piątek, 31 sierpnia 2012

Papierkowa robota / Paper work


Ostatnie dwa dni to zupełnie nowy wymiar mojego pobytu w Afryce. Jeszcze nigdy nie pracowałam jako księgowa, sekretarka i osobista asystentka. Cały czwartek spędziłyśmy z Marcelą przygotowując pieniądze na wypłaty pracowników. Wreszcie zaspokoiłam swoją ciekawość w kwestii kto ile zarabia. Zawsze chciałam wiedzieć ile taki dr Cyprian dostaje za swoją pracę i 10 dyżurów w miesiącu oraz przeciętna pielęgniarka. Nasze biuro zorganizowałyśmy w kuchni, bo tu jest duży stół, panowała bardzo przyjazna atmosfera, ciągle ktoś przychodził, zmieniałyśmy wciąż tylko kubki z herbatą na kubki z kawą, a Marcela wyciągała ze swoich zapasów co chwilę jakąś czekoladkę albo ciasteczko na podniesienie glukozy:) Jak już miałyśmy dość, to rozgrywałyśmy partię Macchiavelli i znowu wracałyśmy do pracy. Przez te dwa dni byłam też całkiem dumna z moich chłopaków, bo dobrze sobie poradzili beze mnie. Zaglądałam do nich tylko od czasu do czasu i wszystko w miarę grało. Największy problem będzie z dokumentacją, bo trzeba ich ciągle kontrolować czy wypełnili fiszki i czy zrobili zdjęcia nowych przypadków. A jak już zrobili zdjęcia, to nie są one najlepszej jakości, poruszone albo prześwietlone, będziemy musieli nad tym popracować. Na dodatek niestety zadomowiły się u nas myszy, jak w Aru, pomiędzy dachem a sufitem. Budzą mnie w nocy i przyprawiają o gęsią skórkę, masakra!

The last two days is a totally new experience for me in Africa. I’ve never been working as an accountant, secretary and personal assistant. All Thursday we’ve spent with Marcela preparing money for the salaries for the employees. Finally I’ve satisfied my curiosity in the issue who earns how much. I have been always wondering what is the salary of doctors and regular nurses. Our office we’ve organized  it the kitchen, because there’s a big table, we were in a good mood, all the time people were coming and going, for us I was just changing tea cups fort coffee cups:) Marcela was bringing from time to time small chocolate or biscuits from her room’s stock to prevent hypoglycemia. When we had enough we played one game of Macchiavelli and got back to work. For this two days I was also proud from my guys, they’ve managed without me. I was just looking over from time to time and everything was quite ok. The biggest problem, I guess, will be with the documentation, because I need to control it all the time and remind about that. The photos of the new cases aren’t well made, but here I can’t blame them, they just don’t know how to do it. We’ll have to work on it in the future. In addition unfortunately we have the same situation as in Aru- between our roof and ceiling the mice have accommodated…They wake me up in the night and makes me goose skin, it’s really terrible!
Nasze biuro/ Our office

Marcela z Salomonem wypłacająca wypłaty/ Marcela with Salomon paying the salaries

środa, 29 sierpnia 2012

Sekretarka / Secretary


Ach, ładny dzień za mną! Zaczął się od porannego spotkania z Marcelą przy śniadaniu. Miałam dużo szczęścia, bo rano Marcela jest jeszcze żywa i skupiona i można z nią spokojnie porozmawiać. Chociaż spokojnie…no może bez przesady- w trakcie naszej rozmowy(i żebyśmy się dobrze zrozumieli, była siódma rano!) przeszkodziły nam aż trzy osoby, które chciały z nią rozmawiać. Ale udało się mi doprowadzić do końca kilka spraw, więc jestem zadowolona.  Dzisiaj środa, rano zawsze cały personel  ma wykład na jakiś temat. Normalnie ten wykład kończy się o ósmej, dzisiaj trwał do dziewiątej. Moje chłopaki zjawiły się spokojnie spóźnieni półtorej godziny, bez pośpiechu:) Ale dzisiaj i ja się wyluzowałam, stwierdziłam, że nie ma co się za bardzo denerwować i szybko zostałam wynagrodzona- skończyliśmy dzień pięknie o czternastej, bez pośpiechu, z przygotowanymi na jutro narzędziami do sterylizacji, normalnie bajka! Justin nawet dzisiaj zmieniał opatrunki i nie szło mu to najgorzej, chyba po prostu nie mogę mu patrzeć na ręce, bo wtedy się denerwuję, że robi wszystko tak strasznie wolno.  Dzisiaj też bawiłam się w osobistą sekretarkę Marceli, ale taką z prawdziwego zdarzenia, jak z amerykańskich filmów, co to przyniesie kawę do szpitala, znajdzie zgubione klucze, zwoła odpowiednie osoby na spotkanie, jeszcze tylko mnie pewnie czeka wybieranie prezentu dla jakiejś siostry. Wieczorem natomiast zostałam zaangażowana do komputerowej pracy w Excelu: koniec miesiąca blisko, trzeba rozdysponować pieniądze dla pracowników i mamy teraz nowy system wpisywania wszystkich godzin do arkusza by program automatycznie liczył pensje. Hi-tech w Afryce!


That was a good day! It started with the morning meeting by breakfast with Marcela. I was lucky, because in the morning Marcela is still alive and focused and it’s possible to talk calmly. Well, calmly…maybe not totally- during our talk(and so that we understand each other perfectly- it was seven in the morning!) three people disturbed us, wanting something from Marcela. But in the end I managed to make some decisions with her, receive answers to my questions, so I’m satisfied. Today is Wednesday, usually in the morning all the staff has a medical training, a lecture. Normally it’s finished by eight, but today it lasted since nine. So my guys came to work, easy and calmly, hour and a half late, no hurry:) But today I also decided to get easy and not to get mad and I got my reward quickly- we finished work beautifully at 14, with the instruments already ready for tomorrow’s sterilization, just great! Justin was changing the bandages and it wasn’t going that bad for him. I think I just can’t look at his hands all the time not to get annoyed that he does everything so slowly! Today I was also playing a new role of being Marcela’s personal  secretary: and I mean a real one, like from American movies. That one who brings coffee to the hospital, finds lost keys, arranges staff meeting, I think the only thing that’s left is choosing a present for some sister:) In the evening it was even better: I was employed to computer work in  Excel. It’s the end of the month, time to pay salaries and now we have hi-tech in Africa: program to count the salaries, I just had to write all the hours of work for each person. Secretary, ha?

wtorek, 28 sierpnia 2012

Spokojnie, spokojnie / Easy, easy


Staram się! Naprawdę! Chcę być spokojna i opanowana, ale czasem to mnie szlag trafia! Dzisiaj niby wszystko ładnie poszło: gdy przyszłam do pracy Justin ze stażystą byli w trakcie czyszczenia i suszenia narzędzi, przygotowali pakiety do sterylizacji, potem zajęli się mikroinfiltracją, a ja z Samuelem zmienialiśmy opatrunki. Nawet generator udało się włączyć o ósmej, co oznacza, że po dwudziestu minutach mieliśmy przygotowaną ozonowaną wodę do dezynfekcji skóry(co oznacza, że możemy z Samuelem zacząć pracować), a Justin ze stażystą mieli wolną maszynę do mikroinfiltracji. Ale tak: najpierw sterylizatornia spóźniła się z narzędziami: zanieśliśmy je tam o ósmej, a o dziesiątej jak się nam skończyły narzędzia to dopiero zaczynali je sterylizować- 40 minut przymusowej przerwy…Najbardziej się jednak wściekłam, jak przyszedł pielęgniarz z bloku operacyjnego, że potrzebują ozonowanej wody i HyperOil dla pacjenta(nowość, którą wprowadzamy dla każdego operowanego pacjenta jako profilaktykę zakażenia pooperacyjnego). Powiedziałam mu, że bardzo chętnie, że tylko musi znaleźć jakiś pojemnika na wodę i że to potrwa jakieś 10 minut. On na to: aha, to w sumie nie jest takie ważne, że on przyjdzie po to dla kolejnego pacjenta, a tego to już szybko skończą, zamkną ranę i zrobią normalny opatrunek. Aż się zagotowałam jak to usłyszałam! Walnęłam piękną gatkę o zaangażowaniu w pracy i o tym, że czasem warto zrozumieć dlaczego wprowadza się nowe techniki i że w ogóle jak mu może tak nie zależeć na zdrowiu naszych pacjentów… Na koniec dnia już nie wytrzymałam, prosiłam Justina przed 1,5 godziny, żeby przygotował wodę do dekontaminacji narzędzi, żebyśmy potem mogli je wysuszyć i zanieść do sterylizacji, ale wciąż o 13 nie było to zrobione i wiedziałam, że czeka nas co najmniej godzina pracy, z czego 40 minut czekania(20 na przygotowanie wody i 20 na dekontaminację), zostawiłam więc ich samych i poszłam do domu. Miałam dość, to ciągłe użeranie się z każdą najdrobniejszą sprawą(nie wspominając o dokumentacji, płaceniu) mnie wykończyło. Jednak szybko wróciłam do normy, bo był prześliczny, gorący dzień, miałam wolne popołudnie, zrobiłam pranie, które wreszcie nie będzie schnąć przez cztery dni i poszłam na open market. Na drodze spotkałam naszą pielęgniarkę, Guzu, która obeszła ze mną cały market w poszukiwaniu potrzebnych dla mnie rzeczy. Skusiłam się na prześliczne kubki do herbaty i filiżanki do kawy, bo plastikowe kubeczki mnie wykańczały:) Niestety przyszłam już za późno by dostać banany, a chciałam sobie zrobić mały zapas, ale kupiłam za to marakuje, mam nadzieję, że nie będą straszliwie kwaśne. Wieczór spędzam właśnie z Marcelą, ja pogrążona w blogu, ona w internecie, popijając przepyszny argentyński likier czekoladowy!


I’m trying! Really! I want to be calm and easy, but sometimes I’m just getting mad! Today everything seemed great: when I came to work Justin was already washing and drying the instruments, preparing packets for sterilization, then he was microinfiltrating patients and me with Samuel were changing bandages. We even managed to turn on the generator at 8, which means that after 20 minutes the ozonized water, which we use to disinfect the skin, was ready(and we could start work with Samuel) and the machine was free to use for the microinfiltration. But: first the sterilization was delayed, we brought the materials to sterilize at 8 and at 10, when we were finished with all the sterile instruments, they were  just starting sterilization- that means 40 minutes of obligatory break… But I got really mad when a nurse from operation theatre came to ask for ozonized water and HyperOil (the new treatment that we use to prevent post-operative infections). I said to him  that yes, ok, we’re glad to prepare it, but please find some container for the water and it will take about 10 minutes. He responded if it is like that, it’s not that important to him and he can come back later to take the water and HyperOil for the next patient and for that one they’ll use normal gauze and bandage. Oh my, I was boiling inside and shouted out a speech about engagement into work, taking care of health of our patients and just caring about anything! At the end of work I couldn’t manage: I was asking Justin for 1,5 hour to prepare ozonized water for decontamination of the instruments, so that we could dry them later and prepare packets. But at 13 it still wasn’t done and I knew it’s about one hour of work: 20 minutes waiting for the water, 20 minutes waiting for decontamination and time to prepare packets…I couldn’t imagine waiting doing nothing for 40 minutes! I said I was going home, leaving them with finishing the work. I had enough, really, all the time there’s something not working well, I was emotionally exhausted. However I got back to equilibrium soon as it was a beautiful hot day, I had free afternoon.  I washed my clothes which finally are not going to dry for the next four days and I went to open market. On my way I met Guzu,  our nurse, who accompanied me during the shopping. I bought great porcelain cups for tea and small one for the coffee, because I just couldn’t stand anymore our plastic ones:) Unfortunately mamas told me I came too late to buy good bananas, there were just few left, and so I changed my plans to marakujas, hoping they’re not going to be too sour. The evening we’ve spent with Marcela, me writing a blog, she surfing the internet, drinking delicious chocolate Argentinian liquor…!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kuchnia / Kitchen


