piątek, 2 listopada 2012

High hopes


So here it is- my last blog post...I must admit that the last two weeks in Rome were so intense that I didn't really made any kind of sum up. I just didn't have time, believe me:) Yes, I was expecting I will. But if Africa has learned me one thing is never expect your plans will come true. So this time, instead of being disappointed and frustrated why the hell I don't have time for a quiet evaluation, I just followed what the life has brought me and lived it! For me it's a new, refreshing experience. So here I was: first with my parents and auntie, who made this huge effort to see me in Rome, then with Daniele, then few days alone in a rainy and cold Rome I admired from the VOICA house and then I experienced a surprise of meeting again Marco. The whole year has finished again in the same picture: Diggy, Marco and me waiting in the dark for my departure...
So now I'm in Ciampino airport in Rome, waiting for my last departure- I'm hitting Poland. Again I feel ready and calm. Nevertheless, I'm finding myself having more questions than answers, even though I thought this year in Africa will bring at least some answers. I feel like on the begining of the road again, with my account clear and able to fill it with whatever I want. I just hope I'll be able to fill it with something good and meaningful, and joyful, and clever, and well...just something right. I hope I won't forget all the lessons I got in Africa, I hope to stay close to the people and family who are the most important power of my life, I hope not to get too crazy to buy a smartphone, I hope be open to every opportunity life brings and I hope to give love and get love. I just hope...!

piątek, 19 października 2012

Moja podróż / My journey


A więc właśnie siedzę sobie na lotnisku w Addis Ababa(Etiopia), które jest koszmarnie zatłoczone i głośne. Słyszałam coś o tym, że teraz jest czas pielgrzymki muzułmanów do Mekki i chyba to prawda, bo aż roi się tu od nich. Ale po kolei:
Rano, jak pisałam, było wspaniale spokojnie. Po 11 zjawił się Richard, że dzwonił na lotnisko, że mój bilet nie jest potwierdzony(co podobno powinnam zrobić?) i że musimy się w błyskawicznym tempie wyrobić do 12 z wyjazdem na lotnisko. Mieliśmy zaplanowaną wizytę w sklepach z afrykańskimi pamiątkami, więc szybko wzięliśmy moto taxi i pognaliśmy. Ten market był przewspaniały, żałowłam, że nie mieliśmy więcej czasu. Jednak kupiłam przewspaniałe rzeczy, w 100% afrykańskie, więc byłam bardzo zadowolona. Było 10 minut do 12, jak zaczęliśmy stamtąd wracać. Wpadłam do domu dopakować kupione rzeczy i przebrać się na podróż. Wyrobiliśmy się na 12:25 i wspaniale klimatyzowanym samochodem(uff, jaka ulga!) pojechaliśmy w kierunku Entebee, lotniska. No i tu zaczęły się małe niespodzianki. Najpierw Richard potwierdził mój lot, wydawało się, że wszystko w porządku. Przez oprawę bagażową przeszłam z przygodą- musiałam otworzyć walizkę do sprawdzenia. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że akurat to była ta, która słabo się zamyka, więc wczoraj z dziewczynami obwiązałyśmy ją pasami i taśmą klejącą:) Musiałam znaleźć jakiś nóż do przedarcia tej taśmy i przez to, że paradowałam po lotnisku z nożem, wszyscy mnie pytali czy chcę kogoś zabić:) Ach...Nóż pożyczyłam od gości, którzy zajmują się obwijaniem bagażu w folię i potem z radością skorzystałam z ich usług.Potem poszłam odprawić bagaż, ale okazało się, że nie mogą mnie znaleźć w rejestrze albo coś i kazali mi czekać. Potem zostałam znowu wezwana, moje walizki na szczęście nie przekroczyły limitu wagi. Przez cały czas moim wsparciem był Richard, który stał po drugiej stronie szyb oddzielających mnie od osób, którzy nie podróżują, i rozmawialiśmy przez telefon o moich małych problemach:) Potem bez problemu przeszłam przez odprawę z dokumentami i zostawiłam w Ugandzie swoje odciski palców. Potem wreszcie się odstresowałam przy podwójnym espresso, o którym marzyłam od rana i wykonałam parę ostatnich telefonów. Przy kolejnej odprawie zostałam zatrzymana do sprawdzenia co za maszynę wnoszę na pokład. Na szczęście pan był wyrozumiały, a jak mu powiedziałam, że wracam z Kongo to aż mu się oczy zaświeciły i zrobił wielkie wow i puścił mnie bez problemu! Pierwszy lot trwał tylko godzinę, przede mną siedziała śliczna dziewczynka, może 8-10 letnia, Etiopka jak na moje oko, która co jakiś czas wciskała mi garść popcornu do pochrupania. W Nairobi nie musiałam zmieniać samolotu tylko cierpliwie poczekać na nowych pasażerów. A nowi pasażerowie byli bardzo interesujący: cały świat w jednym miejscu- Japończycy, Amerykanie, Arabowie, mężczyźni w turbanach, długich szatach, kobiety w burkach i innych chustach zakrywających prawie całą głowę, oprócz twarzy. Podczas drugiego lotu wreszcie mnie nakarmili, bo przez to, że wybiegliśmy tak wcześnie, nie zjadłam lunchu i od rana zjadłam tylko jedną kromkę chleba i trochę arbuza... Teraz szykuję się do akcji poszukiwania kawy i wody, bo czuję się odwodniona i odkofeinowana, a przede mną trzy godziny czekania na kolejny lot.

Hahahaha! A więc TO jest ostatni post z Afryki. Coś nie mogę stąd wyjechać...

PS.Misja wykonana, kawa w miarę dobra:)

So now I'm sitting on the airport of Addis Ababa(Ethiopia), which is terribly crowded and loud. I've heard that now is the time for Muslims to pelegrine to Mekka and I guess it's true, because the place is full of them in their white robes. But let's start from the begining.
Alora, in the morning, as I wrote, it was wonderfully calm. Around 11 Richard came with some kind of crazy information that he called airport and they don't have confirmation of my ticket and we have to go the the airport earlier, around 12. We planned a visit to the traditional African craft market to buy some souvenirs, so we took moto taxi and run to do it. The place was terrific, I'm so sorry we didn't have more time for shopping! But still I'm very happy of my African things!!!It was ten to twelve when we started to come back. I popped into my room to finish packing and change for a journey and 12:25 I was ready to go. Then we drove to the Entebee airport, the road was beautiful.And here surprises started. First Richard confirmed my flight and it seemd there won't be any problems. On the first baggage check they asked me to open my valise. And it won't be normally the problem if not the fact that THIS valise was the one who doesn't close too well, so yesterday I closed it with tape and belts. So first I had to find a knife to cut the tape and walking around airport with it made people look suspiciously at me and security was aksing me if I want to kill anyone. No- just open this stupid baggage! Anyway, I got it from guys who wrap suitcases in a foil and after I used their service. 
Then I went to check in my luggage but it turned out something is again wrong with my ticket and they told me to wait. Yeah, I can do it after 10 months in Kongo, no problems! It didn't take too long and I was asked again and this time I passed through, even the weight of the siutcases was fine. For the whole time Richard was outside the airport, in case of the problems, I could see him through the window, we talked on the phone but there was not much he could do. Then there is document check point and I left my fingerprints in Uganda. Whoa! Then finally I was done and took my espresso I was dreaming about since morning and made some last calls. Before boarding there was AGAIN luggage check and this time I was stopped because of ozonotherapy machine. But the guy was quite uderstanding, especially when I said I come back from Kongo, he made big eyes and let me through with no problems. First flight lasted only one hour and there was this cute and really beautiful small girl, Ethiopian for my eyes, about 8-10 years old, who was giving me handfuls of popcorn:) In Nairobi I didn't have to change the plane just wait paitiently for new passangers. And they- they were soooo interesting: the whole word in one place. Japanese, Americans, Arabs, guys with turbans, long robes, women in burkas and other shawls covering their heads. During second flight they finally fed me, because of this whole rush I didn't eat lunch and since morning I ate only one piece of bread and some watermelon. Now I'm prearing myself for the mission of finding here coffee and water because I feel totally dehydratated and decoffeinated and I have still 3 hours of waiting for the flight.

Hahahahaha:) So THIS is my last post from Africa, I somehow can't leave...

PS.Mission completed! Coffee tastes great!

Kampala!!!!


