z dworca. Na kolację Fiore, a jakże, zrobiła przepyszną kolację resztkową- dużo pozostawało z jej ostatnich gotowań, wszystko zgrabnie połączyła i jak zwykle mieliśmy ucztę.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Ariwara encore!

Wow, dzięki wyjazdowi do Ariwara, spałam dzisiaj całą godzinę dłużej:) Autobus miał być o 10, ale jak przyjechaliśmy na stację to okazało się, że jest o 12. Wróciliśmy więc do domu przeczekać ten czas, myśląc afrykańskim zwyczajem, że jak autobus ma być o 12 to będzie o 12:30. Tak więc przyjechaliśmy na stację na styk: autobus stał już z zapalonym silnikiem gotowy do odjazdu:) W środku było wolne jedno jedyne miejsce- zostałam przywitana bardzo entuzjastycznie. Nie wiem jakim cudem, ale pokonaliśmy drogę w 45 minut! Nam zajmuje to 1,5 godziny na motorze i jakąś godzinę i 15 minut samochodem. W Ariwara miałam zadzwonić do sióstr, żeby odebrały mnie z dworca, ale nie było zasięgu i telefon nie działał. Wzięłam więc taxi moto- na szczęście było ich pod dostatkiem. Dojechałam idealnie na czas, ale za to tutaj zastałam afrykańskie porządki: Marcela musiała zjeść obiad, bo właśnie obudziła się z drzemki, wypić kawę…wszystko zaczęło się z godzinnym opóźnieniem. Ale szkolenie było naprawdę fajne, bo Marcela je prowadziła, dużo się dowiedziałam. Jutro mamy mieć część praktyczną. W szpitalu spotkałam dr Pierrota- przywitał mnie słowami: „ to nie może być!”:) Siostry przywitały mnie też bardzo miło, ale ciągle dopytują się o Daniego- nie mogą bez niego żyć:) 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Włoska kolacja

Zrewitalizowana wczorajszym odpoczynkiem ruszyłam dzisiaj z zapałem do pracy. A było jej dzisiaj sporo. Przez weekend pielęgniarki nie za bardzo zajmują się moimi niedożywionymi dziećmi, więc musiałam je dzisiaj dopieścić. Na szczęście mają się dobrze, za każdym razem jak wchodzę do Sali to nie mogę się napatrzeć na François. Gdy zniknęły jego uogólnione obrzęki, buzia wygląda jak u innego dziecka, na dodatek nabiera powoli koloru i goją się rany po grzybicy w kącikach ust. Zupełnie inne dziecko! Bonheur przekroczyła 5 kilo- to było niesamowite, jak jej ciotka i mama bliźniaków się cieszyły: w końcu są razem już czwarty tydzień, przeżywają wszystko razem, każdy dekagram, zjedzone mleko,  przespaną noc. W ramach nagłej akcji przyjęliśmy dziecko z hemoglobiną 4, tak słabe, że tata myślał, że nie oddycha. Ale na szczęście mógł być dawcą i po transfuzji dziecko szybko wróciło do formy.

Jadę jutro do Ariwara, więc muszę odwołać kurs angielskiego. Joyce nie może wziąć za mnie lekcji, bo coś już ma zaplanowane. Niestety Bolingo nie ma numerów telefonu do uczestników, więc jutro przyjdą na marne. No trudno, w zeszły czwartek nie wiedziałam czy będzie to szkolenie w Ariwara czy nie i nie mogłam tego wcześniej zaplanować.

Gdy wróciłam po pracy do domu w kuchni znowu „szalała” Fiorenza- miała natchnienie na gotowanie i zrobiła włoskie pierożki, ręcznie robiony makaron, ciasteczka ryżowe. Jak zobaczyła ile tego przygotowała, stwierdziła, że musimy kogoś zaprosić: padło na Orio i księdza Peter’a:) Tak że wieczorem mieliśmy powtórkę z rozrywki: pyszne jedzonko, Peter przyniósł wino, rozmawiało nam się jeszcze lepiej niż poprzednim razem- pełen sukces!

niedziela, 1 kwietnia 2012

Niedziela Palmowa

Dzisiaj mieliśmy kolejną, pięknie leniwą niedzielę. Zaczęliśmy ją co prawda od dwugodzinnego mycia naczyń i kuchni po wczorajszej imprezie, ale potem było tylko lepiej. Po pysznym(jak zwykle) śniadaniu poszliśmy do kościoła. Oho, Niedziela Palmowa tutaj to wielkie wydarzenie. Wszyscy(dosłownie) mają ze sobą liście prawdziwej palmy, ale żeby nie było zbyt nudno, jest kilka sposobów na ich zaplecenie, tę sztukę udoskonalaliśmy z Danim w kościele na kazaniu w lingala:) Wejście księdza do kościoła w procesji to jak prawdziwy wjazd Jezusa do Jerozolimy: setki palm, wspaniałe śpiewy, a przed księdzem kobiety kładą kawałki materiałów, po których on przechodzi. Wrażenie niesamowite! Msza trawał co prawda 3 godziny, ale z racji tego, że dzisiaj od rana było zimniej nie umieraliśmy w kościele. Tak więc do domu wróciliśmy o 14, akurat na obiad, który gotowała Fiorenza. Potem zaczęło padać i pada do teraz, a jest tak zimno, jak u nas jesienią. Popołudnie spędziłam na wspaniałym nic nierobieniu: chwilka drzemki, odpisywanie na zaległe maile, gotowanie, gadanie, picie kawy. Jest bosko!