Zdumiewająco dla mnie, w  poniedziałki mamy mało pacjentów. Zorganizowałam więc tak pracę, żeby Justin pracował razem z Samuelem i uczył się od niego zmiany opatrunków, a ja ze stażystą(którego imienia absolutnie nie mogę zapamiętać) robiliśmy mikroinfiltrację. Wszystko byłoby może i dobrze, gdyby nie fakt, że Samuel musiał wykonać trzy zdjęcia radiologiczne i zostawił Justina samego. Po pierwsze super się uczy nie mając nadzoru, takie uczenie to można sobie do kosza wrzucić, a po drugie z szybkością Justina nie mogliśmy skończyć do 15. Myślałam, że jak przyjmował ostatniego pacjenta i znowu przez minutę zakładał rękawiczki, to go zamorduję:) Ma-sa-kra. Justin jest świetny, to prawda, ale chyba jednak na pediatrii: tam może sobie porozmawiać z dziećmi, jak zakłada wenflon to ma dużo cierpliwości itp.itd. Ale jak mamy 20 pacjentów do przyjęcia, to rusz się chłopie! Afryka więc ani na moment nie pozwala mi zapomnieć i uczyć się cierpliwości.
Po południu wreszcie znalazłam czas na to, co chciałam zrobić już od dawna czyli posprzątanie i przearanżowanie naszej kuchni. Teraz, gdy zostałam sama, wieczorem zagląda tu Marcela, nie potrzebuję tego gigantycznego stołu na 12 osób, który zatargaliśmy z Jeanem Baptistem dla letnich wolontariuszy. Teraz ponownie z pomocą Jeana zamieniliśmy go na mniejszy i dzięki temu zyskałam miejsce, które mam nadzieję zapełnię dwoma fotelami, jeśli siostry mi pozwolą. Byłoby super mieć takie miejsce na relaks! W trakcie sprzątania zaczął padać wielki deszcz z piorunami, co nie byłoby dziwne gdyby nie fakt, że padał również grad!!! Zobaczyć kulki lodu w Afryce spadające z nieba to było przeżycie!

So the Polish readers already know it, they’ve been following my activities here for some time, but for the new ones I owe a little introduction. With the short-term volunteers there came Italian doctor, Letizia, who is a specialist of ozonotherapy. She brought with herself a machine which changes oxygen to ozon and this gas we use to treat the pain(making small subcutaneous injections of ozon, this treatment we call microinfiltration) and gastric reflux(by drinking ozonized water) and also to decontaminate materials like surgical instruments. It’s a great change for us, the hospital, because we have totally new treatment and  our instruments finally don’t get rusty as it happened with the solution we had been using before. Apart from that Letizia brought quite big stock of HyperOil- this is a special oil, that we use to treat the wounds. And I must say HyperOil is a huge revolution. We have so many patients coming with the wounds which doesn’t heal from 20 or 40 years and already after 3-4 weeks of treatment we can see the difference. I must say patients are very happy and we are surprised with the results. So when Letizia came I was obliged to organize a new unit in the hospital to provide microinfiltration and HyperOil treatment. It was a big and exhausting work, but now, finally, we achieved some kind of equilibrium, which lets us not to work every day until 16:) So today again we started a day at 7:30 with the preparation of instruments to sterilize. Then unexpectedly we had to stop because our generator didn’t work, it was the day of changing the oil. And we can’t start working without electricity, because of the machine. But really, after all this time here, I wasn’t even surprised or frustrated, we just waited:) When finally we started to change the bandages I noticed with horror that all the postoperative wounds are infected, with terrible pus coming out. That was always a problem here but today we just had so many cases! Even one of the doctors came to us to check if we have seen it, he was also worried. I hope that HyperOil will help the wounds to heal!
In the afternoon I was arranging my kitchen. I’ve created it before summer volunteers came from one of the rooms in the house. When they’ve left we’ve decided with Marcela to leave it, so that me and hopefully other volunteers will have a place not only to cook but also to relax. So the kitchen I’ve prepared for 9 person I am changing now to 2-3 person living room. The table which we used was too big, so Jean Baptiste(who works in the hospital) helped me with changing it into smaller one. I finally cleaned the place because since volunteers left somehow I didn’t have time to do it…:) I also hope that sister will give me two armchairs for which I’ve arranged a place, so that there would be really also a place to relax. For now it seems great!
During the cleaning it started to rain, it was pouring, and it wouldn’t be that strange if not the fact that it was a hail(I’m not sure if that’s the right word, I’ve found it in GoogleTranslator:)  you know that type of rain that instead of drops of water there are balls of ice?). Amazing!

niedziela, 26 sierpnia 2012

Inspiracja / Inspiration


Natchnęło mnie dzisiaj w autobusie: w sumie to dlaczego by nie pisać bloga po angielsku? Dla tych wszystkich, którzy chcieliby być ze mną, ale bariera językowa nie pozwala. Coraz więcej misyjnych znajomych jest w domu, są ciekawi co się dzieje tutaj, więc postanowiłam zaryzykować i spróbować tłumaczyć  blog na angielski. A co! Jak się nie uda, to chociaż spróbowałam. Tak więc od dzisiaj blog w podwójnym wydaniu: polskim i angielskim.
Zaczęłyśmy niedzielę bardzo wcześnie, poszłyśmy z Mary na mszę o 6:30. I dobrze zrobiłyśmy! Po pierwsze zyskałyśmy trochę dnia przed moim popołudniowym powrotem(jak wstaję wcześnie rano to dzień wydaje się nadzwyczaj długi), a po drugie na porannej mszy Joyce żegnała się przed swoim wyjazdem. Obejmie stanowisko przełożonej zakonu w Bunii i we wtorek opuszcza Aru. Jak zwykle Joyce była urocza i pożegnanie wypadło bardzo zgrabnie. W domu zastałyśmy jak zwykle Jojo, dziecko które czasem do nas przychodzi w niedzielę, bo jego rodzice nie za bardzo się nim zajmują. Ostatnio Mary mówi, że spędza z nim więcej czasu. Razem z Jojo i Mary poszliśmy do zakonu wyżebrać trochę kawy, bo nasza się skończyła, a Mary bardzo chciała się jej napić:) Po śniadanku poszłam pożegnać się z Joyce, zebrać ostatnie wskazówki i porady, to niesamowite, że po tylu wspólnych miesiącach już się nigdy nie zobaczymy. Miałam dzisiaj przedsmak tego, co mnie czeka za mniej niż dwa miesiące! Potem zostałyśmy same z Mary, wreszcie mogłyśmy się nagadać po tylu tygodniach. Uknułyśmy też plan, że odwiedzi mnie w Ariwara w przyszły weekend! Cudownie! Na obiad Mary upichciła risotto z grzybami, z prawdziwego włoskiego ryżu do risotto, hi-tec normalnie:) Potem niestety musiałam się zbierać na autobus, który przyjechał co prawda nie tak późno, ale w opłakanym stanie: brudny, załadowany bagażami w przejściu, tak że trzeba się było wspinać po bagażach, żeby dojść do siedzeń. Masakra! Droga była okropna, bo obficie padało przez ostatnie dni i tylko co chwilę się modliłam, żebyśmy nie ugrzęźli w tych kałużach i błocie. Gdy szczęśliwie dotarliśmy do Ariwara poszłam na open market zrobić zakupy. Teraz się trochę zmieniła sytuacja. Zaaranżowany na kuchnię pokój dla wolontariuszy wciąż spełnia swoją funkcję, korzystam z niego podczas moich posiłków i teraz śniadania robię sobie sama. Kupiłam więc chleb, masło orzechowe, banany, herbatniki, a na dzisiejszą kolację awokado, z którego przyrządzę pastę z groszkiem, który został po moich Włochach. Mam nadzieję, że Marcela przyjdzie na kolację, bo mamy dużo szpitalnych rzeczy do obgadania.


I got the inspiration today on the bus from Aru to Ariwara: why not write a blog also in English? I know it’s more work and my English is not perfect, but I know guys you’re there, asking me how I am, what’s going on, and(surprisingly!) not understanding Polish. So it’s for you, hope you’ll like it and hope I’ll be able to continue this new project. But well, if I don’t try, I’ll never know, right? And I guess it’s worth trying.
So yesterday I went to Aru, finally, after one month, to visit girls: Clara and Mary, the volunteers who stayed there when I came to Ariwara. The journey was terrible, but meeting rewarding and I’m so glad I saw them! I liked our today’s choice with Mary: so what are we doing? watching a film? playing cards? nooo…let’s talk! Oh there was so much to say, so many changes! I also hope that Mary will keep her promise and visit me next weekend in Ariwara! Today we started a day very early with the mass at 6:30- it was great. First of all because the day seemed longer and second of all on that mass Joyce was saying goodbye to the community. She’s been transferred to Bunia to become superior over there and she leaves on Tuesday. But waking up so early makes you very sleepy and discovering no coffee in the jar is a huge disappointment. So we went with Mary and Jojo(the child who hangs around with us on Sunday) beg for some coffee at the convent and, surprisingly, sister gave us! So we had great breakfast with coffee, peanut butter and bananas… After the breakfast I went to say goodbye to Joyce. It’s really hard to imagine that after all those months together we’re not going to see each other again. That’s more less what’s waiting for me in less than two months…Visit to Aru was also full of new tastes. Italians have left lot of food you can’t find here like salami or cheese, so for yesterday’s dinner we had spaghetti carbonara and for today’s lunch- risotto with mushrooms. The plates were absolutely delicious, just my stomach didn’t get it lightly, because I have again fievre typhoid and I’m on chloramphenicol. About typho I really think it’s Ariwara’s water that’s not well disinfected, so I’ll try with the special pills to disinfect the water. Hope never have typho again, I felt really week and dead the last days. Unfortunately after the lunch I had to come back to Ariwara. The bus this time was only 30 minutes  left, but was in a total mess, looked terrible. The place for the baggage just didn’t exist, there was just a big hole in the carosery, so all the valises were in the middle of the bus, making reaching the seat really an acrobatic stunt! The road was terrible, because it was raining for the last days and I just prayed we didn’t stuck in the mud and lakes of water…But finally we arrived safely and just in time to make the last shopping on the open market. Now, when I use the kitchen that has left after the volunteers, I don’t eat with the sisters and have to prepare breakfast for myself. I don’t know yet how it’s going to be with lunches and dinners. But shopping was as always fun, with all the local mamas delighted they can sell something to me, talking and laughing. At home I found Marcela happy I came back. As usually she came to dine with me, we had sweet batate and my latest favorite mix: avocado paste with peas that my Italians have left. That would be all for the weekend, tomorrow again work, work, work!

sobota, 25 sierpnia 2012

Aru!!!!