Ostatnie dwa dni to był przecudowny czas!! W środę wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację, która była wyjątkowo udana. Pozbyłam się uczucia żalu i rozczarowania, czuję się przygotowana na wyjazd. Atmosfera była wręcz radosna i myślę, że to dobre uczucie na koniec całej tej przygody. W domu mieliśmy również bardzo udany wieczór, przy herbatce, czekoladzie od Eli i rozmowach. Spokojnie się spakowałam, wszystko było wspaniale przygotowane. Poszliśmy spać bardzo późno, bo po prostu nie mogliśmy się rozstać:)
Wcześnie rano udało mi się w spokoju wybrać, dostałam od wolontariuszy przewspaniały kolaż i pożegnalne listy, zrobiliśmy tradycyjne pożegnalne zdjęcie. Do Arua pojechały ze mną Clara, Mary i Marie. Bez problemów dostałam wizę, urzędnik był tak miły, że z własnej inicjatywy wystawił ją na 14 dni w razie jakichkolwiek opóźnień. W Arua spotkałyśmy się z Marcelą, która specjalnie przyjechała na te pół godziny pożegnania z Ariwara na motorze! W autobusie dostałam okropne miejsce przy oknie, które się nie otwierało, ale kierowca był tak miły, że na moją prośbę zmienił mi miejsce. Wreszcie mogłam podziwiać widoki, które zapierały dech w piersiach- wodospady, rzeki, jeziora, góry, bezkresna sawanna aż po horyzont, tylko słoni mi brakowało...:) Po jakiś trzech godzinach przysiadł się do mnie Kevin, Chińczyk, bo jego miejsce było również w mało przewiewnym miejscu. Na początku było miło, ale potem byłam już tak zmęczona jego angielskim i tym, że muszę wkładać tyle wysiłku w rozmowę, że tylko czekałam na koniec podróży. Po siedmiu godzinach dotarliśmy do Kampali i na dworcu autobusowym czekał już na mnie Richard, znajomy Marceli. I to był mniej więcej mój powrót do rzeczywistości: wsiedliśmy do wypasionego klimatyzowanego samochodu, Richard zawiózł mnie na kawę(zwyczajem Marceli, która zawsze go o to prosi:)). Potem trochę pospacerowaliśmy po Kampali, która jest wielkim miastem, prawie wszyscy noszą się po europejsku, tylko od czasu do czasu można spotkać kogoś w pagne, prawie wszystkie dziewczyny noszą szpilki, stoją tu drapacze chmur(albo może tylko wysokie budynki- coś niespotykanego w Kongo), a na środku chodnika siedzą żebrające małe dzieci. Miałam wrażenie, że już coś takiego widziałam, ale nie mogę sobie uzmysłowić, co mi to przypomina. 
Potem wróciliśmy do domu na prysznic, kolację, w międzyczasie wysiadła cała elektryczność, więc poszliśmy kupić latarki i w momencie jak za nie płaciliśmy, światło wróciło:) Następnie poszliśmy z Richardem znowu na kawę, zakupy do domu i  pożegnalne wino, powłóczyliśmy się trochę.Z niesamowitych rzeczy tutaj, gdziekolwiek chcesz wejść, musisz zostać przeszukany, obmacany, otwierają ci samochód sprawdzić kto jest na tylnym siedzeniu i w ogóle wszędzie stoją mężczyźni z bronią, ponieważ od dwóch lat wciąż nad Kampalą wisi zagrożenie terrorystami...wow.Z Richardem rozmawia się bardzo śmiesznie, bo wciąż mieszamy francuski z angielskim- zaczynamy rozmowę po francusku, potem ja zapomnę jakiegoś słowa i mówię je po angielsku i przestawiamy się na angielski. Mam też wrażenie, że rozumiem jego francuski lepiej, bo w końcu jest kongijczykiem, a więc dłużej go używa, więc czasem proszę go, żeby wrócił do francuskiego i tak na okrągło:)
Noc spędziłam w pokoju BEZ moskitiery, łamiąc swoją zasadę nie zaspypiania w pokoju bez niej, no ale cóż, co miałam robić? Szczęśliwie nie nękał mnie żaden komar i noc przespałam spokojnie. Teraz siedzę sobie w moim pokoju z widokiem na niezbyt uporządkowane podwórko, Richard jest w pracy i przyjedzie po mnie koło 13 zabrać mnie na lotnisko. Już bym chciała być po odprawie! 
A więc TO jest ostatni post z Afryki. Do usłyszenia/zobaczenia!

The last two days were just great! Wednesday evening we were invited to dine with sisters and it was very fine time. The atmosphere was rather joyful and I got rid of my feeling of sadness and disappointment because I leave. I'm ready-steady-go:) Back in the house we had lovely evening by the tea, chocolate and talks. I packed my luggage and organized myself well. We went to bed very late because we just didn't want this evening to be finished...
Early morning I calmly packed my last things, ate breakfast, I got from guys beautiful "colage"(have no idea how to say it in English- mix of words and pictures) and goodbye letters, they were so wonderful! We made last(gorgeous) photo and Mary, Clara and Marie went with me to Arua. I got Ugandan visa with no problems and "mister important" get out with his initiative to make it for 14 days in case of any delays. That was nice of him! In Arua we met with Marcela who came for this half an hour goodbye especially for me from Ariwara on moto! I got terrible place in the bus by the window which you couldn't open, but the driver was nice enough to agree I can change a place. Finally I could admire beautiful views of Uganda- rivers, lakes, waterfalls, mountains, never ending savanna up until horizon, I just didn't have luck to see elephants! After about three hours Kevin, Chinese guy, came to sit by me, because his seat was too far from the window. At the begining it was fine, but then I started to get tired of his English and that I have to put so much effort to talk with him and I was looking forward to the end of the journey. After 7 hours of  journey we reached Kampala bus station and Richard, Marcela's friend, was already waiting for me there. And it was more less my come back to reality: we got into some kind of great car with air conditioning, Richard took me for a coffee(that's Marcela's tradition). Then we had a small walk in Kampala, which is a huge city, almost everyone wearing european style, only from time to time you can meet someone in pagne, almost all girls are wearing high heels, you can see skyscrapers(or maybe just high buildings- something impossible to see in Kongo) and in the middle of the pavement sit small children begging for money...I have this feeling I've already seen city like that, just can't remember which. 
Then we came back for quick shower, dinner and in the meantime our electricity went down, we went to buy some torches and in the moment we payed for them, the light came back:)Then we went again with Richard for a coffee, shopping for the house and goodbye wine. What is amazing here is that everywhere you want to enter you need to be searched by guys with guns also they open the car to see who's sitting on the back seat and everywhere there are those guys with guns walking around. The thing is that Ugandans are afraid of some kind of terrorists who first attacked two years ago...wow. With Richard it's a funny talk- we start in French, then I forget some word and change to English and then again French- total mix!
The night I've spent in a room WITHOUT mustiquere, breaking my rule never do it in Africa. But well, what could I do? Luckily there wasn't even one mustique, so ca va. Now I'm sitting in my room with a view of not too nice front yard, Richard is in work and he'll come to pick me up around 13 to get me to the airport. Oh how I wished it would be AFTER check-in!
So THIS is my last post from Africa. See ya!

środa, 17 października 2012

Pożegnanie z Afryką / Goodbye Africa


A jednak udało mi się napisać jeszcze z Afryki parę słów, bo Marcela jednak nie przyjechała do Aru. Praca i brak transportu nie pozwoliły jej się wyrwać z Ariwara. Michael chciał nawet pojechać po nią samochodem, ale jego opłakany stan sprawił, że siostry się nie zgodziły...Marcela ma przyjechać jutro do Arua, ale to nie będzie to samo, co popołudniowe spotkanie z lodami z awokado i czekoladowym brownie, które przygotowała Mary...
Tak więc ostatnie trzy dni spędziłam mniej więcej takj samo jak w Ariwara- wykańczając ostatnie sprawy i żegnając się z tutejszymi ludźmi. Zabrało to więcej czasu, bo w Ariwara wszyscy pracują w szpitalu, a tu są trochę porozpraszani- księżą, siostry, szpital, Elizabeth, Esther, Felix...Jednak wszystko się udało zgrabnie mi pozakańczać. Wczoraj wybrałyśmy się z Mary na ostatnią przejażdżkę motorem w okolice naszego lotniska- widoki były przewspaniałe, okolica cicha i odosobniona. Prawdziwa Afryka! Na dodatek przez ostatnie dni mamy przepiękną pogodę, co utrudnia rozstanie z tym wspaniałym krajobrazem. Wczoraj Marie ścięła mi włosy, jestem w szoku bo wyglądam prawie jak po wyjściu od fryzjera:) Po raz ostatni jadłam na lunch fufu, makembę, fasolę z małsem orzechowym...Moje walizki są zdumiewająco lekkie, tzn. do 23 kilo wciąż brakuje w jednej 4, a w drugiej aż 7 kilogramów! Więc spokojnie mogę się pakować.

So I still managed to write some last words from Africa, because Marcela didn't arrive to Aru. Her job and lack of transport didn't allow het to come. Michael wanted to pick her up by car, but considering it's terrible condition, sisters didn't agree...Maybe she will come tomorrow to Arua, but it won't be the same as todays afternoon with avocado ice-creams and american brownies, that Mary has prepared...
So last three days I've spent mostly the same as in Ariwara: finishing my things here. It took more time as people I wanted to say goodbye to live a bit far, not like in Ariwara all work in the hospital. However I visited for the last time sisters, hospital, priests, Elizabeth, Esther, Felix...Yesterday we went with Mary on the last moto ride to the airport. It was so beautiful and quiet, we reached some rural area with cows and fields. Real Africa! We also have great weather last days, so it's even more difficult to say goodbye. Yesterday Marie cut my hair and,surprisingly, I look like I'd just leave hairdresser:) For the last time I ate for lunch fufu, makemba and beans with peanut butter...My luggage is not too heavy and I still have some free sprace. But I'm starting to get stressed about all the journey.

Ogłoszenie / Announcement

Kochani!
Ostatnie problemy z internetem i totalny brak czasu przed wyjazdem sprawił, że mam tylko chwilę na tę krótką wiadomość: WRACAM!
Jutro czeka mnie podróż autobusem z Arua do Kampali, potem przenocuję w Kampali i o 16 mam samolot do Rzymu. W sobotę, wczesnym rankiem, powinnam szczęśliwie wylądować.
A więc- mam nadzieję, że uda mi się napisać jeszcze parę słów o tych ostatnich dniach tutaj, dziękuję wszystkim, którzy wytrwali te 11 miesięcy razem ze mną, czytając bloga i wspierając mnie mailowo. 
Do usłyszenia już z Rzymu!!!

My dear friends!
Last days we had a lot of problems with internet and first of all- I was just too busy to really write something. So I just want to share this short message: I LEAVE!
Tomorrow I'll take a bus from Arua to Kampala, then spend night in Kampala and on Friday at 4 pm. I have a flight to Rome via Nairobi and Addis Abeba. On Saturday morning I should be in Rome.
So- I hope to write once more few words about those last days here and I would like to thank you all for following the blog and all your support!
I'll write from Rome!!!

niedziela, 14 października 2012

Ostatni weekend / The last weekend


A więc w sobotę ostatecznie pożegnałam się z Ariwara. Znowu mieliśmy przepiekną pogodę. Udało mi się doprowadzić do końca WSZYSTKIE moje zaczęte sprawy, jestem taka szczęśliwa! Czuję, że zgrabnie zakończyłam ten etap w Ariwara, chociaż sobotnie przedpołudnie było naprawdę bardzo zajęte. Ostatnie podpisy i pieczątki na referencjach, wykańczanie biura Marceli i magazynu, ostatni antywirus na komputerze, pakowanie, sprzątanie pokoju, żegnanie się z pielęgniarkami i lekarzami, szybka wizyta na open market(udało mi się, że Maman Jacqueline mnie podwiozła!), ostatnie zdjęcia i ostatni obiad- zapamiętam go na długo- najlepszy kurczak jaki jadłam tu w Kongo, miękki i rozpływający się w ustach(nawiasem mówiąc kurczaki były prezentem od Papa Mayele). Potem Papa Mayele zawiózł nas z moimi wszystkimi bagażami na dworzec i po godzinie czekania odjechaliśmy z Ariwara. Nie musiałam się jeszcze żegnać z Marcelą, bo obiecała, że przyjedzie do Aru w środę!!
Piękną niedzielę rozpoczeliśmy od mszy i przewspaniałych, jak zwykle, naleśników Mary, potem posżłyśmy na open market kupić potrzebne produkty do nowego programu Mary(Który nawiasem mówiąc jest genialnym pomysłem- mamy niedożywionych dzieci gotują wspólnie zdrowe posiłki dla siebie i dzieci oraz dodatkową ilość dla więźniów, którzy nie mają rodzin, a przez to jedzenia, dzięki temu, że mamy pracują, zmniejsza się ich faktura do zapłacenia za  szpital, więcej szczegółów o programie na blogu Mary). Po południu w bibliotece był wyświetlany film, więc miałyśmy go nadzorować, ale w końcu Clara zajęła się całą sprawą, a my oglądałyśmy sobie spokojnie film w innej sali:) 
PS. Internet w Aru prawie w ogóle nie działa, więc na razie odpisywanie na maile wstrzymane- cierpliwości!

