niedziela, 27 maja 2012

Piec

Z powodu braku gazu, dzisiejszy dzień skupił się wokół pieca Maman Maria. Najpierw chłopaki mieli duże problemy, żeby go rozpalić, bo cały dym zamiast wychodzić przez komin, zostawał w kuchni. Trzeba więc było go oczyścić, potem znaleźliśmy dziurę w kominie, którą Dani zalepił mieszaniną fufu z popiołem:) Efekt był zadowalający, piec działał. Zaczęliśmy od przygotowania chleba- takiego, jaki robią siostry w Ariwara. Zajęło nam to strasznie dużo czasu, bo on trzy razy wyrasta: najpierw same drożdże z cukrem i wodą, potem samo ciasto, potem uformowany chleb. Ciasto wyrosło tak duże, że wylewało się poza blaszkę. Potem pięknie się piekło, chleb wyszedł taki jak w piekarni. W międzyczasie pojechaliśmy na obiad do sióstr, który tym razem był wyjątkowo dobry: pyszne mięciutkie mięsko, makaron z sosem pomidorowym i bardzo trudna tutaj dostępna sałata, krucha, zielona sałata z oliwą, ach…Na deser jedliśmy gujawy(nic szczególnego) i boskie lody awokado, przygotowane przez Clarę. Po południu trochę drzemaliśmy, Enzo i Clara znowu gdzieś wybyli, Dani miał rozsadzającą energię, żeby oczyścić bananowce, palenisko i jeszcze nie wiem co tam- my z Mary leniuchowałyśmy na całego, miałyśmy straszny ubaw oglądając „Air Force One”, już zapomniałam jaki to dobry film. Na dodatek oglądanie go z Amerykanką to inna historia, ona naprawdę jest tak typowo amerykańska, potwierdza wszystkie akcje w tym filmie, och ciężko to wytłumaczyć. Ale to straszna frajda. Przy okazji(bo cały film jest skoncentrowany na prezydencie, jak pamiętacie)Mary mi powiedziała, że jej siostra uczy w tej samej szkole, do której chodzą dzieci Obamy. Podobno jest niezła akcja, jak Obama przyjeżdża na koncert albo przedstawienie córek:) Po adoracji, wow, aż nie mogłyśmy uwierzyć, chłopaki ofiarnie wzięli się za przygotowywanie kolacji na piecu, a my kończyłyśmy film: idealny podział obowiązków, nieprawdaż? Wieczorem natomiast Dani i Enzo znowu grali w LittleFighter’a, a my w Mexican Train i Seta.