Yeah! A jednak się udało! A było na granicy: ten cały dur, osłabienie i jeszcze na dodatek w nocy obudził mnie ból pleców, że myślałam, że rano się nie zwlekę z łóżka. Ale na szczęście rano wszystko minęło, w pracy było zadowalająco spokojnie, żeby zmyć się o 12 i przygotować do wyjazdu do Aru. Oczywiście czekałam jakieś dwie godziny na stacji autobusowej, bo nie ma szans, żeby kiedyś autobus odjechał punktualnie, nie. Na dodatek czekało mnie niezbyt przyjemne towarzystwo. Zawsze oczywiście słyszę tylko, jak cały autobus mówi o mnie, bo ciągle słyszę tylko „mundele, mundele”. Ale tym razem cały autobus śmiał się ze mnie(?) w najlepsze, więc postanowiłam zareagować i zwrócić im uwagę- pięknie się zamknęli. Tak rewelacyjnie było znowu znaleźć się w Aru, że szybko zapomniałam o podróży. W domu zastałam Mary i nie mogłyśmy się nagadać, tyle było do opowiedzenia! W międzyczasie Clara przygotowała na obiad prawdziwe spaghetti carbonara, bo Włosi zostawili co nieco produktów. 

piątek, 24 sierpnia 2012

Gile


Poznałam chyba najbiedniejsze dziecko w Afryce: Gilego. To dziecko Jeana-Baptiste’a, które jest upośledzone i o którym nawet siostry mówią, że jest „złe”(w sensie „popsute”). Ja mam dokładnie odwrotne doznania: chłopiec jest uroczy, nienachalny, kontaktowy, choć mówi tylko parę słów w lingala i ma jakiś problem z nogami, bo ciężko chodzi.  Myślę, że bycie upośledzonym w Afryce to kombinacja koszmarna. Dzisiaj przekonałam się dlaczego. Wolontariusze podczas swojego pobytu tutaj związali się z paroma dzieciakami, tymi, które ciągle obserwowały ich pracę, z którymi bawili się popołudniami. Przed wyjazdem zostawili mi dla paru z nich małe prezenciki(zeszyty, kredki, zabawki), dla każdego dziecka przygotowali mały zestaw rzeczy. Poprosili mnie czy mogłabym to rozdać dzieciom. Dla dzieci Jeana- Baptiste’a przygotowali cztery zestawy, gdy więc spotkałam jedno z nich, Francois, który mówi po francusku, poprosiłam go, żeby przyszedł do zakonu wziąć rzeczy dla siebie i rodzeństwa. Za jakieś 15 minut wrócił Gile, zdenerwowany, bo Francois nie chce mu dać przynależnego prezentu. Poszłam więc z nim znaleźć Francois, który powiedział, że Gile i tak nie potrafi używać tych rzeczy, więc dał je starszemu kuzynowi. Koszmar, nawet własny brat nie ma dla Gilego zrozumienia. Było to wszystko strasznie przykre…

czwartek, 23 sierpnia 2012

Pożegnanie


Ach, no i nie ma Włochów! Wyjechali dzisiaj rano, po bardzo krótkim i łzawym pożegnaniu, kilka chwil i już ich nie było. Ciężko było zmierzyć się z nową rzeczywistością, ale dopomógł nam piękny, słoneczny  ciepły dzień, który przywiał nowe nadzieje i dobry humor. Dzisiaj zostawiłam wreszcie chłopaków samych w ambulatorium, by pomóc siostrom w przeprowadzce- trzy z nich będą teraz mieszkać koło mnie w nowej części zakonu. Sprzątaliśmy też trochę po wolontariuszach, którzy zostawili masę rzeczy, kredek, pisaków, zabawek, ubranek dla dzieci, ale również swoich kosmetyków, ubrań, butów, pościeli, Marco to chyba wrócił z pustą walizką. Niesamowite, naprawdę, ile oni tego przytargali! W ambulatorium było dzisiaj bardzo spokojnie, więc tylko dwa razy sprawdziłam czy chłopaki dają radę. Przez ostatnie dwa dni ćwiczyliśmy co i jak ma działać w ambulatorium, dzisiaj mogli te umiejętności wykorzystać. We wtorek po raz pierwszy zaczęliśmy, tak jak chciałam od dawna, pracę  o 7:30. Tzn. włączyliśmy motor, przygotowaliśmy ozonowaną wodę i o 8:10 zaczęliśmy przyjmować pierwszych pacjentów. Ja jestem w pokoju z Samuelem, który zmienia opatrunki, żeby mu pomagać w dokumentacji: oprócz wypełniania fiszek, trzeba też robić zdjęcia ran i wypełniać raport w komputerze, wszystko po to, żeby firma, która zaopatrzyła nas w HyperOil za darmo chciała to zrobić po raz kolejny. Justin z pomocą Atsidru (ale to tylko rozwiązanie chwilowe) zajmują się mikroinfiltracją, po podziale na trzy tury mają dziennie jakieś 20-25 pacjentów. Kończyliśmy idealnie o czasie i wszyscy byli zadowoleni. We środę tylko mieliśmy akcję, bo butla z tlenem nie chciała się zamknąć: okazało się, że klucz, którego używamy  od dwóch tygodni jest już cały zjechany i nie „chwyta” zaworu do zakręcenia. Byłam bardzo rozczarowana, ale cóż, zostawiliśmy lekko ulatniający się tlen, co mieliśmy robić? Po południu przyszliśmy z Marco zmienić gniazdko w ambulatorium i, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zastaliśmy tam Justina z jakimś chłopakiem naprawiających butlę. Byłam naprawdę zaskoczona, bo chyba pierwszy raz zobaczyłam tutaj jakąś własną inicjatywę ze strony pracownika. Wiem, że Justin jest wyjątkowy, ale mimo to, wow! Tak więc spaliśmy spokojnie ze świadomością, że nasz cenny tlen się nie ulatnia. W środę wieczorem mieliśmy uroczystą pożegnalną kolację z podniosłymi przemówieniami, ogólnie rzecz biorąc wywiązał się świetny klimat, potem graliśmy w karty. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zaraz w domu!


Och, wow! Za dokładne dwa miesiące będę w Rzymie! Czas leci niemiłosiernie szybko!
Dzisiaj chłopaki w ambulatorium przywitali zmiany bez cienia entuzjazmu. A pracowaliśmy wczoraj znaczny kawałek niedzieli, żeby wszystko przygotować…No cóż, hm. Zaczęliśmy ze znacznym opóźnieniem, bo nie mieliśmy żadnych czystych narzędzi po szalonej sobocie i musieliśmy czekać aż się wysterylizują. Potem w jednej sali Samuel zmieniał opatrunki, a w drugiej Justin przeprowadzał mikroinfiltrację. Miał mało pacjentów, bo w starym systemie mikroinfiltracja jest we wtorek i czwartek, więc w zasadzie były tylko nowe przypadki. Ale i tak przyjęcie 9 pacjentów zajęło Justinowi cały dzień. Kochany z niego chłopak, ale straszliwie, jak się okazało, powolny! O masakra! Jak widzę jak zakłada rękawiczki przez minutę, zamiast 10 sekund, to chce mi się krzyczeć. Nie wiem czy się nadaje do tej pracy, ale daję mu czas, bo to jego pierwszy tydzień, co nie? Ja natomiast biegałam dzisiaj między właśnie Samuelem i Justinem, nadzorując ich pracę i załatwiając małe poboczne sprawy. Wspaniale o 14 skończyliśmy, już nie pamiętałam co to wolne popołudnie:) Odrobiłam się więc z zaległościami, udało mi się pogadać z Marcelą i wyjaśnić ostatnie niejasności i sprawy organizacyjne, wreszcie ujrzałam możliwy koniec tego całego zamieszania! Nowa nadzieja we mnie wstąpiła, która pewnie jutro uleci, bo spodziewamy się 50 pacjentów do mikroinfiltracji, niezadowolonych z tego, że muszą się podzielić na dwie grupy i część z nich musi przyjść we środę. Wieczorem graliśmy z Włochami w karty, nauczyli mnie świetnej gry, którą pewnie zapomnę do czasu powrotu:)

niedziela, 19 sierpnia 2012

Zaległości…


No i stało się- przez dwa dni nie pisałam bloga, bo absolutnie nie miałam czasu ani siły. Teraz siedzę sobie przy niedzielnym śniadanku(z Nutellą) i staram przypomnieć co się wydarzyło przez te dwa dni, ale ciężko mi idzie. Ale spróbuję:
Piątek zakończył się całkowitym sukcesem, ale zaczął się koszmarnie. Rano padało i moi kochani współpracownicy przyszli spóźnieni 40 minut. Była ogólnie rzecz biorąc wściekła, zwłaszcza, że dzień wcześniej tłumaczyłam im jak ciężki dzień nas czeka, jak musimy się rano zorganizować itp. Marcela wściekła się również, zrobiła wielką przemowę, bardzo ostrą, cisza była jak makiem zasiał. No i u nas pewnie by poskutkowała, ale tu…to nie pierwszy raz kiedy Marcela mówi te rzeczy, ale ze skutkiem jest ciężko. I to właśnie boli Marcelę najbardziej, że wciąż nie ma żadnego efektu jej pracy, że wciąż trzeba powtarzać to samo i to samo na okrągło. Tak więc zaczęliśmy z ponad 1,5 godzinnym opóźnieniem, najpierw zmieniliśmy opatrunki pacjentom hospitalizowanym, a potem z przerażeniem wyjrzeliśmy na zewnątrz ambulatorium by przywitać TŁUM pacjentów. Koniec końców przyjęliśmy 51 pacjentów do mikroinfiltracji- ale pracowaliśmy w czwórkę: ja, Justin, Samuel i najpierw anestezjolog Aroma, a potem dr Cyprian. I skończyliśmy o czasie: idealnie 14:30. Aż nie mogłam w to uwierzyć, pełen sukces organizacyjny!
W sobotę chłopaki znowu się spóźniły, alternator włączyliśmy dopiero o 8:20 i musieliśmy czekać do 8:40 na przygotowanie ozonowanej wody, której używamy do mycia ran. Tak więc tym razem zaczęliśmy z 40 minutowym opóźnieniem. Ale przyjęliśmy 20 pacjentów do zmiany opatrunków, zużywając wszystkie sterylne narzędzia jakie posiadaliśmy, trzech pacjentów do leczenia grzybicy skóry i dwóch do leczenia hemoroidów również za pomocą HyperOil. Jestem bardzo ciekawa efektów, ale nie wiem czy je zobaczę, bo leczenie jest długotrwałe i nie sądzę, żeby nasi pacjenci byli na tyle systematyczni by skończyć kurację. Wieczorem świętowaliśmy urodziny Sary na kolacji u sióstr, na którą s.Clementine przygotowała pyszną pieczoną…kozę! Och, rewelacja kulinarna, mięso rozpływało się w ustach.
Dzisiaj natomiast miałam również pracowity dzień, bo zmieniłyśmy z Marcelą koncepcję ambulatorium, no cóż- uczymy się na błędach. Teraz będziemy mieli do dyspozycji dwa pokoje. W jednym Samuel będzie robić opatrunki, w drugim- Justin i ja będziemy robić mikroinfiltrację. W ten sposób mamy nadzieję na uniknięcie szalonych tłumów w poczekalni, bo opatrunki będziemy robić codziennie, a mikroinfiltrację w trzech turach dwa razy na tydzień. Pomysł jest świetny, ale wymaga rearanżacji pokoi i kolejnych zmian. Pracowaliśmy więc dzisiaj po południu z Marco i  Jeanem Baptiste przenosząc rzeczy z jednego miejsca w drugie, ogólnie rzecz biorąc duża część pracy za nami. Rano w kościele byliśmy na mszy w lugbara. Na tej mszy śpiewa zwykle chór, który przyjeżdża z pobliskiej wioski. Na dodatek muzycy grają na bardzo specyficznym, gigantycznym instrumencie, podobnym może do lutni? Albo coś podobnego. Dźwięk jest bardzo miły, ale niestety nie udało się nam go zarejestrować, może następnym razem!
Pojawiła się też nadzieja na wielką pomoc dla nas: okazało się, że Michael, który przygotowuje się w Rzymie do wyjazdu na misję jest pielęgniarzem. Gdy tylko to usłyszałam i wspomniałam Marceli, od razu zadzwoniła do Tiny i Silvany w Rzymie, że chcemy go i niezbędnie potrzebujemy. Byłoby genialnie, gdyby się udało, trzymajcie kciuki kto to czyta!!!
Dodaję też trochę zaległych zdjęć.