So on Saturday I definately said goodbye to Ariwara. Again it was a beautiful weather. I managed to finish ALL my projects here that I've started and I was so happy! I feel like I really finish everything I was supposed to do, however the Saturday morning was quite busy. I had to get signatures and stamps on my references, finished arranging Marcela's office and magazine, install last antivirus on a computer, packed my valise, clean my room, say goodbye to the nurses and doctors, visit open market(Maman Jacqueline gave me a lift), take last photos and eat last lunch with sisters- by the way it was the best chicken ever, a gift from Papa Mayele too. Then Papa Mayele gave us a lift for bus station with all my luggage and after an hour we left Ariwara. Luckily I didn't have to say goodbye to Marcela because she promised to come to Aru on Wednesday!
Again beautiful Sunday we started with mass and delicious famous Mary's pancakes. Then we went to the open market to buy ingredients for Mary's new food program(it's a genial idea- mothers of malnurished children cook healthy food which then is distributed to them, their children and prisoners who has no families and suffer from malnutrition in the prison, if mothers work their facture for the hospital is getting smaller to help them to pay for it- more about this you can read an Mary's blog!). In the afternoon in the library there was film projection and me and Mary were supposed to supervise it, but Clara took care of everything so we just calmly watched film in other room:)
PS. For now internet connection in Aru is terrible- so be patient with my email respond!

piątek, 12 października 2012

Pożegnanie z Ariwara / Saying goodbye to Ariwara


To był wspaniały dzień! Po pierwsze dlatego, że mieliśmy przepiękną pogodę, wspaniałe słońce i błękitne niebo, ochładzający wietrzyk- właśnie tak chciałam zapamiętać Ariwarę i Ariwara nie zawiodła mnie! Rano po raporcie, kiedy wszyscy lekarze i pielęgniarki są zgromadzeni razem, chciałam powiedzieć kilka słów na pożegnanie do personelu szpitala. Wstałam dzisiaj bardzo wcześnie, żeby przygotować tę przemowę, ale nic mi sie szło. Skleciłam coś niecoś, ale nie byłam zadowolona, bo moje notatki w ogóle nie oddawały tego, co myślałam. W szpitalu jednak, gdy zaczęłam mówić, wszystko wyszło bardzo naturalnie, nawet do tych notatek nie zajrzałam i byłam bardzo zadowolona. Potem przez cały dzień załatwiałam ostatnie sprawy, moja lista wspaniale się zmniejszała i koło 13 zabrałam się za przygotowywanie pożegnalnej kolacji. Myślałam, że mam mnóstwo czasu do 19, ale zupełnie się przeliczyłam z moim menu. Gdyby nie ogromna pomoc Michaela, nie miałabym szans się wyrobić. Michael poszedł na open market, bo okazało się, że kupiłam za mało pomidorów, potem wykonał największą pracę, czyli starł ziemniaki na placki ziemniaczane, umył po mnie wszystkie naczynia, na koniec podłogę i przyniósł ze szpitala wielki stół, żebyśmy mogli się wszyscy przy nim pomieścić. Ja natomiast gotowałam i gotowałam, cieżko było zobaczyć koniec. Najpierw przyszła s.Clementine pokazać mi jak się robi sos z masła orzechowego(którego potem przez przypadek wykorzystałam do mojej potrawy z bakłażanów), miała mi też pomóc w zrobieniu omletów, ale zupełnie nam to nie szło. Trochę się podśmiewałam czytając ostatnio kisążkę Julii Child, że wciąż wspomina o przepisie na omlety. Wydawało mi się to takie proste- a tu proszę: wszystkie rozleciane i podziurawione. W końcu się poddałyśmy, zabrałam się za sos pomidorowy i leczo z bakłażanów, ale po jakimś czasie wróciłam jeszcze raz do tych omletów. I tym razem odniosłam sukces! Ha! Kluczem do sukcesu okazała się mało gorąca patelnia i dodanie bardzo małej ilości mleka. Koniec końców o 19 na stole wylądowały przystawka z zawijanej marchewki i masła orzechowego w omlecie, placki ziemniaczane z sosem z bakłażanów, pomodorów i marchewki z dodatkiem sosu z masła orzechowego, makaron z sosem pomodorowym oraz ciasto bananowe na deser. Oprócz sióstr zjawili się Papa Mayele i ks.Prosper, który specjalnie na tę okazję przyjechał z Mahagi. Ucztowaliśmy dość długo, potem były pożegnalne przemowy, mycie naczyń przez godzinę(z pomocą Marceli) i ostatnia partia Machiavelli...


It was a wondelful day! First of all- because we had a great weather: sun, blue sky and fresh breeze- that's exactly how I wanted to remember Ariwara! In the morning, after the medical report when all the nurses and doctors are gathered, I wanted to say a few words of goodbye. So I got up very early in the morning to prepare a speech but nothing of what I wrote satisfied me. However in the hospital, when I started to speak, I didn't even have to look at my notes- it just came out from me naturally, what I wanted to say, so I was very happy! After that I was doing small things, my list was wonderfully getting shorter and shorter and about 13 I started to prepare my goodbye dinner. I thought I have so much time, but I totally miscalculated the time for prepare my menu. If not Michael's enormous help, I just couldn't do it. He went to the open market, because it turned out I have bought too few tomatos, then he made the biggest job- grated all the raw potatoes for potato pancakes, washed all the dishes after my cooking, washed the floor and brought huge table from the hospital so that we could eat comfortably. Me, I cooked and cooked, with no ending. First s.Clementine came to show me how to prepare peanut butter sauce(which by the way I then surprisingly used for my eggplant stew), she also was supposed to help me with the omlettes, but it just turned out to be impossible. When I was reading Julia Child's book I was laughing a bit from her problems with omlettes and how big art it is to prepare one:) But now I got it- mine was all the time breaking. So we gave up, and I continued with my tomato sauce and aubergine stew, but after some time I tried again. And this time my omlettes were a success!!! Ha! It turned out that the point is not to add too much milk and keep pan not too hot. In the end by 19 on the table I had omlettes with carrots and peanut butter as a starter, then pasta with tomato sauce, potatoe pancakes with aubergine/carrots/tomato stew and babana crumble for a dessert.Apart from sisters, Papa Mayele came and father Prosper, who arrived from Mahagi. We feasted quite long, then there were goodbye speeches, washing the dished for an hour(with Marcela help) and the last game of Machiavelli...

czwartek, 11 października 2012

Ostatnie dni w Ariwara / Last days in Ariwara


Jak już wspominałam trudno mi opisywać te ostatnie dni tutaj. Wszystko rozgrywa się w pośpiechu i gorączkowym załatwianiu ostatnich spraw. W niedzielę zrobiłam sobie piękny projekt dzień po dniu co muszę zrobić i w ciągu tych czterech dni dopisałam jeszcze kilkanaście nowych spraw! Jednak  wydaje mi się, że zdążę wszystko ogarnąć  i dzięki temu wyjechać z Ariwara zadowolona:)
Największy sukces odnieśliśmy dzisiaj z Michaelem sprzątając biuro Marceli, planowałam to od tak dawna- tak żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia „przed”, bo skutek „po” jest oszałamiający! Poza tym w ostatnich dniach byliśmy z s.Clementine na pagnowych łowach na open market, pracowaliśmy nad moimi referencjami, założyłam skrzynkę mailową Atsidri, zrobiłam wizytówki dla Freddy’ego, przygotowałam menu i zrobiłam zakupy na jutrzejszą pożegnalną kolację, dostałam od Marceli dwie pagne, z których właśnie szyją się dla mnie dwie sukienki, dostałam od sióstr prawdziwy afrykański komplet(bluzka, spódnica i materiał do przewiązania w pasie), udało mi się zainstalować antywirusy na wszystkich komputerach(!!!!!!), udało mi się uzyskać przepis na sos z masła orzechowego(jutro demonstracja), doprowadziłam do końca sprawę z listą personelu, biegałam po szpitalu robiąc zdjęcia jak szalona(do nowego projektu- strony internetowej), wzięłam udział w dyskusji nad nowym projektem- intensywnej terapii. Uch, ja wyjeżdżam, ale szpital idzie dalej i naprzód- już żałuję, że mnie tu nie będzie, gdy będzie się tworzyć intensywna!
Dzisiaj też zaplanowałyśmy z Marcelą pożegnalną wizytę u księży z naszej parafii. Nie byłam nigdy jakoś z nimi bardzo związana, ale zadzwonili, że nie może być, że wpadam się tylko pożegnać- że jesteśmy zaproszeni na pożegnalną kolację. Muszę przyznać, że trochę mi się nie chciało i nie byłam przekonana do sztywnego posiedzenia i niezręcznej sytuacji. Ale wieczór przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Oprócz trzech stałych księży- Donne de Dieu, Christopher’a i Jean’a de la Croix’a- byli obecni dwaj inni: Gedeone, który jest nowym wikariuszem oraz jeden, który właśnie wrócił z nauki w Rzymie. Na spotkaniu było zaskakująco fajnie, śmiesznie, swobodnie, mieliśmy o czym rozmawiać i wywiązała się naprawdę wspaniała atmosfera. Księża uraczyli nas pyszną kolacją, były przemowy i ciepłe słowa, a na koniec dostałam najlepszy prezent jaki mogłam: kolejną pagne, prześliczną, którą wybrał Donne de Dieu. Byłam naprawdę mile zaskoczona jak wspaniale księża mnie pożegnali, wspaniałe zakończenie dzisiejszego udanego dnia!