sobota, 26 maja 2012

Ariwara- tydzień drugi

Równie udany jak pierwszy. W szpitalu nadal mnóstwo pracy, doszliśmy do maksymalnej liczby 48 dzieciaków na oddziale. Co prawda „na oddziale” oznacza, że zajęliśmy jedno skrzydło interny, kilka łóżek na położnictwie i parę pokoi prywatnych. Jednym słowem trzeba biegać po całym szpitalu. Justin tym razem miał zmianę nocną, więc pracowałam z zupełnie nowymi pielęgniarzami, ale wszyscy okazali się bardzo sympatyczni. „Najlepszy” dzień mieliśmy chyba we wtorek, gdy okazało się, że mamy do przygotowania 20 kroplówek z chininą, istny szał. Znowu zmarło nam kilka dzieci z powodu anemii, nie wiem może to wina transfuzji- nie jesteśmy w stanie przebadać wszystkich antygenów i pewnie zdarzają się nam reakcje poprzetoczeniowe, ale te natychmiastowe. Więc umierają nam dzieci, które są w ciężkim stanie przed transfuzją, jak i te, które mają się całkiem dobrze, przynajmniej ja bym się nie spodziewała, że mogą umrzeć. Miałam dwa obchody z dr Pascalem, który jednak okazuje się być najmniej sympatyczny z tutejszych lekarzy. Najbardziej mnie wkurza jego zero zrozumienia dla mojego francuskiego, mruczy coś pod nosem i myśli, że ja to zrozumiem…
Poza pracą niewiele się działo w tym tygodniu, bo miałam malarię. W poniedziałek znowu złapał mnie ten dziwny ból głowy, więc w środę zrobiłam test na malarię, który okazał się pozytywny. Wieczorem zaczęłam brać leki, ale i tak przez następne dni bolała mnie głowa i całe popołudnia po prostu spałam jak zabita. Dzisiaj wzięłam ostatnią dawkę i jest mi już znacznie lepiej, we wtorek powtórzę test, żeby się upewnić, że się wyleczyłam. Dziwna ta malaria, bo nie miałam gorączki, jedynie ból głowy i mięśni, taka trochę większa grypa. W piątek niespodziewanie do Ariwara przyjechała Mary, żeby towarzyszyć s.Carmeli, która musiała tutaj oddać samochód do naprawy. Fajnie było ją zobaczyć, poszwendałyśmy się trochę po zakonie i najbliższej okolicy. W sobotę wcześniej skończyłam pracę, żeby zdążyć na autobus i jeszcze ogarnąć trochę pokój przed wyjazdem. Podróż minęła bez żadnych problemów, s.Clementina kupiła nam wcześniej bilety. Mieliśmy złapać taksówkę spod szpitala, bo Dani w trakcie pracy wbił sobie gwóźdź w stopę i ciężko mu się chodzi, ale akurat nie było żadnej. Na szczęście po 10 minutach spaceru spotkaliśmy brata s.Kabagambe, który podwiózł nas na dworzec autobusowy. Inaczej chyba z trudem byśmy zdążyli. W Aru przywitał nas brak wody i gazu- jak miło:) Wodę niedługo udało się naprawić, ale gazu nie będzie, bo skończyła się nam butla z gazem, którą można kupić tylko w Arua. Tak że będziemy używać pieca, na którym zawsze gotuje Maman Maria. Potem zrywaliśmy z Danim awokado dla sióstr z Ariwara, bo są tam wielkim przysmakiem, a zauważyliśmy, że się skończyły. Po wieczornej mszy mieliśmy spotkanie mieszkańców Arustanu na wybory prezydenckie: na drugą kadencję został wybrany Bolingo. Potem z Danim i Mary rozmawialiśmy do nocy, ale w końcu jutro nie trzeba wcześnie wstawać.  

niedziela, 20 maja 2012

Jak my to lubimy!

Zgodnie Dani, Mary i ja stwierdziliśmy, że uwielbiamy te nasze leniwe niedziele. Mary nawet powiedziała, że to prawdopodobnie pierwsza tak leniwa niedziela w jej życiu:) Jeszcze wiele przed nią! Ja wreszcie po tygodniu dorwałam się do intenetu, Mary rozwijała swoją kreatywność w kuchni, Dani(aż strach) grał cały dzień w grę, którą sobie ściągnął: LittleFighter, ha ha! Clara i Enzo cały czas byli poza domem, więc byliśmy sami. Na lunch zjedliśmy przygotowane przez Elizę risotto. Potem grałyśmy z Mary w Mexican Train- jak wrócę do Polski koniecznie muszę znaleźć tę grę, jest strasznie wciągająca. O 15 mieliśmy spotkanie ministrów Arustanu, gdyż w przyszłą niedzielę mamy wybory nowego prezydenta. Zupełnie spontanicznie założyłyśmy z Mary nową partię: JellyVodka na cześć wczorajszych shotów, które przygotowała Mary mieszając galaretkę z wódką, coś niezwykłego. Było mnóstwo śmiechu, mamy cztery partie, teraz zaczyna się kampania wyborcza. Wieczorem poszliśmy na anorację, wszystkie siostry witały nas jakby nie było nas z miesiąc. Potem przygotowaliśmy pyszną kapustę z sosem beszamelowym i podziwialiśmy gigantyczną burzę tuż nad naszym domem.