czwartek, 16 sierpnia 2012

Własny pokój


Och, jak dobrze go odzyskać dla siebie! Dzisiaj rano wyjechały Nadia, Ornella i Letizia. Niby nic mi nie przeszkadzało w dzieleniu pokoju  z Cincią, ale co własny pokój to własny. Wyprowadzka Cincii i mniej intensywny dzień w ambulatorium zmobilizowały mnie nawet do jego posprzątania. Jestem więc bardzo zadowolona i dumna z siebie. Cinzia nie ma się za dobrze, jest słaba, prawie nic nie je i jeszcze na dodatek ma biegunkę. Dzisiaj prawie w ogóle jej nie widziałam, bo nie wychodzi za bardzo z pokoju. Dzisiejszy plan ambulatorium przewiduje zmianę opatrunków u osób hospitalizowanych i małe zabiegi chirurgiczne, Udało się nam go realizować, ładnie odsyłając pacjentów na mikroinfiltację na jutro. Mieliśmy przez to znacznie luźniejszy dzień, udało się nam posprzątać i przygotować ambulatorium na jutro oraz porozmawiać o właściwej organizacji pracy. Mam nadzieję, że ten dzisiejszy spokojny dzień jutro zaowocuje, bowiem czeka na nas jutro jakichś 50 pacjentów do mikroinfiltracji…Po południu udało mi się zaciągnąć Marcelę do ambulatorium, żeby zorganizować więcej miejsc do mikroinfiltracji, obiecała mi dodatkowo dwie osoby do pomocy i dr Pascala. Oby!!! Mamy też plan by zaaranżować przylegający do ambulatorium pusty pokój jako drugą salę- w jednej moglibyśmy zmieniać opatrunki, w drugiej wykonywać mikroinfiltrację. Mamy tak dużo pacjentów, że moglibyśmy robić mikroinfiltację codziennie a nie dwa razy w tygodniu, siedząc w ambulatorium do 17. No, zobaczymy, na razie modlę się, żeby jutro nie było totalnej porażki! 

środa, 15 sierpnia 2012

Ostatni dzień dziewczyn


Tak, tak…czas zleciał tak szybko- dzisiaj Letizia, Ornella i Nadia pracowały z nami po raz ostatni. I szpital nie pożegnał ich spokojnie- oj, pracowaliśmy ciężko. Raz po raz nerwy nam puszczały i kończyła się nam cierpliwość, ale w końcu dotarłyśmy do końca, do 16:15. Uff! Dzień zaczął się dla nas wcześnie, bo o 7 Nadia i Ornella miały wykład o sterylizacji dla personelu szpitala. Potem mieliśmy spotkanie z doktorami, na którym jeszcze raz wszystko wyjaśniłam, prosiłam ich o współpracę w organizacji pacjentów w ambulatorium oraz o dokładne wypełnianie skierowań, które bardzo ułatwiają nam pracę. I tak właśnie posłuchał mnie dr Cyprian, byłam bardzo zdziwiona: przyjął 3 czy 4 pacjentów na mikroinfiltrację, mimo że dzisiaj był dzień opatrunków. Tłumaczyłam mu, że nie możemy tak robić, bo nigdy nie dojdziemy do ładu, no ale cóż…I tak, mniejszy niż wczoraj, ale mieliśmy niezły rozgardiasz. Ciekawe jak to ogarniemy jutro bez trzech osób do pomocy- stawiam, że będzie ostro! Ale trzeba przyznać, że kuracja HyperOil naprawdę działa- dzisiaj z wielkim zdumieniem widzieliśmy wyleczone rany po tygodniu kuracji. Efekt jest zdumiewający, mam nadzieję, że dalej pójdzie też tak dobrze, jak Letizia wyjedzie. Po południu zaplanowałam sobie, że najpierw sobie trochę odpocznę przed kolejną komputerową pracą(czy ja już pisałam jak bardzo się cieszę z mojego komputera- nie wiem co bym bez niego poczęła!!!), ale okazało się, że Cinzia ma gorączkę i mieliśmy bieganinę z szybkim wykonaniem testów laboratoryjnych, znalezieniem leków, bo okazało się, że to malaria, a przede wszystkim z uspokojeniem Cinzii, bo jest ogólnie rzecz biorąc przerażona. Kolejny ciężki dzień za nami, idę spać!
Z Letizią, Ornellą i Nadią

wtorek, 14 sierpnia 2012

Mikroinfiltracja


Ok, coraz mniej mi się to wszystko podoba: zamieniam się z doktora w sekretarkę:) Wiem, że to wszystko potrzebne i że moja praca jest potrzebna, bo naprawdę nie ma nikogo kto by mógł ją wykonać, ale tęsknię za moimi dziećmi. Dzisiaj wieczorem przeszłam się na pediatrię i zobaczyłam, że Leko i Maani są już wypisani, Noella i Adriko(?, nawet nie pamiętam imion!) mają mniej obrzęków- a mnie przy tym wszystkim nie było! Szkoda, szkoda, szkoda! No, ale nie ma co się rozczulać, tylko mieć nadzieję, że szał z ambulatorium szybko minie i będę mogła wrócić na pediatrię. Dzisiaj zaczęłam bardzo wcześnie od liczenia wszystkich narzędzi i chust- Marcela męczy mnie o to od kilku dni. Potem długo grzebaliśmy się w opatrunkach, aż wreszcie przyszła pora na 34 pacjentów do mikroinfiltracji!!! Jak ujrzałam ten tłum, to byłam przerażona. Zaczęliśmy spokojnie od jednego pacjenta w sali, skończywszy na czterech jednocześnie. Ja, Justin, Samuel i dr Cyprian- każdy miał swojego pacjenta. Tak że zrobiłam dzisiaj z 7 mikroinfiltracji, wszystko bardzo szybko i w spartańskich warunkach, bo mieliśmy tylko jedno łóżko i jeden parawan. Ale co mieliśmy robić? I tak skończyliśmy pracę o 16! Dzięki Bogu, że byli pacjenci, którzy przyszli na kurację refluksu ozonowaną wodą i nie mieli ze sobą pustych butelek. Poszłam na chwilę do domu, by zabrać zapas pustych butelek dla nich, i zastałam Marcelę przy kawie, do której z chęcią się dołączyłam i zjadłam parę ciasteczek. Do domu na zimny obiad wróciłam co najmniej zmęczona:) Potem jeszcze chwilę pracowałam z Marcelą, wykorzystując to, że się rozpakowuje w swoim nowym pokoju w naszej części zakonu, a wracając z pediatrii spotkałam Letizię i dr Pascala. Letizia po pracy rozmawiała z dr Cyprianem, że go odwiedzi wieczorem, żeby zobaczyć gdzie mieszka. Zrozumiała, że doktor przyjdzie po nią do szpitala. Ale chyba coś źle się zrozumieli- koniec końców poszliśmy wszyscy w trójkę do niego, razem z Pascalem. Było bardzo przyjemnie, chociaż zgodnie stwierdziliśmy, że to co się dzieje w ambulatorium przerasta nasze oczekiwania. Jesteśmy trochę przerażeni, że tak będzie codziennie, bo wtedy to naprawdę życia nie będzie:) Wróciłyśmy z Letizią do domu idealnie na kolację, na którą Ornella zrobiła pyszne gniocci, a wieczorem oglądaliśmy 1000 zdjęć, które zrobiła Letizia- swoim zapałem w robieniu zdjęć dorównuje Vale!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Praca, praca


Ok, muszę przyznać, że dzisiaj w pracy mi się nie podobało. Oczywiście- robiłam same potrzebne rzeczy, ale bardzo niewdzięczne i nie dające w ogóle satysfakcji. Ale może to też wina tego, że cały dzień pobolewała mnie głowa, wtedy gorzej wszystko znoszę. Dzień zaczął się wcześnie od spotkania z Marcelą, bardzo udanego, po którym dużo rzeczy się wyjaśniło, ale podczas którego też już mi od razu skoczyło ciśnienie. Tłumaczę wczoraj Letizii, że my idziemy na to spotkanie, a że pacjentów, jak to w poniedziałek,  będzie dużo proszę ją, żeby była punktualnie o ósmej w pracy, bo inaczej się nie odrobimy z pacjentami. No i podczas spotkania widzę, jak Letizia spokojnym krokiem idzie sobie do szpitala o 8:40. Jeszcze przyszła do nas się przywitać, pogadać, pierdu pierdu. Masakra! Marcela zaakceptowała moje fiszki na nowe leczenie, ustaliłyśmy ceny, pouczyłyśmy doktorów co i jak mają robić. W związku z tym, że ceny są inne, wielu pacjentów nie ma fiszek albo zapłaciło tylko część należnej sumy, Marcela poprosiła mnie, żebym zrobiła z tym porządek. I była to niewdzięczna praca, bo pacjenci byli źli, zdezorientowani i nie do końca poinformowani…Jeszcze na dodatek trzeba było zaaranżować sprawę sterylizacji, sprzątania, prania zużytych chust- jednym słowem nie widziałam żadnego pacjenta pod kątem klinicznym przez cały dzień.  Na dodatek nie miałam czasu ani siły pójść po pracy na pediatrię, więc znowu nie wiem jak się mają dzieci i czy dobrze się nimi zajęto…To mnie trochę boli, że przez to całe ambulatorium muszę odpuścić pediatrię, bo, zwłaszcza jak wyjedzie Letizia, nie ma szans, żeby Samuel i Justin zostali tam sami, trzeba to wszystko przez pierwsze tygodnie nadzorować. Po południu znowu pracowałam nad przygotowaniem jutrzejszego szkolenia dla pielęgniarek, nad identyfikatorami do szpitala, nad protokołem pracy w ambulatorium i innymi małymi komputerowymi rzeczami. Gdy byłyśmy przed kolację razem z Cincią w pokoju, z przerażeniem zobaczyłyśmy jak przez drzwi naszego pokoju, dołem, wchodzi…szczur! Nasze wołanie o pomoc nie przyniosło żadnych skutków, ale na szczęście szczur wyszedł tą samą drogą, którą wszedł. Ale najgorsze było to, że po kolacji Cinzia wchodzi do naszego pokoju i znowu jest on w środku!!!! Chłopaki szybko wygoniły szczura z pokoju, ale to trochę przerażające, że wrócił. Teraz mamy dwa worki z piaskiem na podłodze, zamykające szparę między drzwiami a podłogą- i mamy wielką nadzieję, że to nas uchroni przed kolejną szczurzą wizytą!!!!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Udana niedziela