As I’ve already mentioned it’s harder and harder for me to describe this last days here. Everything now goes in a rush, I’m running like a stupid:) On Sunday I’ve made a schedule when what should I do and during those last four days I added a lot of new things still! However it seems I’ll manage to finish all I’ve planned and so leave Ariwara contented .
The biggest success we achieved today with Mike cleaning Marcela’s hospital office, I’ve been planning it for so long- I just regret I didn’t make a photo “before” because the result “after” is amazing! Apart from that last days we’ve been with s.Clementine on pagne shopping on the open market, we’ve done a huge work with my references(thanks Mike!), I created email box for Atsidri and business card for Freddy, prepared menu and did the shopping for tomorrow’s goodbye dinner, got two pagne from Marcela and asked one Maman to make two dresses for me, I received a gift from sisters- real Congolese dress, I managed to install antivirus programs on all the computers(!!!!!),  got the peanut butter sauce recipe(tomorrow presentation), finished personnel registry, made a lot of photos of the hospital, discussed new project for the hospital- intensive care unit. Uh, I’m leaving but hospital goes forward and doesn’t stop- I already regret I won’t be here when ICU will be created!
For today we also planned with Marcela to visit parish priests. I’ve never been specially close to them, but they called that no we can’t just pop in for 5 minutes, that we’re invited for a proper goodbye dinner. I must admit I didn’t like the idea of stiff meeting and awkward situation. But the evening turned out great! Apart from three permanent priests- Donne de Dieu, Christopher and Jean de la Croix- there were Gedeone who’s new parish priest and other one who just came back from studies in Rome. It was surprisingly nice, funny, free, with no talk subject problems, the atmosphere was really great! Priests(of course Maman) prepared delicious dinner, we made speeches and I hear a lot of warm words, and in the end I got the best present ever: new pagne, which is just beautiful, Donne de Dieu picked it up.  I was really moved how wonderfully priests said goodbye to me, it was really priceless.

niedziela, 7 października 2012

-14


Dokładnie tyle dni zostało do mojego przylotu do Rzymu, aż nie chce się wierzyć!
Dzisiaj rano po raz pierwszy(i ostatni) uczestniczyłam w 45-minutowej mszy w Afryce. Niemożliwe? Ha, prywatna msza w zakonnej kaplicy ma swoje przywileje! Dwie siostry zaczynały o 9 szkolenie w szpitalu, więc poprosiły księdza, żeby odprawił dla nich mszę, bo inaczej nie zdążą na rozpoczęcie tego szkolenia. 
Cały dzień spędziłam na instalacji programu antywirusowego na wszystkich  siedmiu szpitalnych komputerach- jedno z moich ostatnich zadań tutaj. Raz wszystko szło dobrze, raz nie, nie mam do tego cierpliwości, bo nie rozumiem, co robię źle(chociaż wydaje mi się, że ciągle robię dokładnie to samo). Nieważne- udało się z dwoma komputerami, może uda się z następnymi. Z naszym internetem ściągnięcie 75 MB aktualizacji to 4 godziny pracy…Ech! W międzyczasie poszłam na open market, trochę zrobić zakupy, trochę się powłóczyć. Byłam zaproszona na obiad do sióstr. A po południu pojechałyśmy do domu Papa Mayele- wizyta poprawna, bez większych wydarzeń, nie za długa. Była to jedna z tych wizyt, której nie można odmówić, ale też nie ma się na nią zbyt większej ochoty. Zaliczone!

This is exactly how many days stays till my return to Rome. It’s almost unbelievable for me!
Today for the first (and probably the last) time I participated in 45-minutes express African mass. Impossible? Ha, private mass in convent’s chapel has own rules! Two sisters had a formation in hospital starting at 9, so they asked a priest for an early mass so that they can make it for the beginning.
Today I’ve been working on one of my last tasks here- activating the antivirus program on all seven hospital’s computers. I don’t have a patience for that- once everything goes well, once(even though I make all the steps exactly the same) it doesn’t work. Eh, well…It just takes time, because with our internet here downloading 75MB takes 4 hours!
In the meantime I went on the open market to make shopping and to wander around. Then I was invited to dine with sisters. And in the afternoon me and Marcela were invited to Papa Mayele house for a goodbye visit. It’s one of this invitations you can’t say no and you don’t feel like going. He’s very good friend of Marcela, big helper to the hospital. It all went properly, with no events, not too long. Done!

sobota, 6 października 2012

Zaczyna się…/ It’s starting…


Dni płyną swoim rytmem, bez większych wydarzeń. Coraz więcej czasu spędzam na myśleniu o powrocie, żegnaniu się z Afryką i tutejszymi ludźmi. Napawam się widokiem  tutejszego wspaniałego i niepowtarzalnego nieba rano, niesamowicie żywymi kolorami drzew i czerwonej ziemi,  rozkoszuję się smakiem kremowego masła orzechowego podczas śniadania (i nie tylko), doceniam czas z książką w fotelu, kiedy to łagodny ciepły wiatr rozwiewa mi włosy…Och, jak mi będzie tego wszystkiego brakować! Coraz ciężej idzie mi pisanie bloga, bo przestaje być dla mnie ważne, co zrobiłam w danym dniu. Ważne jest teraz dla mnie, że mogę jeszcze wciąż BYĆ tutaj, a niekoniecznie to, co jeszcze mogłabym zrobić.
Praca w ambulatorium płynie swoim rytmem. W czwartek i piątek byliśmy sami z Samuelem, bo Michael wciąż dochodził do siebie po brzusznych kłopotach i w piątek postanowił pojechać do Aru, a Justin dopiero dzisiaj wrócił do pracy po pogrzebie swojego brata… Wciąż jest jeszcze dużo do zrobienia i do poprawienia w naszej pracy, ale skupiam się na tym, żeby teraz nie wprowadzać nowości tylko szlifować to, co do tej pory wypracowaliśmy i wprowadziliśmy.
W czwartek, natchnieni chwilą, było pięknie za oknem, postanowiliśmy z Michaelem wybrać się na spacer. Była to wspaniała decyzja, po prostu poszliśmy przed siebie. Droga zaprowadziła nas przez piękne otoczenie, wzgórza i rzeczkę do jednej z  „dzielnic” Ariwara- Angarakali (dosł.”biały kij”). Tak żałowaliśmy, że nie wzięliśmy aparatu! Przechodziliśmy przez typową tutejszą wioskę, z mnóstwem chat i chatek, tysiącem dzieciaków, okrzyków i uśmiechów. Czuliśmy się jak VIP, pozdrawiający swoich fanów:) Hahaha!
Dzisiaj obudziłam się z tym specyficznym bólem głowy, byłam pewna, że to malaria, ale test okazał się negatywny- dobra nasza! Popołudniu byłyśmy zaproszone z Marcelą na pożegnalną wizytę w domu Papa Mayele, ale jego żona jest chora i przełożyliśmy to na jutro. Ja się w sumie cieszyłam, bo po południu był taki upał, że jedyne co byłam w stanie robić to przysypiać w łóżku, pić wodę i się pocić! Koszmar, ostatnio pogoda daje nam w kość, jest potwornie gorąco i bardzo afrykańsko. Komary nasiliły swoją działalność i jakimś cudem znalazły sposób na dostanie się do wewnątrz mojej moskitiery. Skutkuje to tym, że budzę się w środku nocy, zakładam soczewki, włączam światło i szukam potwora do zabicia!

So the days are passing by with no extraordinary events. More and more time I spend on thinking about coming back, saying goodbye to Africa and people here. I’m absorbing the view of amazing sky, unbelievably vivid colors of trees and red soil, I enjoy the taste of creamy and smooth peanut butter during breakfast(and not only!), I appreciate the time with my book in the armchair when the gentle breeze goes through my hair… Oh my, how I’m going to miss that! Writing of the blog is more and more difficult , because I don’t care anymore about what I’ve done on a particular day. What matters now is that I can still BE here, not necessarily what I could still do here.
The work in ambulatory continues.  On Thursday and Friday we were alone with Samuel, because Michael was still recovering from his stomach troubles and on Friday he decided to go to Aru, and Justin just today came back to work after his brother’s funeral…Still there’s a lot to do and improve but I don’t want to introduce new things, rather focus on  the things we already know, to remember them.
On Thursday it was so beautiful outside that we got the inspiration to go for a walk with Mike. It was a great decision, we just walk ahead. The road took us through beautiful landscapes, hill and small river to a part of Ariwara called Angarakali(what you can translate roughly as “white stick”). We were so fool we didn’t take a camera! We were passing through typical village with many huts, houses, children, screams and smiles. We felt like VIPs greeting our fans:) Hahaha!
Today I woke up with this specific headache, I was sure it was malaria, but the labo exam said no- wehey! In the afternoon me and Marcela had an invitation for a goodbye visit at Papa Mayele’s house. Fortunately his wife is sick and we postponed it for tomorrow, as today is really hot and the only thing I can do is either lay in bed, drink water  or transpire:)The other days the weather is really African, very hot and sun is like a heater! The mosquitos are even more aggressive and even find their way to enter my mosquito net . So I wake up in the middle of the night, turn on the light and try to kill little bastards!