sobota, 19 maja 2012

Ariwara- tydzień pierwszy

Ach, tydzień zleciał tak szybko! I niby nic wielkiego nie robiłam, a na bloga jakoś zawsze nie było czasu… Do Ariwara przyjechałam w poniedziałek, w pięknie pustym autobusie, który na dodatek zjawił się na czas. Siostry przywitały mnie bardzo serdecznie, spotkałam też dr Cypriana, który bardzo się ucieszył, że będę z nimi pracować. Dostałam pokój w nowej części zakonu, nieco poza główną częścią, z własną łazienką. Także warunki idealne- no, może oprócz tego, że nie ma tam światła, ale jakoś bez problemów się to znosi, dostałam taką specjalną lampę olejną, która daje całkiem dużo światła. We wtorek natomiast zaczęła się ostra praca: na oddziale mieliśmy 43 dzieciaków!!! Kosmos był straszny i utrzymywał się przez kolejne dni, dzisiaj w sobotę było nieco spokojniej. Miałam straszne szczęście, bo ranną zmianę przez cały tydzień miał Justin, a z nim pracuje się wyśmienicie. Było dużo przypadków dzieci z malarią, z anemią rzędu Hb 3-5g/dl, więc ciągle musieliśmy zlecać transfuzje. Tutaj, inaczej niż w Aru, nie jest to aż takim dużym problemem, jakoś idzie to sprawniej, ale i tak dwójce dzieci nie udało się znaleźć dawcy, mimo to mają się całkiem dobrze. Dwójka innych dzieci zmarła, bo rodzice za późno przywieźli je do szpitala i mimo transfuzji nie udało się ich uratować. Codziennie obchody tej ilości dzieci trwały 2-2,5 godziny, ciągle pracowałam z dr Bruno, dopiero dzisiaj przyszedł na obchód mój ulubiony dr Cyprian. Obchody są naprawdę męczące, bo podczas nich przepisujemy leki, badania laboratoryjne, wszystko zajmuje dużo czasu, a my wciąż stoimy, co nie podoba się za bardzo mojemu kręgosłupowi:) Ale po takim obchodzie jesteśmy strasznie z siebie dumni, że daliśmy radę! W piątek, niespodziewanie spotkałam w szpitalu Elizabeth i s.Josephine, które przyjechały do tutejszego dentysty. Mimo wszystko miło było je zobaczyć. Do zakonu wracałam koło 15-16, z wielkim lamentem sióstr, że muszę być bardzo zmęczona i że muszę natychmiast coś zjeść- one się tak o nas troszczą, to naprawdę miło, już zapomniałam jak to jest jak ktoś się tak troszczy jak moja Babcia. We wtorek dojechał Dani(znowu czekając 3 godziny na autobus- ja to mam szczęście!) i zaczęliśmy nasze popołudniowe przygody kuchenne. Razem z Suzanną przez cały tydzień obieraliśmy mango i zielone pomidory, przecieraliśmy je, smażyliśmy na konfiturę, pakowaliśmy do słoików. Efekt jest pyszny(oprócz tego, że Dani nie może jeść konfitury z mango, bo jest uczulony…), siostry mega zadowolone, a ja siedząc w kuchni przy otwartym oknie  miałam wrażenie, że jestem u Babci na wakacjach: po prostu było zupełnie nieafrykańsko, surrealistycznie. Kuchnia w zakonie jest taka swojska, gotujemy na prawdziwym piecu, w którym pali się drewnem, wszystko jest takie surowe w kształcie i ta krzątająca się wszędzie Suzanna ze swoimi powiedzonkami: bandeko, wapi, que bravissimo! Jednym słowem niezapomniana atmosfera, niepowtarzalny klimat! Poza tym posadziliśmy z Danim w „skrzynkach”(tzn. przeciętych  butelkach po oleju) truskawki i rzodkiewkę, czekamy z niecierpliwością na efekt!
Dzisiaj znowu  bez  problemu  złapaliśmy autobus do Aru. Nic się  tu nie zmieniło przez ten tydzień, a moim pokoju nawet nie było nowych niechcianych mieszkańców! Mary jest już bardziej zaaklimatyzowana, co mnie bardzo cieszy, bo szkoda mi było ją zostawiać samą z Enzo i Clarą. Teraz idziemy na mszę, bo stwierdziliśmy, że godzinna francuska wygrywa z trzygodzinną w lingala- już wystarczy!
Na kolację Clara ugotowała potrawę, którą s.Camela nauczyła się przygotowywać w Togo: ryż z sosem z pomidorów, papryki i sardynek- pychota!!!