Dzisiaj wszyscy byli z siebie bardzo dumni, bo wstaliśmy na mszę w lingala o 6:30. Ale zostaliśmy szczodrze wynagrodzeni za ten wysiłek, bo msza była oszałamiająca. Ponieważ 15 sierpnia wypada w środę, świętowaliśmy to święto już dzisiaj, wszystko było bardzo uroczyste, mnóstwo śpiewów i tańców. Trzy godziny minęły bez wysiłku. 15 sierpnia to również imieniny Marii Marceli, a że środa na pewno będzie szalona, postanowiliśmy uczcić je dzisiaj. Wymyśliłam, że zrobię moje ciasto bananowe, pojechałam więc rowerem po składniki do sklepu. Szybko wyrobiłam się z pieczeniem i zabrałam za wielką robotę, którą „zadała” mi Marcela- liczenie pieniędzy. Nie do końca rozumiem o co chodzi, ale chyba zakon sprzedaje wodę, żeby ludzie nie musieli chodzić daleko do źródła. Te pieniądze właśnie są z tej sprzedaży, w wielkim nieładzie i mam je uporządkować i policzyć. Udało mi się, że Marco, który pracuje na co dzień w banku, zaproponował mi, że mi pomoże. I tak zleciał nam czas do obiadu. Potem przyszła Marcela na kawę z ciastem, które oczywiście bardzo smakowało. I wreszcie mogliśmy się położyć, bo nikt nie marzył o niczym innym jak tylko o drzemce! Koło 16 zebrałam się do szpitala zważyć z Justinem moje dzieci, wyniki są świetne, Leko i Maani przytyli jakieś 1,5 kilo! Po powrocie znowu liczyliśmy z Marco pieniądze, skończyliśmy banknoty, zostały nam teraz monety. Na kolację dziewczyny chciały przygotować brusciety, potrzebowały do tego pieca w zakonie i udało mi się go rozpalić! Wieczorem jeszcze trochę pracowałam, bo jutro trzeba dobrze ogarnąć sterylizację i skierowania pacjentów na leczenie w ambulatorium, rano mamy zaplanowaną rozmowę z Marcelą.

sobota, 11 sierpnia 2012

Goście, goście


No to pierwszy dzień pracy w ambulatorium Justin ma za sobą- i nie było lekko: mieliśmy dzisiaj mnóstwo pacjentów! Letizia, jak zwykle, powolnym krokiem wkroczyła do pracy z 40-minutowym opóźnieniem. Wiem, że to głupie, ale MI jest głupio, że Samuel i Justin punktualnie pojawiają się w pracy, a ona przychodzi spóźniona i czekamy na nią z rozpoczęciem przyjmowania pacjentów. No, ale w końcu zaczęliśmy. Podzieliliśmy się na dwie grupy:  Ornella, Letizia i Justin zmieniali opatrunki, a ja z Samuelem i Nadią przygotowywaliśmy nowe zestawy narzędzi do sterylizacji. Było trochę biegania ze znajdywaniem nowych narzędzi w magazynie, ale maman w magazynie była bardzo cierpliwa ze mną i wszystko udało nam się znaleźć. W międzyczasie zajrzałam na pediatrię- chciałam tylko sprawdzić czy niedożywione dzieci, które przyjęliśmy wczoraj, poszły dzisiaj do laboratorium zrobić badania(niestety nie! rano przed ósmą przygotowałam dla nich skierowania na badania, powiedziałam Michaelowi, żeby dopilnował, żeby poszły do labo, ale efektu nie uzyskałam…) oraz przypomnieć, że trzeba wziąć z magazyny nową porcję PlumpyNut i mleka na niedzielę. Ale zastałam Jaques’a samego(w sobotę jest tylko jedna osoba na dyżurze), z dwoma nowymi przyjęciami, który od razu mi się przyznał, że nie miał czasu dać dzieciom mleka. Była godzina 11. Pobiegłam więc dać dzieciom mleko, znowu nie zastałam Dritsiru, inne maman mi powiedziały, że jest na open market. Potem pomogłam jeszcze Jaquesowi przynieść PlumpyNut i mleko. Z powrotem w ambulatorium zastałam tłum pacjentów, zaczynających się niecierpliwić. Przyparłam więc Marcelę do muru, że MUSIMY coś z tym zrobić i w 10 minut (dosłownie) ustaliłyśmy grafik ambulatorium: mikroinfiltację będziemy robić dwa razy w tygodniu, zmianę opatrunków w trzy inne dni itp. Myślę, że w ciągu kolejnych dni powinniśmy stopniowo dojść do porządku z pacjentami. Na razie jest ciężko, bo najpierw chcemy zmienić opatrunki, a potem rozpocząć mikroinfiltrację, a pacjenci chcą być przyjmowani w kolejności, co również rozumiem. Jednak ciągłe przestawianie się ze zmiany opatrunków na włączanie maszyny do ozonoterapii jest trudne, więc chcemy to uporządkować. Ale poniedziałek będzie trudny, już to czuję.
Koło 13 w szpitalu zrobiło się biało: przyjechali nas odwiedzić wolontariusze z Aru. W ciągu ostatnich dni wersje ich przyjazdu i naszych odwiedzin w Aru zmieniały się tak często, że nawet mi się nie chciało o tym wspominać. W końcu dzisiaj dotarli, razem z s.Joy, ale byłam bardzo zawiedziona, bo Mary i Clara nie przyjechały- oczywiście też je rozumiem, bo ja od razu uważałam, że odwiedziny w sobotę to poroniony pomysł, bo wszyscy pracują. My wróciłyśmy ze szpitala koło 15, a Mary i Clara też mają swoje zobowiązania w Aru i nie mogą po prostu zostawić wszystkiego i wyjechać. Tak że tylko chwilę poplotkowałam z Joy i innymi wolontariuszami przy obiedzie, potem wszyscy zebrali się na open market, ja byłam zbyt zmęczona. Gdy wrócili, lało intensywnie, wszyscy byli przemoczeni i postanowili wracać do Aru. Potem integrowaliśmy się z moimi Włochami, Letizia jak zwykle animowała grupę: graliśmy w jakieś śmieszne gry, było naprawdę fajnie. Wieczorem Marcela przyszła do nas na kolację, a że wszyscy jak zwykle mówili po włosku, po jakiś 20 minutach słuchania, włączyłam komputer i zaczęłam pracować. Poprawiłam karty hospitalizacji, bo są koszmarnie niepraktyczne, przygotowałam małe fiszki do  przepisywania mikroinfiltacji i ozonoterapii. Teraz będę jeszcze pracować nad inwentaryzacją ambulatorium.
Od jakiegoś czasu, zauważyłam, że czuję się coraz pewniej w naszym szpitalu. Kiedyś ciągle miałam pod skórą to wrażenie, że jestem nie stąd, czułam się obco, nie na miejscu. Teraz mam coraz lepszy kontakt z mamami niedożywionych dzieci, osiągnęłam chyba taki stan jak w Aru. Ciężko to wytłumaczyć, bo to takie wewnętrzne poczucie, że jestem u siebie. Też czuję, że personel traktuje mnie inaczej: kiedyś byłam tu przez tydzień, a na weekendy znikałam,  myślę, że oni też czuli, że jestem tu trochę gościem. Ale teraz naprawdę pracujemy razem, widzą, że jestem zawsze dostępna, jak cos się dzieje i to stwarza między nami jakąś wspólnotę. Im więcej też pracuję nie tylko dla pediatrii, ale Marcela wtajemnicza mnie w inne aspekty funkcjonowania szpitala, widzę ile pracy jest tu do wykonania. To w sumie niekończąca się nigdy praca. Ja też czuję, że zostały mi TYLKO dwa miesiące tutaj i że czas szybko się kończy, więc myślę o szpitalu prawie nieprzerwanie, ciągle zastanawiając się co jeszcze można by poprawić, ulepszyć, rozwinąć. Włosi się trochę ze mnie śmieją, że pracuję 24/24, ale za to są kochani, bo jak wieczorem mam czas na pomoc im w umyciu naczyń(poza tym naprawdę nic nie robię w domu), to mówią mi, żebym sobie odpoczęła:)

piątek, 10 sierpnia 2012

Ambulatorium pełną parą


Dzisiaj rano, święto, Marcela znalazła dla nas czas przy śniadaniu, żeby porozmawiać o zmianach w ambulatorium. To miejsce, w którym ostatnio ciągle pracowałyśmy z Ornellą, Nadią i Letizią i co do którego mamy pewne pomysły, jak go ulepszyć. Razem z Nadią i Ornellą, które są pielęgniarkami, pracowały też na bloku operacyjnym, przedstawiłyśmy dzisiaj Marceli co nie gra w ambulatorium. Marcela trochę się podłamała, bo już kilka razy Samuel, który tam pracuje był szkolony jak ma wszystko wyglądać, a tu znowu popełnia te same błędy i nie przejmuje się sterylnością. Nadia z Ornellą potem zniknęły na cały dzień organizując potrzebne sprzęty i instrumenty do ambulatorium, a my z Letizią i Samuelem pracowaliśmy ciężko z wieloma pacjentami, którzy przyszli na ozonoterapię, zmianę opatrunków z HyperOil oraz na mikroinfiltrację. Pod koniec byłam porządnie zmęczona, najgorsze jest to, że ciągle trzeba stać, moje nogi nie za bardzo to wytrzymują, ale daję radę! W międzyczasie zajrzałam dosłownie na chwilę na pediatrię sprawdzić czy dzieci dostały PlumpyNut, a później stażysta przyszedł mnie zawołać, że jest nowe przyjęcie niedożywionego dziecka i żebym go skonsultowała. Straszliwie obrzęknięte dziecko nie jest w najgorszym stanie, nie ma też koszmarnych zmian na skórze, tylko anemię, ale na razie zdecydowaliśmy się go nie toczyć, bo dobrze toleruje tę anemię. Najlepsze jest to, że jego dwaj bracia nie są niedożywieni, a mama jest święcie przekonana, że dziecko jest w takim stanie od dwóch tygodni- przy czym na sto procent dziecko nie je od kilku miesięcy…Ale nie ma co się wdawać w dyskusje, bo to i tak nic nie pomoże teraz temu dziecku. Po południu na pediatrii pracował Justin, zważyliśmy razem dzieci, okazało się, że było jeszcze jedno przyjęcie, w sumie mamy teraz 6 dzieci. Jeszcze dokładnie nie pamiętam wszystkich imion, w ogóle teraz tylko wbiegam przelotem na pediatrię, może w niedzielę nadrobię zaległości. Trochę mi żal, że tak zaniedbuję pediatrię, ale rozumiem, że teraz priorytetem jest organizacja ambulatorium z jego nowymi terapiami i staram się tam pomagać jak mogę. Za parę dni Letizia, Nadia i Ornella wyjadą(dokładnie w przyszły czwartek) i zostaniemy sami z nowym sprzętem i opatrunkami, muszę się jak najwięcej nauczyć. Również Marcela postanowiła, że w ambulatorium musi pracować jeszcze jedna osoba, bo pacjentów jest bardzo dużo, na dodatek musi to być osoba dobrze zorganizowana, na której można polegać, bo Samuel jest dobry w tym co robi, ale brakuje mu sumienności. Okazało się, że Marcela razem z dr Faustinem wybrali Justina- wybór na pewno trafny, ale szkoda mi, że nie będzie pracował na pediatrii, jest idealny w kontaktach z dziećmi i bardzo troskliwie zajmował się tymi niedożywionymi. Sam Justin jest bardzo podekscytowany tą zmianą i cieszy się, że się nauczy dużo nowych rzeczy, bo długi czas nie pracował przy zmianie opatrunków i w okolicy chirurgii. Około 16 razem z Nadią i Ornellą sprzątałyśmy ambulatorium, jutro będziemy dalej je organizować. Trzeba przygotować sterylne narzędzia, szafy z nowymi lekami, nauczyć Samuela pracy ze sterylnymi rzeczami, zmusić go do sprzątania. Wieczorem po kolacji, na którą Ornella przygotowała przepyszne gniocci, pracowałyśmy razem nad protokołem zaopatrzenia ambulatorium, tzn. co jest niezbędne, żeby dobrze funkcjonowało. Na przykład nie ma w nim zapasu strzykawek i po każdą trzeba biegać do szpitalnej apteki. 

czwartek, 9 sierpnia 2012

Dom a ca e poi mangiamo!