środa, 3 października 2012

Drób w roli głównej / Chicken in the main role


Anna Maturu jest naszą pacjentką, której ranę na stopie leczymy za darmo. Jest to starsza osoba, nie mogąca sobie pozwolić na takie leczenie, przemiła i jak na tutejsze standardy bardzo wysoka. Zawsze dużo ze mną rozmawia, co polega mniej więcej na tym, że ona mówi w lugbara, ja się ładnie uśmiecham i co jakiś czas uściskujemy sobie ręce. Dzisiaj w podzięce za nasze leczenie przyniosła nam żywego, dużego…kurczaka!!! Michael mówi, że miałam niezłą minę:) Jeszcze takiego prezentu od pacjenta nie dostałam! Było to jednak niesamowicie miłe z jej strony, kongijskim zwyczajem musiałam dosłownie przyjąć prezent, co oznaczało, że musiałam tego kurczaka wziąć za skrzydła i ładnie podziękować:) Michael zaniósł go do zakonu, gdyż połączenie kurzych piór i  opatrunków jakoś się nam nie składało…
Po spokojnym dniu w szpitalu i obiedzie, zabraliśmy się z zapałem do pracy i …skończyliśmy sprzątać magazyn!!! Uff, jaka ulga i zadowolenie. Gigantyczna pozycja z mojej listy wykreślona! Udało się nam wszystko ładnie poukładać, posortować, jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektu. Yeah!
Wieczorem byliśmy zaproszeni do sióstr na pożegnalną kolację wyprawioną dla mnie. Tak szybko i niespodziewanie, gdyż w piątek s.Anna Marie, przełożona zakonu, jedzie do Bunii na śluby wieczyste s.Kabagambe i chciała przed swoim wyjazdem  uczcić mój pobyt w Ariwara. Wielkim zaskoczeniem był grillowany…kurczak z rana! Do tego przepyszna makemba i smażone słodkie ziemniaki, a na deser coś na kształt naszych gofrów(wyglądają dokładnie tak samo, ale ciasto jest zupełnie inne, cięższe). Niestety Michael nie mógł uczestniczyć w tej uczcie, bo dopadł go ból brzucha z nudnościami i musiał zostać w łózku…

Anna Maturu is our patient whose wound on the foot we treat for free. She’s quite old, very nice and very tall, and can’t afford HyperOil treatement. She always talks a lot with me, which means she’s speaking lugbara, I’m smiling politely and we shake our hands very often. Today, to express her thanks to us, she brought alive, big…chicken! Michael says I had really funny face when I saw it:) I must admit I’ve never got this kind of present from a patient. However it was very nice of her. Making Congolese tradition works I had to take the present literally, which means I had to grab the chicken by the wings. Michael took it to the convent as chicken’s feathers and changing dressings combination doesn’t work for me:)
After a quiet day in the ambulatory and lunch, we started to clean the magazine with a lot of energy and…we finally finished!!! That’s a great position from my list that I can now cross out. I’m so happy, the effect is amazing, everything is in order. Yeah!
In the evening we were invited for my goodbye dinner to the sisters. It’s early like that, because on Friday s.Anna Marie, the superior, goes to Bunia for perpetual vowes of s.Kabagambe and before her departure she wanted to celebrate my stay in Ariwara. Huge surprise for me was grilled…chicken from the morning! We also ate delicious makemba, fies sweet potatoes, and for a desserd sisters made a cake. Unfortunately Michael couldn’t participate in this feast, because he’s tummy wasn’t well and needed to stay in bed…:(
Kurczak przed... / Chicken before...

...i po! / ...and after!

wtorek, 2 października 2012

Widać koniec / I can see the end


Tak, dzisiaj przekopaliśmy się przez najcięższą część magazynu i zobaczyliśmy koniec naszej pracy. Zostało już naprawdę niewiele, jeśli jutro(tak jak dzisiaj) nie będzie zbyt dużo pacjentów w ambulatorium to powinniśmy skończyć. Dzisiaj największy kawał roboty odwalił Michael, bo musiał pościągać z półek wszystkie ciężkie kartony, żebyśmy mogli zobaczyć co jest w środku, podpisać je i uporządkować w miarę tematycznie. Największym odkryciem było 7 kartonów z maseczkami chirurgicznymi, niezły zapas! Wszystko było bardzo ciężkie, ale Michael dał radę, jeszcze raz upewniając mnie, że sama nigdy nie skończyłabym tej pracy. Teraz została nam część z lekami, najłatwiejsza i najprzyjemniejsza.
Rano na stole w kuchni czekał na nas prezent od Marceli z okazji dnia Anioła Stróża- ciasteczka i zawieszki z aniołkami na łańcuszek. Nawet nie wiedziałam, że takie święto istnieje:)

Yes! I guess the worst part of cleaning the magazine is done! We saw today the end of this work, there’s not too much left. If tomorrow(as today) there are not too much patients, we might finish it. Today the hardest work was made by Michael as we had to take out all the heavy boxes, open them, write what’s inside and put them back on the shelves. We found 7 huge boxes of operation masks, nice stock! Everything was really heavy, but Michael did it, again assuring myself I couldn’t do it alone. Now there’s part with drugs left, the easiest.
In the morning there was a gift from Marcela waiting  for us on the table. Today is a day of Guardian Angel, so she left for us biscuits and small medals with angels. So cute! And I didn’t even know this holiday exists…

poniedziałek, 1 października 2012

Ach, no!


Dzisiaj rano pierwszą wiadomością jaką otrzymaliśmy było to, że zmarł brat Justina. Jest to dla nas bardzo przykre, zwłaszcza, że brat spędził dwa tygodnie w szpitalu, mieliśmy nadzieję, że wyzdrowieje a na dodatek był jeszcze bardzo młody.
Pracowaliśmy więc dzisiaj bez Justina. Jak to w poniedziałek mieliśmy dużo pacjentów, ale z szybkością Samuela wyrobiliśmy się do 13. W międzyczasie zauważyłam kilka poważnych błędów w dokumentacji i sterylizacji, co muszę przyznać przyprawiło mnie o białą gorączkę, że znowu, bez mojego nadzoru wszystko idzie w dół. To takie strasznie dołujące, że nie mogę zostawić chłopaków samych, mimo iż dokładnie znają protokół pracy( a może tylko dokładnie SŁYSZELI protokół pracy) i wiedzą jakie są ich obowiązki. Tym bardziej to przykre, że za dwa tygodnie wyjeżdżam i niestety zdaję sobie sprawę, że powoli powoli wszystko podupadnie…Tak to odbiera zapał do pracy.
Po południu byłam jakoś dziwnie zmęczona, więc głównie odpoczywałam. Pamiętając moje doświadczenia z chininą, namawiam też do tego Marcelę, która teraz bierze chininę per os.
Wieczorem znaleźliśmy z Michaelem na moim komputerze film z Anthony Hopkinsem w roli głównej, o którym nigdy nie słyszeliśmy, ale postanowiliśmy mu dać szansę. „Shadowlands” okazał się zaskakująco dobrym filmem, polecamy!

Today’s first message was that Justin’s brother passed away. It’s very sad for us as the brother stayed in the hospital for two weeks, we were hoping he’ll get better and he was also very young.
So today we worked without Justin. As every Monday there were a lot of patients, but with Samuel’s speed we managed to finish at 13. In the meantime I saw few main mistakes in documentation and sterilization, which made me really mad. It’s so hopeless that when I’m not in the ambulatory everything goes done and boys don’t make their work properly. If you don’t stand above them and show everything with a finger, they just don’t do it! We’ve already go through their responsibilities so many times, I’ve already corrected their mistakes so many times and I still find there’s no result…It’s really sad also because I’m gone in two weeks and I know that the work I’ve put here slowly, slowly will be forgotten and lost. That really takes my energy to work.
In the afternoon I was weirdly tired so mainly I’ve rested. I also encourage Marcela to rest as now she has switched chinine IV to per os and I remember how hard it was for me.
In the evening by chance we found with Michael a film on my computer with Anthony Hopkins and we decided to give it a try. We’ve never heard about “Shadowlands” and were nicely surprised how good it was. I strongly recommend it!

niedziela, 30 września 2012

Weekend!!!


W sobotę wstaliśmy w miarę wcześnie, by posprzątać dom na przyjazd dziewczyn. Michael idealnie skończył myć podłogi w momencie jak usłyszałam parkujący samochód przed zakonem. Po chwilach niepewności czy przyjadą, bo wczoraj w drodze powrotnej z Arua zepsuł się samochód, jednak wszystko się udało.  Po szybkiej kawie z boskimi ciasteczkami Marie(muszę zdobyć przepis!), poszłyśmy z Clarą do szpitala zrobić badania. Nie wiem czy wspominałam(chyba nie, bo jak się dowiedziałam to była tajemnica), ale Clara jest w ciąży!!! To już początek piątego miesiąca, więc Marcela zaproponowała, żebyśmy zrobiły też USG. Zadzwoniła do dr Pascala, żeby nas przyjął i po 40 minutach czekania wszyscy(tzn. Mary, Marie, Michael i ja) wpakowaliśmy się razem z Clarą do pokoju badań, żeby obejrzeć wspólnie to USG. Chyba jak zobaczyliśmy na ekranie bijące serce, główkę i ruszające się nóżki to naprawdę do nas dotarło, że Clara będzie miała dziecko. Była to naprawdę magiczna chwila.
W międzyczasie wybraliśmy się na nasz open market(chyba pierwszy raz byłam tam przed południem), który tętnił życiem i kolorami. Po obiedzie, na który poprosiłam naszego kucharza, aby ugotował nam fasolę z masłem orzechowym, wszyscy poczuliśmy się na tyle zmęczeni, głównie upałem, że zdecydowaliśmy się na drzemkę. Wieczorem graliśmy w Machiavelli i oglądaliśmy filmy.
W  niedzielę, po śniadanku i mszy, Mary znowu zabrała się za przygotowywanie swoich słynnych naleśników. Tym razem smakowały jeszcze lepiej, gdyż przygotowała również miodowo- pomarańczowy syrop, idealnie komponujący się z cynamonowo- goździkowym smakiem naleśników. Dołączcie do tego kremowe masło orzechowe i banany, a otrzymacie niebiański lunch!
Potem rozmawiałam z Marcelą  o moim powrocie, głównie dlatego, że musiałyśmy rozwiązać sprawę maszyny do ozonoterapii. Podjęłyśmy decyzję, że zabiorę ją ze sobą do Rzymu, poprosiłam więc dziewczyny, żeby na razie zabrały ją ze sobą do Aru skoro mają samochód. Potem ustaliłyśmy, że pojadę do Kampali w czwartek 18.10, prześpię noc u znajomego Marceli, który potem odwiezie mnie na lotnisko w piątek. Brzmi nieźle!
Po południu lunął deszcz, wreszcie uwalniając nas od intensywnego upału, a dziewczyny postanowiły wracać do domu.
Od piątku również Marcela ma malarię. Zdecydowała się na kroplówki z chininą, więc mieliśmy w piątek akcję dostosowywania jej pokoju na kształt szpitala, zakładania wenflonu i zmian kroplówek. Cały weekend spędziła w łóżku, wreszcie trochę odpoczywając.