niedziela, 13 maja 2012

Oczekiwanie

Ponieważ Dani był w Ariwara i miał wrócić w sobotę, postanowiłam poczekać na niego i w poniedziałek pojedziemy razem do Ariwara. Tak że ostatni czas płynie powoli, kończyłyśmy sprzątanie w piekarni, w sobotę po raz pierwszy od dawna znowu jedliśmy nasz chleb. Po tak intensywnej pracy w szpitalu teraz ciężko mi nic nie robić, więc z niecierpliwością czekam na poniedziałek. Dzisiaj Clara zrobiła przepyszne lody z awokado, mamy taką specjalną maszynę, jak się okazało, do robienia lodów. Pychota! Na razie z Rzymu nie przyszedł żaden komentarz na temat mojego artykułu.

czwartek, 10 maja 2012

Piekarnia

Ostateczna decyzja podjęta- w poniedziałek przenoszę się do Ariwara. Ostatnie dni przed wyjazdem spędzam na naprawdę ciężkiej pracy: porządkach piekarni. Nasi wspaniali lokalni współpracownicy przed zamknięciem piekarni na ponad dwa tygodnie z powodu braku prądu, zostawili w niej pomidory, orzeszki arachidowe, ciastka…Gdy weszłyśmy tam w czwartek wszędzie biegały myszy, a zapach był powalający. Tak że jest to trochę obrzydliwa praca, ale dzisiaj już na pewno piekarnia wygląda o niebo lepiej. Ogarnęłyśmy największy bałagan, teraz zostały jeszcze do umycia wszystkie blachy do chleba brudne od tłuszczu i posprzątanie magazynu, w którym czai się najwięcej myszy… Dzisiaj też pożegnałam się z moimi studentami z kursu angielskiego i  miałam ostatnią lekcję z Esther i Feliksem.

wtorek, 8 maja 2012

Artykuł

Dni bez pracy płyną mi bez wysiłku: rano Dani tłumaczył mój artykuł na włoski, żeby wysłać Tinie i Sylwanie, reszcie wysłałam po angielsku. Artykuł bardzo szczegółowo opisuje co się dzieje w tutejszym szpitalu, mam nadzieję, że kogoś z VOICA to ruszy. Potem musiałam zrobić pranie, bo wciąż nie mamy prądu z generatora, ale jest nadzieja: dzisiaj zadzwonili z Arua, że jutro powinna przyjść potrzebna część. Oby! Na lunch jedliśmy przepyszne bakłażany i muchichę, a na deser czekoladę przywiezioną z Włoch:)Dzisiaj też Maman Aroio zaczęła razem z innymi krawcowymi szycie pierwszej torby, jutro mam zobaczyć efekt.  Potem poszłam razem z Mary pomóc siostrom w przygotowaniach do popołudniowej kolacji, bo dzisiaj świętowaliśmy dzień Magdaleny z Canossa. Mieliśmy mszę i wspólny posiłek na 40 osób. Potem poszliśmy do piekarni aby zamontować pułapki na myszy, bo od czasu gdy piekarnia jest zamknięta namnożyło się w niej mnóstwo żyjątek. Jutro mamy z Clarą i Mary zrobić generalne porządki w piekarni. Wracając do domu podziwialiśmy świetliki, nawet udało nam się kilka złapać do słoika, żeby poobserwować je z bliska.
Pierwsza torba:)

poniedziałek, 7 maja 2012

A jednak!

Nic nierobienie wcale nie jest takie złe! W sumie zawsze znajdzie się coś do roboty. Rano razem z Danim pozałatwialiśmy parę spraw- trzeba było odwieźć samochód do drugiego zakonu, zrobić kopię zdjęcia dla Mary i zawieźć specjalny dokument do biura przy granicy itp. itd. Tak zleciał czas do obiadu, potem poszłam zrobić masaż s.Angeli, miałam spotkanie z Maman Aroio w sprawie toreb(na które poszłam z Mary, żeby ją wtajemniczyć) i wieczorny angielski z chłopakami. Ha! No, całkiem nieźle jak na brak pracy. Teraz czekamy na pierwsze danie Mary- pizzę, która na razie rewelacyjnie pachnie, ale już niedługo się zmaterializuje. Eliza powiedziała mi dzisiaj, że w środę mam przyjść na spotkanie z Salome, mamy „przedyskutować” sytuację, chociaż nie wiem co tu jest do przedyskutowania…