To absolutne hasło dzisiejszego dnia. Marco uczy mnie dialektu z Brescia, bo oprócz języka włoskiego nie zna żadnego innego. A że zawsze jest pora na jedzenie, dzisiaj nauczyłam się zdania: „chodźmy do domu, a później coś zjemy”:) I ogólnie używamy tego zdania na okrągło, a przynajmniej jego drugiej części.
Rano zostawiłam dziewczyny same w ambulatorium, żeby wreszcie pójść na obchód na pediatrii. I od razu zauważyłam błędy- wczoraj doktor przepisał syropki, które pielęgniarki nie dały dzieciom. To takie oczywiste, że nawet nie byłam zdziwiona. Dzisiaj stwierdziłam w Leko wreszcie zniknięcie obrzęków!!! Z wielką radością otworzył swoją pierwszą saszetkę PlumpyNut i zjadł ją z apetytem. Wszystkie dzieci wokół niego już od dawna jedzą PlumpyNut i chyba Leko się cieszy, że dołączył do ich grona. Dzisiaj po południu sprawił mi też wielką niespodziankę- sam wstał z podłogi i zaczął chodzić! Aż nie mogłam w to uwierzyć! Uśmiecha się też teraz na okrągło i w ogóle jest taki kochany! Mam też dziewczynkę, Dritsiru, która ma tak silną grzybicę jamy ustnej(i prawdopodobnie również gardła, ale nie pozwala sobie do niego zajrzeć), że mama mówi, że nie może przełykać i że coraz gorzej zjada mleko. Wczoraj zaczęłam terapię Nystatyną, a dzisiaj przy obiedzie zgadałam się z Letizią, że mogę dołączyć do leczenia picie ozonowanej wody. Oczywiście spróbowałam, na razie Dritsiru dwa razy wypiła małe dawki wody z wielkim apetytem- to dobrze, bo wciskanie jej syropków idzie nam ciężko.
Gdy po 10 przyszłam do ambulatorium, na zewnątrz zastałam wielu pacjentów, czekających na zmianę opatrunków z HyperOil oraz na mikrofiltrację. Pracowaliśmy bardzo intensywnie, ja znowu próbowałam mikrofiltracji, a wczorajsze rany dzisiaj wyglądały wyśmienicie, wszyscy byli zaskoczeni. Koło 14 skończyłyśmy i zjedliśmy pyszny obiad, po którym wybraliśmy się na open market. Ja zainicjowałam to wyjście, bo chciałam kupić ceratę na stół, na którym przygotowujemy mleko dla niedożywionych dzieci, bo jest z surowego drewna i nie można go zachować w czystości. I od razu pożałowałam, że podzieliłam się pomysłem pójścia na open market z moimi Włochami- wyszliśmy jakieś 40 minut po ustalonym czasie, potem w ślimaczym tempie doczłapaliśmy się na rynek i ciągnęłam za sobą ogon. Ja chciałam wszystkie zakupy załatwić szybko, raz raz, ale się nie dało. Wreszcie po 18 dotarliśmy do domu, ja musiałam jeszcze skoczyć do szpitala dać Dritsiru ozonowaną wodę do picia i jak wróciłam już jedliśmy kolację. Po 10 minutowym prysznicu pracowałam najpierw z Ornellą nad pomysłami organizacji ambulatorium, potem z Letizią nad instrukcjami wszystkich metod ozonoterapii, a potem  wszyscy poszli spać, a ja do drugiej nad ranem tłumaczyłam to wszystko na francuski…
Moja pierwsza mikroinfiltracja

Prawie w komplecie: ja, Nadia, Cinzia, Sara, Marco, Angelina, Ornella, Marcela i Letizia

środa, 8 sierpnia 2012

Ozonoterapii ciąg dalszy


Gdy przyszłam rano do szpitala, doznałam małego szoku, bo cała pierwsza sala była pusta. Szybko jednak się okazało, że wszystkie dzieci są w drugiej sali, bo pierwszą zwolniliśmy, żeby wolontariusze mogli pomalować ściany. Zobaczyłam moje dzieci, nie mamy obecnie ciężkich przypadków, a wczorajsze bardzo złe dziecko ma się dobrze, normalnie oddycha i je. Około 9 zaczęliśmy znowu maraton z opatrunkami z HyperOil oraz ozonoterapię. Dzisiaj ćwiczyliśmy zarówno mikrowstrzyknięcia ozonu oraz leczenie ran za pomocą ozonu w postaci gazu. Wszystko jest bardzo ciekawe i nowe, a pacjenci odczuwają ulgę natychmiast. Dzisiaj przez cały dzień towarzyszył nam dr Cyprian. Mi też udało się ostrzyknąć jednego pacjenta, mam nadzieję, że jutro popróbuję więcej, chociaż metoda jest bardzo prosta i w sumie już po pierwszym razie czuję się pewnie. Zastrzyki wykonuje się podskórnie, cieniusieńką i króciutką igiełką, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jednak spędziłam 5 godzin na stojąco i dało się to odczuć! Mam też mnóstwo zdjęć(które mam nadzieję, że kiedyś wyciągnę od Letizii), bo ona musi wszystko bardzo skrzętnie dokumentować i w robieniu zdjęć jest jeszcze gorsza niż Vale:) Przed obiadem zajrzałam jeszcze na chwilę na pediatrię, przyjęliśmy nowe dziecko, ale nie jestem do końca przekonana czy jest niedożywione, jest obrzęknięte, to prawda, ale obrzęki są w okolicy nóg i powiek, zwłaszcza rano, jak w jakimś schorzeniu nerek. Zaraz po obiedzie pobiegłam znowu do szpitala i razem z Justinem zważyliśmy dzieci na nowej wadze i dokładnie zmierzyliśmy. O 16 znowu mieliśmy spotkanie z lekarzami i pracownikami chirurgii i położnictwa- dzisiaj był wykład o wykorzystaniu ozonu do dekontaminacji narzędzi chirurgicznych przed sterylizacją. Potem poszliśmy przećwiczyć wszystko praktycznie. Wszyscy są bardzo otwarci na zmiany, ciekawi nowej metody i tak mi przyszło na myśl, że oni przychodzą na szkolenie po pracy, gdy powinni odpoczywać w domu po całym dniu, nikt im za dodatkowe godziny nie płaci,  a mimo to są i chcą się czegoś dowiedzieć. W sumie to jest budujące. Cały wieczór spędziłam natomiast nad komputerem, przygotowując francuskie instrukcje używania ozonoterapii. Potem dr Pascal obiecał mi, że je sprawdzi pod kątem poprawności językowej, więc piszę je bez stresu.
Z Leko...

...i Maani

wtorek, 7 sierpnia 2012

Ozonoterapia


Ponieważ wczoraj cały dzień nie udało mi się zajrzeć na pediatrię, dzisiaj miałam nadzieję, że bez problemu mi się to uda. Mam wrażenie, że zaniedbuję moje dzieci przez wolontariuszy. Ale tłumaczę sobie, że są tutaj tylko trzy tygodnie, mogą dużo zrobić, jeśli im pomogę, a z językiem u nich krucho więc tłumaczę ten ich włosko- angielski jak umiem najlepiej. Zaczęliśmy właśnie obchód na pediatrii, kiedy przyszedł po mnie jeden z pielęgniarzy, że właśnie zaczynają ozonoterapię i czy nie chciałabym przyjść. Oczywiście, że chciałam, bo byłam bardzo ciekawa jak to wygląda i czy wszystko zadziała. Najpierw jednak przyjmowaliśmy pacjentów do zmiany opatrunków z HyperOil. Mamy dwa rodzaje takich opatrunków: gazy nasączone HyperOil oraz ampułki z HyperOil- kilka kropli tego oleju nanosi się na normalną gazę i robi zwyczajny opatrunek. Na razie nie mogę powiedzieć czy to działa, ale w czwartek pacjenci mają przyjść na zmianę opatrunków i wtedy zobaczę czy widać już jakąś różnicę. Przy zmianie opatrunków oprócz Letizii, która tłumaczyła jak trzeba je robić i który typ HyperOil wybierać, były obecne nasze dwie pielęgniarki: Nadia i Ornella. Miały wspaniale zszokowane miny, gdy zobaczyły w jak niesterylnych warunkach zmienia się te opatrunki. Ale nasze zszokowanie sięgnęło zenitu, gdy przyszedł ojciec z kilkuletnim chłopcem, żeby wykonać mu obrzezanie. W znieczuleniu miejscowym(!!!!), gigantyczną igłą(Włoszki użyły porównania „jak dla konia”), zwykłymi nożyczkami- ale dziecko zniosło to nadzwyczaj dobrze. Mimo wszystko pielęgniarki były wstrząśnięte. Potem wreszcie podłączyliśmy całą aparaturę do ozonoterapii, a doktor Cyprian znalazł odpowiednią pacjentkę. Ozonoterapię można używać w dwojaki sposób: do leczenia bólu różnego pochodzenia oraz do wspomagania leczenia ran. Pacjentka miała reumatyczne bóle stawów, dzięki podskórnym mikrowstrzyknięciom ozonu, udało nam się natychmiast zmniejszyć jej dolegliwości bólowe. Mamy jednak dość duży problem: okazuje się, że nie da się do końca zakręcić butli z tlenem, prawdopodobnie jest to problem jakiegoś zaworu. Papa Mayele załatwił jakiegoś chłopaka, żeby nam to naprawił, wytłumaczyliśmy mu wszystko, powiedział, że do jutra to naprawi, ale nie zabrał odpowiedniej części do naprawy…Naprawdę, jak się czegoś tutaj nie dopilnuje samemu, to na nikim chyba nie można polegać. Obecnie więc w małych ilościach, ale tracimy tlen. Jutro mają zjawić się nowi pacjenci, mam nadzieję, że wszystko znowu zadziała. Na chwilę zajrzałam na pediatrię, wszystko wydaje się ogarnięte, bo nie ma za dużo dzieci. Było tylko jedno nowe przyjęcie. Po obiedzie(który tutaj ciężko mi się ogarnia, bo Włosi gadają, gadają i gadają, a ja chcę szybko zjeść, pomóc im umyć naczynia i biec dalej do moich zajęć), wreszcie udało mi się zanieść wszystkie rzeczy, które kupiłam dla niedożywionych dzieci do szpitala, podpisać je, włożyć do jednego kartonu, uporządkować. Znowu idealnie mi się pracowało z Justinem, pięknie wszystko tłumaczył mamom, on jest naprawdę genialny! W międzyczasie konsultowaliśmy z Cyprianem jedno dziecko w ciężkim stanie, z ogromną dusznością i któremu nie możemy za wiele zaproponować, co jest najgorsze. Spóźniłam się dosłownie 10 minut na spotkanie z lekarzami w sprawie dalszego szkolenia z ozonoterapii, a już wszyscy mnie szukali gdzie jestem. Przez dwie godziny tłumaczyłam jak przygotowywać ozonowaną wodę(chociaż nie sądzę, żebyśmy wykorzystywali ją w praktyce) i robić opatrunki wykorzystując ozonoterapię, moje gardło po raz kolejny było nadwerężone. Potem wróciłam jeszcze na pół godziny do szpitala dokończyć podpisywanie rzeczy, chciałam też zważyć rzeczy na mojej super elektronicznej wadze, ale okazało się, że Mawua wychodzi do domu i musimy jej mamie wytłumaczyć, jak teraz zajmować się dzieckiem, żeby niedożywienie nie nawróciło. Gdy wróciłam do domu, miałam 15 minut na wzięcie prysznica, bo o 19 dziewczyny przygotowały uroczystą kolację z okazji 30. urodzin Marco. Zaserwowały same włoskie pyszności: pizzę z tuńczykiem i oliwkami, a na deser sałatkę owocową(zwaną przez Włochów macedonią), mleko z mandorli(specjał sycylijski) oraz wymyślony przez Letizię deser z kawy, mleka i herbatników o niezwykłej konsystencji i smaku. Było bardzo głośno i zabawnie, mimo, że nie znamy swoich języków, gesty i pojedyncze słowa mogą wiele zdziałać. Bawiliśmy się wyśmienicie, chociaż ja byłam trochę zmęczona. Potem znowu graliśmy w Moko, ale Włosi są beznadziejni w tej grze, która powinna być szybka i energiczna, a oni wszystko tak przeciągają i dyskutują nad każdą kartą, że to mnie zmęczyło jeszcze bardziej:)
Sara, Marco(30-latek), ja, Cinzia i Marco

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Misja wykonana!