On Saturday we got up quite early to clean the house before girls’ arrival. Michael perfectly on time finished cleaning the floors, just when I heard the car parking in front of the convent. After some moments of doubts, because yesterday on way back from Arua the car broke down, finally they made to come. After quick coffee with marvelous Marie’s cookies(need to get the recipe!), we went with Clara to make labo tests. I think I didn’t mention it yet(as when I get to know it, it was still a secret), but Clara is pregnant!!! It’s already the beginning of 5th month, so Marcela suggested we should make USG. She called dr Pascal to make it and after 40 minutes of waiting outside his office all of us(Mary, Marie, Michael and me) popped inside to see together this USG. When we saw on the screen heart beating, head and legs moving it really got to us that Clara will have a baby. This was a magical moment.
In the meantime we went to the open market(first time I guess I was there before noon), which was full of life, people and colors. For lunch we ate beans with peanut butter specially made for us by the sisters’ cook and we felt tired enough, mainly with the heat, to take a nap. In the evening we played Machiavelli and watched movies.
On Sunday, after the breakfast and mass, Mary again made her famous pancakes. This time they tasted even better with honey-orange sauce she prepared, perfectly compliments nutmeg-cinnamon pancakes. Add to this creamy, smooth peanut butter and tasteful bananas and you’ll get extraordinary lunch!
Then I talked with Marcela about my coming back, mainly because of ozonotherapy machine. We decided I’ll take it to Rome, so I asked girls to take it to Aru if they’re by car. Then we decided I’ll go to Kampala by bus on Thursday 18th, sleep over at Marcela’s friend, who will take me to the airport on Friday. Sounds good!
In the afternoon the rain started, calming down enormous heat and girls decided to go home.
From Friday Marcela has malaria. She has decided to take perfusion of chinine, so on Friday we had to prepare her room for a hospital one, find somebody to put the IV and were changing the perfusions. She has spent all the weekend in bed, finally getting some rest.

czwartek, 27 września 2012

Dwa dni pracy / Two days of work


Mam wrażenie, że niewiele z ostatnich dwóch dni spędziłam w szpitalu. W środę  koło szóstej nad ranem obudził mnie deszcz. Od razu wiedziałam, że nie przestanie padać zbyt szybko i cały dzień będzie się ciągnął w nieskończoność, bo i pracownicy i pacjenci pojawią się w szpitalu z opóźnieniem. Nie pomyliłam się- pierwsze opatrunki Samuel zaczął zmieniać koło 9:30. Żeby do tego czasu czymś się zająć, zaczęliśmy z Michaelem nowy projekt, który wisiał nade mną od jakiegoś czasu- sprzątanie magazynu w zakonie. Muszę się przyznać, że nie miałam za bardzo ochoty sprzątać go sama, więc kiedy Michael z zapałem podchwycił pomysł byłam ucieszona. Przez dwa dni udało się nam ogarnąć mniej więcej połowę magazynu, wyrzucając mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, znajdując parę przydatnych, które można(i trzeba!) wykorzystać w szpitalu. Największym znaleziskiem okazał się skład zabytkowych szklanych strzykawek, pięknie wykonanych, nowiusieńkich i zupełnie bezużytecznych. Do tego kilka zestawów igieł wielorazowego użytku. Cudowne odkrycie, które tylko przysporzyło nam kłopotów, bo powstało pytanie co z nimi zrobić. Michael ma poszukać  na internecie czy może ktoś nie byłby zainteresowany kupnem/przygarnięciem tego zbioru, bo to prawdziwy zabytek. Przyjemność sprzątania i porządkowania magazynu dozujemy sobie jednak w dawkach 2-3 godzinnych, bo jest to naprawdę ciężka i wykańczająca praca.
Poza tym biegamy co jakiś czas do szpitala, a to sprawdzić jak się mają chłopaki w ambulatorium(wygląda, że nadzwyczaj dobrze, nie mogę powiedzieć- nie zauważyłam żadnych błędów), dzieci na pediatrii, wykonać jakąś papierkową robotę dla Marceli itp. Ja jestem bardzo zadowolona z mamy Sity, nowego niedożywionego dziecka, bo jest naprawdę zmotywowana do dawania mleka, nie mamy z nią żadnych problemów. Tylko z Faidą wciąż mamy ten sam problem, że odmawia PlumpyNut.
W sobotę na weekend przyjeżdżają dziewczyny z Aru, więc w środę po południu organizowaliśmy dla nich pokoje i łóżka, a dzisiaj poszliśmy na open market zrobić zakupy. Wieczorem rozdzielaliśmy z Marcelą pieniądze na wypłaty pracowników, a Michael uczył się tych koszmarnych francuskich liczebników, czasem przyprawiających go o wielką frustrację! Tak trudno je zrozumieć na początku, te wszystkie 5,50, 500, 80, 100, wszystko brzmi tak podobnie! Ale dał radę!
Ostatnio też śmialiśmy się z tego, że Michael jak przyjechał do Aru w ogóle nie jadł masła orzechowego. Byłyśmy wszystkie lekko zaniepokojone, bo to podstawa tutaj, jemy je na okrągło. Nie minęły trzy tygodnie, a Michael wcina masło łyżką ze słoika! Nie da się oprzeć tutejszemu masłu orzechowemu!!! Obawiam się tylko, że jak tak dalej pójdzie to porządnie rozrośniemy się wszerz!

I have this impression that I haven’t spent too much time in the hospital during the last two days. Wednesday around six in the morning I was woken up by the pouring rain. Immediately I knew that it’s not going to stop for a long time and the whole day will be sleepy and slowly as both employees and patients will arrive at hospital late. I wasn’t mistaken- Samuel started changing the dressings about 9:30. To be occupied with something by that time, we started with Michael a new project I was thinking about for some time- making order in convent’s magazine. I must admit I have been putting off this project as I didn’t want to do it alone, so when Michael agreed to do it with energy, I was really happy. During this two days we managed to tidy up about half of the magazine, throwing away a lot of unneeded things, finding few utile, which we can(and we should!) use in the hospital. Our biggest revelation was a stock of old, antique glass syringes , beautifully made, totally new and totally useless… This remarkable finding provoked only problems, because now there’s a question what to do with them. Michael said he will look on internet if anybody would be interested in buying/ taking them, because it’s a real relic. The pleasure of cleaning the magazine we divide into 2-3 hours of work, because in the end it’s really tiring and hard work.
Apart from that we run from time to time to the hospital, checking if boys in the ambulatory are ok(it seems yes, as I haven’t found any mistakes yet), how are the children on pediatrics, making some paper work for Marcela etc. I’m very satisfied with Site’s mother, new malnourished child, as she’s really motived, she gives milk well and we have no problems with her. High hopes! With Faida the situation hasn’t changed, she still refuses PlumpyNut, so you can just imagine how her glycaemia looks…
On Saturday girls from Aru come to stay here for a weekend, so Wednesday afternoon we were preparing the rooms for them and today we went on the open market to make some shopping. In the evening we were dividing the money with Marcela for hospital employees and Michael was learning terrible French numbers. It’s so difficult at the beginning to understand if Marcela means 5,15,50, 500 or 100 as it all sounds so similar. But he succeeded!
The other days we were also laughing with the memory that when Michael came to Aru he refused to eat our peanut butter, saying yes only to Jif. We were all a bit concerned as this is such a basic food here and we eat it all the time(for now LITERALLY for breakfast, lunch and dinner). However three weeks have passed and Michael eats peanut butter with a spoon directly from the jar. The Congolese peanut butter is just irresistible! I’m just afraid that if we continue like that we’re going to become quite obese:)!

wtorek, 25 września 2012

Ogarniamy się / Making things work


Po wczorajszej przełomowej informacji, że maszyna do ozonoterapii nie działa, musiałyśmy przeorganizować z Marcelą cały system dezynfekcji, dekontaminacji narzędzi chirurgicznych  i zmiany opatrunków. Znowu nauczyłam się zupełnie nowych rzeczy, robiąc wczoraj rozeznanie w dostępnych roztworach dezynfekcyjnych, rozcieńczeniach i ich zastosowaniach. Dzisiaj na szybko musiałam więc przygotować szkolenie dla personelu z tego tematu(zdumiewająco dobrze poszło!),  protokół zastosowania tych roztworów, nadzorować ich przygotowanie i na koniec osobiście jeszcze raz każdemu odpowiedzialnemu za sterylizację wszystko wyjaśnić. Jednak jestem zadowolona z efektu i wciąż mam nadzieję, że to tylko przejściowa zmiana, że za niedługo wrócimy do używania naszej maszyny. Pomysły są dwa: pierwszy, że zabiorę ją ze sobą do Włoch, szybko ją tam naprawią i zostanie wysłana z nowymi wolontariuszami, bo chodzą słuchy, że jedno małżeństwo ma przyjechać tu w październiku. Drugi pomysł jest taki, że Letizia zorganizuje nową maszynę i przyśle ją z małżeństwem lub doktorem, który ma tu przyjechać w listopadzie. Jest więc nadzieja!
Poza tym pracowałam dzisiaj niespodziewanie na pediatrii: najpierw z wczorajszą mamą 3-miesięcznego wcześniaka, który ma się dobrze, wcina mleko bez problemu i którą jutro mam zamiar szkolić ze sterylnego użycia butelki i przygotowania mleka. Potem mieliśmy nowy przypadek niedożywionego dziecka, ale co do niego mam też duże nadzieje, bo choć jest zupełnie białe i obrzęknięte, to na skórze nie ma żadnych zmian i ładnie zjada mleko. Następnie do szpitala przyszła babcia Onzii, dziecka, które wyleczyliśmy z niedożywienia, w kasie czeka na nią niezapłacona faktura, a Onzia ma piękny kaszel i gorączkę, poprosić czy możemy mu dać leki. Skonsultowaliśmy więc go, jakoś zorganizujemy pieniądze, Justin pomógł mi we wszystkim i po południu(po m.in. paracetamolu)już Onzia wyglądał lepiej.  Faida natomiast ma się chyba gorzej, obrzęki narastają, nie chce jeść PlumpyNut i ogólnie rzecz biorąc nie mam pojęcia co z nią zrobić.
Z przyjemniejszych rzeczy Guzu pozwoliła mi dzisiaj spróbować ponosić jej dziecko w tradycyjnej kongijskiej chuście na plecach- muszę przyznać, że było to bardzo wygodne i praktyczne. Cały szpital miał generalnie niezły ubaw ze mnie:) Po południu poszliśmy z Michaelem na open market. Zbierało się na deszcz i doświadczyliśmy niesamowitego zjawiska: w oddali widać było, że już leje, a my słyszeliśmy tylko coś jakby wodospad, ogromną ilość wody. Jednak my byliśmy w strefie bez opadów. Obeszliśmy open market, wróciliśmy do domu bez deszczu, zastając  zakon cały mokry, w wielkich kałużach, podobno lało mocno. A odległość między zakonem a open market to tylko 15 minut piechotą!
Michael zaczął dzisiaj również czytać mój blog i obiecałam mu, że napiszę jaki jest rewelacyjny:) Odkładając jednak na bok wzajemną sympatię, muszę obiektywnie stwierdzić, że naprawdę się sprawdza. Co mi się w nim podoba to, że pomimo dużych trudności językowych, nie boi się zostawać sam, często pomaga mi w załatwianiu różnych spraw, gdy trzeba coś przynieść albo zapytać, wychodzi do ludzi, stara się używać francuskiego. Podziwiam go za to, chociaż wciąż nie może się zmobilizować do biegania i wciąż powtarza, że jestem denerwująca:)