sobota, 5 maja 2012

Nowy etap

A więc koniec! Dzisiaj rano ostatecznie rozstałam się ze szpitalem. Pojechałam na odprawę, żeby powiedzieć co miałam do powiedzenia: o braku szacunku i tym, że nie mogę pracować w takich warunkach itp. itd. Udało mi się, że akurat były  szpitalu obie siostry i pielęgniarki, które w tamtą środę były obecne przy całym zdarzeniu. Salome ani razu na mnie nie spojrzała i nie powiedziała ANI słowa. Zabrałam swoje rzeczy ze szpitala, w sumie Elizabeth nie była jakoś bardzo zaskoczona:)
Tak że teraz zamieniam się w idealną panią domu i czekam na decyzję, ale w sumie też i na jakiś pomysł. Na razie Ariwara jest jedynym rozwiązaniem, musi się zgodzić Tina i Marcela. Ale z Ariwara związanych jest też dużo problemów, bo nie ma tam wolontariuszy, własnego domu i oprócz pracy nie wiem co tam można jeszcze robić.
Dzisiaj też wreszcie znaleźliśmy z Danim czas, żeby poćwiczyć jazdę samochodem, bo tutaj kierownica jest po  prawej stronie. Musieliśmy odwieźć go do zakonu, więc pojechaliśmy razem. Było zupełnie w porządku, potem siostry poprosiły, żebyśmy ich odwieźli do kościoła, więc pojechałam z nimi już sama, bo  Dani musiał przyprowadzić z zakonu nasz motor. Jak zwykle skok na głęboką wodę okazał  się najlepszą szkołą:)

piątek, 4 maja 2012

Nowe twarze

Dzisiaj rano przygotowywałam ciasto dla Mary i Enzo, trochę ogarnęłam dom, żeby się nie przestraszyli:) Koło południa pojechałam razem z Clarą do Arua. Najpierw zrobiłyśmy małe zakupy, pozałatwiałyśmy sprawy i idealnie wyrobiłyśmy się na telefon Enzo, który nas zawiadomił, że będą za 10 minut. Myślałyśmy, że będziemy musiały trochę poczekać, bo wcześniej Enzo zadzwonił, że przedziurawili oponę i są w trakcie jej wymieniania. Ale przyjechali bardzo zadowoleni, w ogóle nie było widać zmęczenia na twarzy: Enzo z dłuższymi włosami i chyba trochę przytył. Teraz to w ogóle nowa jakość z Enzo: po pierwsze lepiej rozumiem jego francuski, a przez to, że przez dwa miesiące był z Mary w Rzymie coraz lepiej mówi i rozumie angielski. Gdy przyjechaliśmy do domu czekała nas uczta przygotowana przez Maman Marię. Mimo iż w Arua jedliśmy oczywiście chapati to i tak pochłonęliśmy drugi obiad z apetytem:):) Wieczorem przyszła do nas s.Katherina i mieliśmy spotkanie Arustanu: Bolingo kończy swoją kadencję prezydenta, zbliżają się wybory. Mary była biedna z francuskim, ale jak tylko mogłam starałam się coś przetłumaczyć. W końcu spałaszowaliśmy ciasto bananowe i obejrzeliśmy film, bo nowy ich zapas przysłał tata Daniele.

czwartek, 3 maja 2012

Bezrobocia dzień pierwszy

Koniec końców podjęłam decyzję, że nie wrócę do pracy w szpitalu, więc dzisiaj oficjalnie zaczęłam bezrobocie i przez to miałam dużo pracy. Najpierw sprzątanie, mnóstwo prania, bo nie wiem czy wspomniałam, ale nasz generator nie działa i w związku z tym nie działa nam pralka. Potem poszliśmy z Danim do magazynu sióstr i wzięliśmy wreszcie gąbki na materace w naszych „sofach”. Długo trwało cięcie ich do odpowiednich rozmiarów, ale się udało i, co najważniejsze, Clara zgodziła się uszyć na nie pokrowce! Pojechaliśmy więc na open market kupić pagne, udało się nam dostać dokładnie taki sam jak pokrowiec naszego „fotela”. Potem musiałam przerwać pracę, bo miałam kurs angielskiego najpierw w bibliotece, a potem z Esther i Felixem. Gdy wróciłam sofy były gotowe: byłam strasznie zadowolona. Śmiejemy się, że podział      pracy był następujący: Dani przyciął gąbki, Clara zrobiła pokrowce, ja byłam pełna entuzjazmu. Ha ha!