Dzisiejszy dzień to splot szczęśliwych przypadków i zbiegów okoliczności. Zaraz po wczesnym śniadanku(ach ta nutella i zapach świeżej kawy jak tylko wyszłam z pokoju!) zapakowaliśmy się z dr Cyprianem na jego motor i ruszyliśmy w kierunku Arua w poszukiwaniu butli z tlenem, niezbędnej do przeprowadzenia ozonoterapii. Ponieważ główna droga, którą jechaliśmy parę dni temu z wolontariuszami jest nieprzejezdna, bo zapadł się most na rzece, doktor wybrał objazd małymi drogami. Prowadzą one przez naprawdę głębokie wioski, porozrzucane gdzieś w środku pól, droga jest wąska i wyboista, ale wszystko wynagradzają przepiękne widoki i poczucie afrykańskiej dzikości. Na granicy, z powodu tego, że motor doktora nie ma odpowiednich papierów, musieliśmy wziąć moto taxi(tutaj zwane boda-boda). Taksówkarze zawieźli nas pod sam szpital w Arua. Mój motor miał małą przygodę, mianowicie skończyła się nam benzyna na środku drogi. Ale taksówkarz ani trochę się tym nie przejął, kazał mi zsiąść z motoru, potrząsnął nim trochę, prawdopodobnie po to, żeby benzyna spłynęła do rezerwowego zbiornika i na takich resztkach dojechaliśmy do przydrożnego sprzedawcy benzyny, który uzupełnił nasz bak. Tutaj w małych butikach sprzedaje się bowiem benzynę w pół- i litrowych butelkach po coca-coli albo wodzie mineralnej, w sumie to bardzo praktyczne, bo co chwilę można właśnie bez problemu uzupełnić bak. W szpitalu od razu wstąpiła we mnie nadzieja. Napotkana pierwsza po drodze pielęgniarka powiedziała, że używają butli z tlenem i zaprowadziła nas do magazynu. Ja tam bałam się czy oni w ogóle widzieli kiedyś na oczy taką butlę, więc naprawdę się ucieszyłam, obiecując sobie, że nie ruszę się ze szpitala bez niej, gotowa na łapówkę albo błaganie:) Ale nie było to potrzebne. Pani z magazynu skierowała nas do administracji, ale dyrektor był nieosiągalny i w czasie oczekiwania na niego, jeden z jego sekretarzy zaprowadził nas do innego magazynu, gdzie trzymają takie butle oraz wytłumaczył nam, że szpital co miesiąc otrzymuje od rządu butle z tlenem i jego kupno będzie raczej niemożliwe. W magazynie jednak spotkaliśmy naszego wybawcę. Jerry wytłumaczył nam i przekonał nas, że bez żadnego problemu na open market można kupić butle z tlenem i że jest to taki sam medyczny tlen jaki szpital dostaje od rządu, co do czego mieliśmy wątpliwości. Dla potwierdzenia zaprowadził nas na położnictwo, gdzie oprócz butli od rządu używa się również butli z open market, które Jerry sprzedaje. A więc znaleźliśmy to, po co przyjechaliśmy!!! Ciężko po kolei opisywać co zaszło dalej- organizacja, kupienie i załadowanie butli do samochodu zajęło jakieś trzy godziny. Chodziliśmy i rozmawialiśmy w pięciu językach jak szaleni. Ale efekt był zdumiewający: za 400 000Sh(to trzy razy mniej niż się spodziewaliśmy) i na dodatek w tym samym dniu(papa Mayele załatwił samochód) dostarczyliśmy butlę do szpitala!!! Co prawda przyjechaliśmy do Ariwara z doktorem około 15, wykończeni i głodni, ale warto było!!!! Jak tylko poszłam się na sekundę położyć, żeby odpocząć, przyszła Florance, żeby mi powiedzieć, że przywieźli butlę. Musiałam wstać i zorganizować jej przeniesienie i zamontowanie w gabinecie doktora. Potem pomogłam naszym Włochom zorganizować potrzebne rzeczy do malowania pediatrii- Cinzia ma talent plastyczny i na zewnątrz pediatrii wymalowała kolorowe żyrafy, motyle itp. I miała  niezłą widownię- mnóstwo ludzi przypatrywało się jej jak maluje, wszyscy mieli rozrywkę. Ja natomiast mogłam zobaczyć moje dzieci, bo cały dzień znowu nie znalazłam czasu, żeby przyjść do szpitala. Potem tłumaczyłam instrukcję ozonoterapii na francuski aż do czasu przepysznej kolacji, na którą Letizia przygotowała m.in. ryż z tuńczykiem i awokado. Wieczorem graliśmy w karty, ale takie specjalne, gra nazywa się Uno/Solo/Moko w zależności od wersji. Jest bardzo wciągająca. 

niedziela, 5 sierpnia 2012

Prysznic w świetle


Co za niedziela! Ani na chwilę nie usiadłam. Rano po śniadaniu z nutellą(!), wreszcie umyłam i podpisałam wszystkie rzeczy do szpitala, miałam plan zanieść je do szpitala po południu. Potem poszliśmy na mszę, na której Marcela wywołała nas na środek kościoła, żeby nas przedstawić. Wracając spotkaliśmy dużo znajomych, wszyscy się z nami witali, było naprawdę przyjemnie. Nie mogę się nacieszyć ze słońca, Ariwara wygląda zupełnie inaczej! Po obiedzie Włosi gadali, gadali i gadali, było po 14 jak wreszcie udało mi się odejść od stołu. Letizia tłumaczyła mi jak trzeba prowadzić dokumentację ozonoterapii, a w trakcie przyjechał transport leków. Ponieważ Kongo nie lubi jak przewozimy leki przez granicę bez cła i raz ktoś doniósł na szpital, że tak robi, kierowca zostawił cztery kartony w jakiejś opuszczonej chacie. To było co najmniej groteskowe, my wynoszący kartony leków z chaty. O 15 mieliśmy spotkanie z lekarzami, żeby im wytłumaczyć ozonoterapię. Niestety okazało się, że zamówiona przez Marcelę butla z gazem jest tak naprawdę wspaniałym narzędziem do tlenoterapii(produkuje tlen z powietrza), ale nie nadaje się do ozonoterapii. Wszystko więc stoi pod znakiem zapytania, jutro mam pojechać do Arua z dr Cyprianem, żeby poszukać tej butli. Nie przeszkodziło nam to jednak rozmawiać przez trzy godziny o ozonoterapii. Wygląda to bardzo zachęcająco, ale o 18 byłam wykończona, miałam zjechane gardło od tłumaczenia z włosko- angielskiego na francuski i żałowałam, że nie miałam czasu, żeby pójść do szpitala do moich dzieci. Dzisiaj Marco zamontował w moim pokoju wyłącznik do prądu w łazience i po raz pierwszy wzięłam prysznic w pełnym świetle- rewelacja! 

sobota, 4 sierpnia 2012

Słodko- gorzko


Och, jak bardzo dzisiaj znowu doświadczyłam tych dwóch smaków. Kuchnia jest przewspaniała, udało mi się stworzyć naprawdę, jak na afrykańskie warunki, przytulne miejsce. Dzisiaj rano wszyscy spali po podróży, a ja cieszyłam się samotnym wczesnym rankiem nad citronellą, nadrabiając blogowe zaległości i rozkoszując się ciszą. Włosi przywieźli takie zapasy dobrych rzeczy, że kuchnia pęka w szwach. S. Angelina zna się na rzeczy i super wszystko organizuje, nie muszę im matkować, mogę cieszyć się swoją autonomią. Rano też pożegnałam się z siostrami- Claudine i Clementine, które wyjeżdżały na rekolekcje. Marcela zostaje teraz tylko z Florance w zakonie. Ale potem poszłam do szpitala i bum- Madhira zmarł nad ranem. Jakim cudem? Przecież miał się lepiej, a na pewno nie tak źle, żeby umierać! Najgorsze jest to, że jestem absolutnie bezradna, nie wiem co się podziało, co zrobiliśmy źle, nie możemy się poprawić na przyszłość. To takie dobijające, że wciąż popełniamy te same błędy…I znowu-z drugiej strony pozostałe dzieciaki mają się dobrze, Maani przeszedł dzisiaj na PlumpyNut, mieliśmy dzisiaj dużo zabawy z robieniem zdjęć, po południu ćwiczyliśmy też z Leko chodzenie- już po tych trzech dniach zauważam różnicę! Gdy już miałam się wybierać na obiad do domu okazało się, że wszyscy lekarze mają spotkanie z dr Letizią, która ma ich wprowadzić z czym przyjechała, więc poszłam jej pomóc trochę z językiem. Mówi łamaną angielszczyzną, Cyprian trochę rozumie, Faustin dużo lepiej(okazało się że wrócił właśnie z międzynarodowego kursu USG w Kampali prowadzonego przez profesora z uniwersytetu z Nowego Jorku!), a Pascal w ogóle. Z tego co na razie zrozumiałam sprawa jest świetna- Letizia jest propagatorką dwóch metod leczenia ran: ozonoterapii i czegoś czego nazwy jeszcze nie pamiętam OniOil czy coś takiego. Ta druga metoda polega na tym, że na ranę(każdego typu, rodzaju, w tym dermatologiczne zmiany skórne i pokąszenia przez zwierzęta) robi się opatrunek ze specjalnej gazy, którą nasącza się specjalnym olejem. Metoda jest bardzo droga, ale mamy wziąć udział w badaniu- Letizia będzie nam przysyłać olej i gazę w zamian za prowadzenie dokumentacji fotograficznej naszych pacjentów. Wygląda to świetnie, bo mamy tutaj mnóstwo ran, które nie chcą się goić, nie istnieje tutaj leczenie stopy cukrzycowej, zmian skórnych w przebiegu niedożywienia, jest też dużo grzybic, które nie odpowiadają na leczenie. Jestem bardzo podekscytowana, że będziemy mieć środek do walki z tymi ranami! Ozonoterapia jeszcze nie wiem jak dokładnie wygląda, bo wciąż czekamy na tlen, który ma przyjechać z Arua. Gdy wreszcie dotarłam wykończona do domu, czekał na mnie pyszny obiadek, po którym nie musiałam zmywać. Coś widzę, że Włosi(a w sumie Włoszki) mnie rozpieszczą- gotują, sprzątają, a ja przychodzę na gotowe. To mi się podoba! Ale żeby nie było tak dobrze i żeby nie wyszło, że się rozleniwiam- po obiedzie prałam swoje rzeczy przez bite dwie godziny. Po prostu wszystko miałam brudne, łącznie ze spodniami, fartuchem i szpitalnym wdziankiem. Potem Włosi poszli się przejść, a ja na chwilę poszłam do szpitala do Leko, po powrocie położyłam się żeby złapać oddech, zanim zaczął padać deszcz i musiałam pobiec ściągnąć moje rzeczy z wcześniejszego słońca…Och, a myślałam, że ładnie wyschną! W zakonie spotkałam Florance, która mówi, że jemy dzisiaj u nich, przygotowałyśmy więc stół. Teraz jest już wieczór, czekam na kolację, a Włosi wciąż nie wrócili, ciekawe gdzie są??
Włosi odwiedzali księży w parafii razem z Marcelą, dlatego wrócili po zmierzchu. Tutaj szybko zabrali się za przygotowywanie kolacji, bo  jeden z księży, Prosper, przychodził dzisiaj na kolację do sióstr. Letizia zrobiła przepyszny makaron z oliwkami(!!!!!!!) i salami, była też przystawka w postaci salami z grana i oliwkami, na deser jedliśmy ananasa i marakuje. Po kolacji, aż nie mogłam uwierzyć, zostałam sama z Florance, żeby posprzątać po całej kolacji- nikt nie został, żeby nam pomóc. Byłam co najmniej zdziwiona:)
Maani

Onzia

Leko

piątek, 3 sierpnia 2012

Wolontariusze!!!!