So after yesterday breakthrough news that our ozonotherapy machine doesn’t work, me and Marcela had to reorganize all the system od disinfection, decontamination of the instruments and changing dressings. Again I’ve learned a lot of new things here making yesterday research on disinfectants, it’s dilutions and usage. For today quickly I had to prepare a small formation on this subject for the staff(it went surprisingly well!), protocoled it, supervise preparation of those solutions and in the end personally explain to all the people who are responsible for the sterilization everything again. However I’m glad from the results and I still hope that this extraordinary situation is just temporal, that soon we’ll return to usage of our machine. There are two ideas how to do it: first is that I’ll bring it with me to Italy, they’ll repair it quickly and it will be sent here with new volunteers as it seems there’s a married couple coming here in October. Second is that Letizia will organize second machine for us and send it with the couple or the doctor who comes here in November. So we still have hope!
Apart from that unexpectedly I was working today on the pediatrics: first with the yesterday’s mother of 3 months old premature, who’s quite well, eats milk with no problem and whom I’m planning to teach tomorrow of how to use the milk bottle sterilely. Then a new malnourished child came, but I have a lot of hopes for him: even though his skin is white and feet oedematous, there’s no ulcers on his skin and he eats well the F75 milk. After that Onzia’s grandma came to the hospital asking if we can treat Onzia because she has no money. That child we healed from malnutrition about 3 months ago, grandma still has her bill to pay for the last hospital stay and Onzia has a fever and cough. So we consulted her, told her not to worry about the money, Justin helped me with everything and in the afternoon(probably because of paracetamol) Onzia already looked better. As for Faida she’s not better, still having great oedemas and refusing PlumpyNut and I literally have no idea what to do with her!
From the better stuff Guzu let me today try to carry her baby in a traditional Congolese pagne. I must admit it was very comfortable and practical. The whole hospital however was amused, but in the end it was great fun to try it! In the afternoon we went with Michael on the open market. It was about to rain and we saw from faraway a wall of water and heard a great noise, like a waterfall, of pouring rain. However we managed to go and return without the rain, while in the convent it was raining! The walk took us something like 40 minutes as the distance between market and convent is about 15 minutes- so close and so totally different weather!
Michael started today reading my blog finding that there’s not too much about him and demanding if I can write something about how awesome he really is. So: I can quite objectively state that he’s really good at work. What I like is despite his French difficulties he works alone, not trying always to be with me, he’s not scared to go alone to ask for something, he’s speaking with people trying to use his French. With this kind of attitude he’ll get French quickly. I admire him for that even though he still didn’t go running as he said and he repeats I’m annoying:)

poniedziałek, 24 września 2012

Żeby nie było tak pięknie / It just can’t be so easy


Taaa…miałam jednak takie naiwne, nieśmiałe wyobrażenie, że ten ostatni miesiąc minie spokojnie, na wykańczaniu zaczętych projektów. Ale nie: dzisiaj zostałam zelektryzowana wiadomością, że maszyna do ozonoterapii NIE DZIAŁA!!!!! No po prostu wzięła się i przestała działać!!! A więc nasza ozonoterapia, mikroinfiltracja, ozonowana woda do picia, dekontaminacja narzędzi chirurgicznych- o wszystkim możemy zapomnieć! Cały wieczór więc spędziłam w protokołach dekontaminacji narzędzi, czyszczenia ran, w poszukiwaniu zastępczych roztworów.
Poza tym wzięliśmy z Michaelem się za Faidę- wciąż ekipa z pediatrii ma problemy czy Faida zjadła PlumpyNut, czy dostała insulinę itp. O siódmej, trzynastej i dziewiętnastej byliśmy razem z nią by nadzorować jak je i czy dostaje insulinę. Muszę przyznać, że przy ostatnich kęsach straciłam już cierpliwość, bo jedną saszetkę PLumpyNut jadła, z zegarkiem w ręku, 1,5 godziny! Jak dla mnie koszmar, nie wiem czy wytrzymamy…
Jedna z pielęgniarek, Guzu, zawołała mnie również do przyjęcia niedożywionego dziecka, które okazało się być 3-miesięcznym wcześniakiem, z wagą 2,7 kg, którego mama nie ma pokarmu. Wróciłam więc do starych czynności: znajdywania wody, butelki, mleka…W końcu udało się opanować sytuację, a jak mały się przyssał do butelki, to było widać tylko wielkie zadowolone oczęta. Warto było!!

Well, yes, I had this naive imagination of my last month here as easy, calm time to finish my projects. But no, today I faced the information that the microinfiltration machine is NOT WORKING!!!! It just stopped! So our ozonotherapie, microinfiltration, ozonized water to drink, decontamination of the surgical instruments-we can forget it all!!! So all evening I’ve spent searching internet for decontamination and disinfection solutions we can prepare instead.
Apart from that we started following Faida- until now pediatric staff has a problem to say whether she ate PlumpyNut or got insulin or not. At 7,13 and 19 we were with her, making her eat PlumpyNut and checking of she got insulin. I must admit I’ve lost my patience by the last bites of PlumpyNut, because Faida eats one sachet of it during 1,5 hour!!! As for me it’s a horror, I don’t know if I can do it…!
 Also one of the nurses, Guzu, asked me if I can consult one malnourished child. It turned out he’s not malnourished but 3 months old premature, 2,7 kg weight, whose mother doesn’t have enough breast milk. So the old story began: searching for water, bottle, milk…In the end I managed to organize everything and when the child started to drink all I could see was huge happy eyes. It was worth it!!!

niedziela, 23 września 2012

Niedzielny poranek / Sunday morning


Tylko ta część dnia była warta zapamiętania. Cały plan został uknuty wczoraj, kiedy to poszliśmy wieczorem na mszę, by mieć wolny niedzielny poranek, a Marie przygotowała bananowo- marakujowe nadzienie do zaplanowanych naleśników Mary. W trakcie ich przygotowywania Mary naszła inspiracja na bożonarodzeniowe naleśniki z gałką muszkatołową i cynamonem, w kuchni zapachniało świętami, włączyłyśmy również świąteczną muzykę i śpiewaliśmy „Last Chtistmas” Wham! Stwierdziliśmy, że pogoda w Afryce nigdy się nie zmienia, więc nie ma różnicy czy święta są we wrześniu czy grudniu:) Potem rozsiedliśmy się na naszych sofach, trochę rozmawiając, trochę poczytując nasze książki, słuchając Sufjan’a Stevens’a i Dave’a Matthews’a. Wywiązała się wspaniała atmosfera leniuchowania, swobody i niepowtarzalnego afrykańskiego klimatu. Coś niesamowitego!

Potem niestety trzeba się było ruszyć, spakować, Orio zawiózł nas na autobus, na który jak zwykle czekaliśmy 2,5 godziny, koło 17:30 dotarliśmy do Ariwara, zrobiliśmy szybkie zakupy(ostatnie kiście bananów na open market), zjedliśmy kolację i graliśmy z Marcelą w Machiavelli.

Only this part of Sunday was worth remembering. The whole plan was made yesterday when we went for the evening mass to have Sunday morning free and Marie prepared banana-passionfruit syrup for Mary’s planned pancakes. During preparing of the pancakes Mary’s got this inspiration to make  nutmeg-cinnamon pancakes. The whole kitchen smelled with Christmas, we put on Christmas song and sang Wham!’s “Last Christmas”. We decided that the weather in Africa doesn’t change that much to say if it’s September or December. After we relaxed on our sofas, talking, reading our books and listening to remarkable Dave Matthews and Sufjan Stevens. All of this created unforgettable atmosphere of laziness and African calm…

After, unfortunately, we had to get back to reality, pack, Orio brought us for the bus station, for which we waited 2,5 hours, aroung 17:30 reaching Ariwara. We made quick shopping(literally last bananas on the open market), ate dinner and played Machiavelli with Marcela.
Nasze świąteczne śniadanie / Our Christmas breakfast

sobota, 22 września 2012

Kierunek: Aru / Direction: Aru


Pomimo wczorajszego incydentu z Marcelą postanowiliśmy pojechać do Aru na weekend, głównie by dowieźć niezbędne dokumenty do wizy Michaela. W szpitalu, jak zwykle przed wyjazdem, była wielka bieganina, zwłaszcza, że Robert włączył generator z dwugodzinnym opóźnieniem(z powodu wymiany wody). Clara zadzwoniła przypomnieć Michaelowi o zaświadczeniu lekarskim o stanie zdrowia- dzięki Bogu, bo Michael zapomniał. Ale to jeszcze nie było najlepsze: opuszczając zakon zapytałam go czy zabrał ze sobą to zaświadczenie, odpowiedział, że tak, że jasne. W ostatniej chwili wrócił do pokoju po okulary słoneczne i…oczywiście zaświadczenie, które znalazł przy okazji.
Sobota znowu wypełniona była spacerami, słońcem i słodkim lenistwem…

Despite Marcela yesterday’s condition we decided to go to Aru, mostly to bring documents for Michael’s visa. At the hospital, as always before departure, it was very busy, especially that Robert had turned on the motor two hours late than normally( because of water exchange). Clara called Michael to remind about medical health examination he needs for the visa- thanks God, because he forgot. But the best was when we were leaving the convent and I asked him if he had taken the paper. He said yes, of course. Then he remembered he forgot his sunglasses and came back to the room to take them, going out with…the examination paper!
Saturday was all filled with walking, sun and sweet laziness…

czwartek, 20 września 2012

Bezradność / Helplessness


Dzisiaj mieliśmy chwile niepokoju, gdyż Marcela miała atak bólu zamostkowego. Ja o wszystkim dowiedziałam się po fakcie, jedyne co mogłam zrobić to EKG, o którym nikt nie pomyślał w trakcie bólu. Poza tym nie mamy tu żadnych leków wskazanych w przypadku OZW i ta świadomość boleśnie do nas dotarła. Jednak już wieczorem Marcela czuła się lepiej i spokojnie przespała noc.