Efekt końcowy:)

środa, 2 maja 2012

No to do widzenia!

Wo-ho! Ale się podziało! Koszmarny dzień, o którym wolałabym zapomnieć, ale niestety jego konsekwencje będę odczuwać przez następne miesiące mojego pobytu tutaj. Zaczęło się od porannego spotkania personelu, na którym umówiłam się z Salome, że wytłumaczy nowe fiszki, bo to w końcu ona jest odpowiedziana za szpital, nie chciałam, żebym znowu ja proponowała coś nowego. Ale oczywiście wszyscy przyszli spóźnieni o 40 minut, a Salome nie zaszczyciła nas swoją obecnością…Tak że musiałam sama wszystko wytłumaczyć, a potem sama zmierzyć się z ogniem krytyki ze strony pielęgniarek, którego się spodziewałam, ale myślałam, że będę miała wsparcie Salome…Jednym słowem porażka, nie sądzę, żeby zaakceptowali nowy system. Ale teraz już nie za bardzo się tym przejmuję po popołudniowej akcji, bo myślę, że był to mój ostatni pomysł w tym szpitalu. O 15 Salome razem z Ozvaldo zaplanowali spotkanie wszystkich lekarzy Aru, żeby poinformować ich o nowych badaniach dostępnych w naszym laboratorium. Mnie nie zaprosiła, ale nie żebym jakoś szczególnie żałowała, bo miałam dużo do zrobienia wieczorem, Ozvaldo przychodził na pożegnalną kolację. Koło 17 Clara mnie zawołała, że dzwoni mój telefon w pokoju. Udało mi się zdążyć go odebrać: jeden z pielęgniarzy dzwonił, żeby szybko przyjechała do szpitala, bo mają dwa przypadki ciężko niedożywionych dzieci, którymi muszę się zająć. Miałam jego 9 nieodebranych połączeń, więc pomyślałam, że to naprawdę ważne, choć była wściekła na cały szpital po dzisiejszym dniu. Ale mówię sobie, że to dla dobra dzieci, ok, jadę. W szpitalu wpadam i pytam gdzie są dzieci. Okazało się, że nie ma żadnych dzieci, że potrzebowali mnie na tym spotkaniu i że gdyby mi powiedzieli, że mam przyjechać na spotkanie, to nie przyjechałabym tak szybko. Tak że był wielki śmiech pielęgniarek z ich udanego żartu. Wpadłam we wściekłość, nie mogłam w to uwierzyć, że robią sobie żarty z mojej pracy i wzywają mnie do nagłego przypadku, który nie istnieje. Poszłam do laboratorium, gdzie zastałam Salome, wściekła nakrzyczałam na nią, czy ona naprawdę uważa, że to jest dobry żart tak mnie traktować. Chyba tak- bo było ją stać tylko na zaśmianie mi się w twarz. To było to, to była kropla która wypełniła kielich, wszystkie głupie małe sytuacje, które miały miejsce przez te miesiące. Nie potrafię opisać co czułam, ale była to na pewno wściekłość, przemieszana z żalem i niesprawiedliwością. Na szczęście dostałam pełne wsparcie i poparcie w tej sprawie od Daniego i Clary, byli naprawdę kochani, a Ozvaldo pierwszą rzecz jaką powiedział gdy przyszedł na kolację to, że ma nadzieję, że napiszę do matki generalnej, bo to nieprawdopodobne, żeby tak traktować ludzi, szczególnie przez siostry i że w swojej 40-letniej współpracy z misjami ani razu nie widział takiej sytuacji bezczelności i braku szacunku. Tak że wyleciałam ze szpitala z hukiem, nigdy bym nie przypuszczała, że to się tak skończy, ach masakra….