Ponieważ wczoraj nie udało się nam za wiele zdziałać z naszą kuchnią i wciąż jest otwarta, obudziłam się dzisiaj o piątej rano, żeby ją zaaranżować. Jednak wstałam prawie pół godziny później, bo na zewnątrz było wciąż ciemno i oczywiście bałam się robali:)Wszystko przebiegło bardzo gładko, do ósmej trzydzieści udało mi się wyrobić z całą kuchnią, przeniesieniem jeszcze jednego stołu, przygotowaniem wody do picia i zjedzeniem śniadania. Potem poszłam na chwilę do szpitala, bo chciałam zobaczyć moje niedożywione dzieci: niestety Souffrance nie żyje. Zastałam też dr Faustina na obchodzie na pediatrii, więc jestem pewna, że dobrze się zajmie moimi dziećmi. O dziewiątej miał po nas przyjechać kierowca, który miał nas zabrać do Arua- spóźnił się półtorej godziny!!! O masakra, miałam tyle zaplanowane, co chcę zobaczyć w Arua, a musiałam biegać jak szalona! Co prawda droga była przepiękna, bo pierwszy raz jechałam bezpośrednio z Ariwara do Arua, zupełnie nieznane przejście graniczne i po raz pierwszy od tygodnia świeciło słońce! Widoki były przepiękne, wspaniale porozrzucane wioski i mnóstwo pól uprawnych. W Arua piszczałam ze szczęścia, bo udało mi się znaleźć elektroniczną wagę do ważenia dzieciaków, sprzedawca był super miły. Kupiłam dwie- jedną dla Mary do Aru, jedną dla nas. Potem z pomocą trzech osób znalazłam zapasowe(bardzo specjalne) baterie do wagi. Dobiegłam na dworzec autobusowy na czas, żeby przywitać nowych wolontariuszy: niektórzy byli tak „mili”, że nie powiedzieli mi nawet cześć. Ale te dzieciaki trafiły do Aru, nasz skład jest całkiem fajny, nie mogę powiedzieć. Jest pięć dziewczyn, dwóch Marków i s.Angelina. Wszyscy są trochę starsi tak od 27 do 50 lat, wiec na szczęście nie jakieś zbuntowane nastolatki, które pojechały do Aru:) Tyle tylko, że z francuskim u nich kiepsko, więc wszyscy mówią po włosku, nie bardzo się siląc na inny język… Ale to tylko trzy tygodnie, więc damy radę. Jacy by nie byli to dam radę, bo dzięki nim do mojego pokoju wkradło się ŚWIATŁO: prawdziwe, z żarówki, mocne, no po prostu prawdziwa elektryczność!!! Nie mogliśmy się załadować do naszego busika z wszystkimi bagażami naszych Włochów- przywieźli każdy chyba po trzy walizki! Ja w końcu siedziałam na podłodze, ale to miejsce okazało się wyśmienite, bo przez okno mogłam sfilmować duży odcinek drogi, nie wiem czy filmiki wyjdą, pewnie nie oddadzą do końca widoków, ale może chociaż będą przyjemnym wspomnieniem. Jednak przed powrotem do Ariwara musiałam jeszcze kupić klamkę z zamkiem do naszej kuchni, której wcześniej mi się nie udało. Umówiłyśmy się więc z Marcelą, że ona pojedzie z wolontariuszami do dwóch supermarketów odebrać nasze zakupy, które tam zostawiłyśmy, żeby ich nie dźwigać, a ja pójdę w jedno miejsce kupić klamkę i spotkamy się przy jednym z nich. Jakie miałam szczęście- razem z nami stał znajomy Marceli, który miał odebrać jej przesyłkę z poczty i przywieźć do Ariwara, bo my już nie mieliśmy miejsca. Powiedział, że mnie podwiezie w te miejsca, żebym nie musiała biegać! Szał! I zrobił to dla mnie bezinteresownie, chyba po raz pierwszy mi się to zdarzyło w Kongo. Ale zostawiając Marcelę samą niestety nie mogłam jej skontrolować: nie zabrała mojej wagi z jednego sklepu(ale to mi się przypomniało jeszcze w Arua i pobiegłam ją zabrać) a z drugiego- zegara do szpitala(ten niestety został w Arua, właśnie wieczorem sobie o tym przypomniałam…ale Marcela mówi, że go odzyskamy). Podróż powrotna zabrała nam mnóstwo czasu, głównie przez długie czekanie na granicy, z wszystkimi paszportami i żółtymi książeczkami. W końcu dotarliśmy, czekał na nas pysznie przygotowany obiad przez Maman Esperance, która będzie dla nas gotować przez najbliższe trzy tygodnie. Teraz siedzimy w kuchni- ja pisząc bloga a Marcela rozmawia z Markami, Nadią  i Cincią(która mieszka ze mną w pokoju) po włosku, tak że mój wkład w rozmowę to uśmiechanie się znad komputera…

czwartek, 2 sierpnia 2012

Biegamy, przygotowujemy się


No, to kolejny szalony dzień za nami. Rano znowu udało mi się dorwać Marcelę, żeby jej przypomnieć co dzisiaj musi załatwić. W szpitalu zastanawiamy się z doktorami czy może przypadek Daniego to nie białaczka a gruźlica węzłowa- och, mam nadzieję, że zareaguje na leczenie przeciwgruźlicze, rokowanie byłoby o 100% lepsze! Dzieci ładnie jedzą mleko, teraz zaczęłam trochę ćwiczyć z Leko, tzn. trochę machamy rączkami, nóżkami, trzymam go pod pachami i trochę spacerujemy. Jest wciąż bardzo słaby, siedzi bezradnie na łóżku i pomyślałam sobie, że nawet jeśli te ćwiczenia nic nie dają to chociaż będzie miał chwilową rozrywkę: bo oczywiście śmiechu jest co niemiara, nawet Leko się śmieje. Wszyscy wokół też mają ubaw, bo biała robi coś szlonego, ale z drugiej strony wszyscy intensywnie się przypatrują. Koło 13 jak już się miałam zbierać do domu przyjęliśmy dwójkę niedożywionych dzieci- jedno w stanie krytycznym, Souffrance, mama mówi, że od trzech dni nic nie je, ale wcześniej musiała nie jeść prawie nic, chyba ma jakieś zmiany w gardle albo przełyku(owrzodzenia?), bo widać, że przełykanie sprawia jej wielką trudność.  Jej siostra, Roze, nie jest w tak złym stanie, w sumie to nie wiem czy naprawdę jest niedożywiona, myślę, że doktor przyjął ją z takim rozpoznaniem, bo jak zobaczył jedną z sióstr skrajnie niedożywioną, to za jednym zamachem pomyślał o drugiej. Na razie to nieważne, jeśli przeżyją pierwsze dni to będziemy się zastanawiać czy to niedożywienie czy nie. Byłam bardzo dumna z mojej drużyny, gdyż w pół godziny udało się nam podać dzieciom mleko- w wytycznych czas jest określony w ciągu pierwszej godziny. Co prawda, nie powiem, miałam w tym swój wkład, bo pospieszałam wszystkich, ale na koniec powiedziałam im, że jestem z nich dumna. Pierwszym problemem było określenie czy dzieci mają anemię i czy trzeba szybko szukać dawcy do transfuzji, ale na szczęście nie. Potem trzeba im było zorganizować łóżka w części dla niedożywionych dzieci, co też okazało się problemem, bo zalegają tam mamy, które już są wypisane z dziećmi ,tylko nie mają pieniędzy na zapłacenie faktury i wciąż zostają w szpitalu w oczekiwaniu na pieniądze. Rodzice przyszli do szpitala zupełnie nieprzygotowani, więc mogliśmy skorzystać z mojego „programu” i dać im  potrzebne kubeczki, łyżki, termos.
W międzyczasie przyszłam na chwilę do domu, żeby zabrać potrzebne rzeczy do szpitala i spotkałam Maman Esperance, która będzie dla nas gotować. Dogadałam się z nią idealnie- ponieważ pracowała dla zeszłorocznych wolontariuszy i wie na czym praca polega- że wszystko zorganizuje. A ja mam jedną sprawę mniej na głowie. Papa Charles przyszedł dokończyć prace elektryczne, ale jak to on- jak się nad nim nie stoi to nie zrobi do końca pracy: no i po południu zauważyłam, że co prawda światło działa, ale w niektórych pokojach nie ma włączników do światła, w niektórych brakuje żarówek itp. Przyszedł też papa Onzia(?), żeby zamontować moskitiery- jest tak chudy, stary i wiotki, że miałam porządne obawy czy nie spadnie z drabiny! W przeciwieństwie do Charlesa, wszystko pięknie zamontował, bo pokazywałam mu dokładnie palcem co i jak ma być zrobione. Facet od naprawienia drzwi znowu nie przyszedł, co oznacza, że kuchnia wciąż jest niegotowa…Będę ją musiała przygotować jutro rano, mam nadzieję, że zdążę przed wyjazdem do Arua. Wieczorem mieliśmy wielkie przyjęcie z okazji 25-lecia kapłaństwa jednego z tutejszych księży: s.Clementine przygotowała same pyszności, było nas 11 i wszyscy dobrze się bawili. Trochę pomagałam siostrom w przygotowaniach i niespodziewanie odwiedził nas dr Faustin, który wrócił z Kampali i chciał się przywitać. Jak to dobrze! Po Cyprianie to mój ulubiony doktor, fajnie że znowu będzie z nami pracował! 

środa, 1 sierpnia 2012

Mały stres


Ale naprawdę mały i tylko na początku- moje wystąpienie w sprawie niedożywionych dzieci przebiegło całkiem zgrabnie. Miałam też wrażenie, że wszyscy rozumieją potrzebę zmian. Szkoda tylko, że Michel i Guzu byli nieobecni, będę musiała zrobić dla nich osobne szkolenie. Zwłaszcza żałuję Michela, bo on wydaje się oporny na zmiany i w raczej mnie nie słucha, więc mój autorytet w rozmowie w cztery oczy zupełnie upadnie. No trudno. W szpitalu mieliśmy dużo pracy, były nowe przypadki, późno wróciłam do domu. Myślałam, że w domu też będę pracować, ale z powodu kolejnego deszczu, Marceli nie udało się zwołać ludzi do pracy- a więc wciąż nie mamy zamka w kuchni, moskitier, elektryczności itp. Odpoczęłam więc sobie po południu, skończyłam czytać książkę o życiu jednego białego dziennikarza w Zimbabwe.