Today we have moments of fear because Marcela has attack of chest pain. I get to know it after the fact and the only thing I could do was EKG, nobody thought about it before, during the pain. Apart from that we have no drugs in case of heart attack and we felt it today. However in the afternoon Marcela felt better and spend her night calmly.

środa, 19 września 2012

Wciąż niespokonie / Still busy


Dzisiaj znowu liczyliśmy na spokojniejszy dzień, ale się nie udało:) Rano na spotkaniu personelu Marcela rozdała identyfikatory, które przygotowałam dla wszystkich pracowników szpitala, zdumiewające jak ludzie się z nich cieszyli i byli podekscytowani. Jeden z pielęgniarzy porównał je do stopni w wojsku, które dodają szacunku i respektu. Potem Michael poszedł pracować z dr Faustinem, a my zaczęliśmy przyjmować pacjentów do zmiany opatrunków, których nie było zbyt wielu. Koło 11 Marcela zaskoczyła nas wszystkich wiadomością, że Michael musi koniecznie pojechać dzisiaj do Aru załatwić wszystkie dokumenty, które są potrzebne do jego wizy. Przez to, że zostaje tutaj dwa lata, musi sobie wyrobić dłuższą wizę na 5 lat, o którą można się ubiegać tylko w Kinszasie. W poniedziałek s.Eliza leci właśnie do Kinszasy, zabierając jego i Marie paszport i trzeba im wyrobić dokument go zastępujący. Tak więc musieliśmy na szybko zorganizować motor, człowieka, który zawiezie Michaela do Aru i wróci z nim wieczorem. W ciągu godziny wszystko było gotowe, udało się załatwić dokumenty bez problemu. Mi w tym czasie udało się zakończyć wielki projekt: razem z s.Clementine poprawiłyśmy protokół pracy w ambulatorium pod kątem języka francuskiego. Potem ugotowałam kolację, zjawił się Michael, poszliśmy na adorację i spędziliśmy wieczór w towarzystwie Marceli. 

Today again we were counting on calm day, but no:) In the morning on the hospital personnel meeting Marcela was giving the IDs, that I’ve prepared for all the employees.  It was amazing seeing how happy and excited they were, just hope that they’re going to use it more than one day:) After Michael came to work with dr Faustin, me to the ambulatory, there weren’t too many patients. About 11 Marcela revealed surprising news: Michael has to go to Aru NOW. It’s all because he stays here 2 years- he needs a special long visa which can be done only in Kinshasa. On Monday s.Eliza goes there, taking his and  Marie’s passport, and so they need to make something-like-passport document in Aru. So Marcela quickly organized a motor, driver and in an hour Michael was gone. In the afternoon I finished huge project with s.Clementine who helped me correct French errors in the work protocol of ambulatory. Then I cooked stew with original Italian carne, Michael arrived surprisingly early, we went for the adoration and spent the evening with Marcela.


wtorek, 18 września 2012

Zaproszenie / Invitation


A już myślałam, że dzisiaj będziemy mieć spokojniejszy dzień. W pracy było dzisiaj mniej pacjentów, wyrobiliśmy się do 13, Michael robił dzisiaj pierwsze mikroinfiltrację. Zjedliśmy pyszny lunch i już, już mieliśmy cieszyć się wolnym, ale Marcela przyszła z wiadomością, że dostaliśmy zaproszenie na imprezę z okazji  15. rocznicy ślubu jednej z jej znajomych par. Pognaliśmy więc szybko z Michaelem na open market, żeby zarejestrować jego kartę SIM MTN do telefonu. Potem miałam chwilę na pisanie bloga, umycie naszej koszmarnej podłogi w kuchni i zebraliśmy się na imprezę. Nie lubię ich za bardzo, bo atmosfera jest zawsze bardzo napięta, ale na szczęście Marcela zaplanowała, że spóźnimy się dwie godziny i przyjdziemy tylko na koniec, złożyć życzenia. Po raz pierwszy byłam w prawdziwym, murowanym, budowanym na styl europejski afrykańskim domu, z mnóstwem kiczowatych ozdób, sztucznych kwiatów i zdjęć. Mimo wszystko nie było najgorzej, jak zwykle rozładowaliśmy atmosferę robieniem zdjęć. Na koniec gospodarze użyczyli nam swojego samochodu i kierowca zawiózł nas do domu. Mieliśmy więc znowu wypełniony, pełen wrażeń dzień.

Oh, and I thought we’ll have nice, calm day! At work we didn’t have too much patients, we finished at 13, Michael was making his first microinfiltration. We ate delicious lunch  and we were about to enjoy free afternoon, but Marcela came and announced we have an invitation for 15th wedding anniversary of her friends. So we ran quickly with Michael on the open market to register his SIM MTN card. Than I had few moments to write a blog, wash our terrible kitchen floor and we went for a party. I don’t quite like them, because usually it’s very stiff there, but luckily for us Marcela has planned to come 2 hours late and sneak out as soon as possible.  It’s the first time I’ve been to huge, built like in Europe but still African house with a lot of tacky decorations, artificial flowers and photos. However it wasn’t that bad, we made a lot of photos and after the couple brought us home by car. So again busy, busy day!

poniedziałek, 17 września 2012

Ups, sorry…!


Ok,ok, no przyznaję się- nie pisałam od tygodnia…Dostałam też dwa maile czy żyję i wszystko w porządku, bo nie piszę na blogu, co dodało mi motywacji do napisania czegoś dzisiaj. To niesamowite uczucie wiedzieć, że są osoby, które śledzą blog tak bardzo na bieżąco! A więc to dla Was, drodzy obserwatorzy:

Wtorek zeszłego tygodnia to ostatni dzień mojego samego mieszkania w Ariwara. Bez Marceli było trochę cicho, ale też trochę spokojniej. Miała przyjechać właśnie we wtorek, ale pewne sprawy zatrzymały ją w Kampala i dotarła do nas w środę. Z nią czuję się jak z dobrą koleżanką, dotrzymuje mi towarzystwa wieczorem. Cały zeszły tydzień mieliśmy piękną pogodę, korzystałam więc z opalania się oraz suszenia włosów w słońcu. To mi przypomniało trochę moje greckie wakacje. W pracy mieliśmy dużo pacjentów, bez większych nowości, zaczynam sprawdzać czy cały system organizacyjny działa, czy moje chłopaki się w nim łapią i wypełniają wszystkie obowiązki. Piątkowe popołudnie spędziłam na przygotowywaniu pokoju dla Michaela oraz doprowadzaniu kuchni do stanu używalności, żeby się chłopak po przyjeździe od razu nie załamał:) Miałam też udane kilka dni z naszą kotką, Maggie, która przyplątała się z zakonu do mnie i dotrzymywała mi towarzystwa. We wtorek miałam wspaniały przykład ludzko- zwierzęcej symbiozy: nakarmiłam Maggie moją kolacją, a gdy do kuchni wleciał zielony wielki stwór(pasikonik?), walczyłam z nim za pomocą miotły, spadł na podłogę i Maggie pięknie go schrupała…W nocy z piątku na sobotę spała ze mną w pokoju, było bardzo przyjemnie mieć towarzystwo!

W sobotę bez problemu, a nawet z dużym szczęściem, wydostałam się z Ariwara do Aru. Mój autobus do Watsa przez Aru był opóźniony, ale przyjechał mały busik, który kursuje tylko do Aru i mogłam nim pojechać. Weekend był bardzo udany, z soboty wieczorem pamiętam oszałamiający makaron Clary, istne cudo dla podniebienia! W niedzielę mieliśmy znowu piękną pogodę, więc po kościele i zakupach na open market z Mary, poszłam na spacer z Marie, zdobywając piękną opaleniznę. Potem zaczęły się problemy z samochodem, który miał po nas z Michaelem przyjechać. W sobotę Marcela zadzwoniła, że przyjedzie po nas w niedzielę koło 15. W niedzielę okazało się, że źle się czuje, więc wysłała po nas samochód, który powinien przyjechać koło 13. O 14 wciąż go nie było, zadzwoniłam więc do niej co się dzieje i okazało się, że samochód zepsuł się po drodze i czy możemy przyjechać autobusem. Pojechałam więc szybko na stację autobusową, sprawdzić czy jest jeszcze szansa na autobus. Tam zastałam go gotowego do odjazdu, byłam bez Michaela i jeszcze Marcela zadzwoniła, że jednak znalazła dla nas drugi samochód, który właśnie wyruszył z Ariwara…Wróciłam więc do domu, poszłam z Mary do szpitala dać dzieciom PlumpyNut, które Mary przygotowała i  koło 17 rzeczywiście zjawił się samochód- super terenowa Toyota, podróż przebiegła bez problemów i na dodatek nie trzęsło tak strasznie! Jednak przyjechaliśmy wykończeni, ja chyba zwłaszcza dużą ilością słońca, Michael bardzo miło zaskoczony jakie dobre warunki mamy w Ariwara. Zjedliśmy kolację u sióstr, popijając Amarulę.

Poniedziałek- pierwszy dzień Michaela w pracy- był bardzo długi, ciężki i pracowity. Mieliśmy mnóstwo pacjentów, skończyliśmy dopiero koło 15. Potem szybko musieliśmy pobiec na open market, bo nie mieliśmy dosłownie nic do jedzenia w domu, a już na 17 byliśmy zaproszeni do tutejszych księży, żeby przedstawić Michaela.

Ok, ok, I admit- I haven’t been writing for a week… I also received two emails asking me if I’m alive and alright, because I haven’t published anything on the blog, what has given me the motivation to write something today. It’s an amazing feeling knowing that there are persons who follow my blog so often! So this is for you, my dear observers:

Last Tuesday was the last day of my living alone in Ariwara. Without Marcela is a bit quiet but also calmer. She was supposed to come on Tuesday, but she was forced to prolong her stay in Kampala until Wednesday. I feel with her like with a good friend, she keeps me company in the evenings. The whole last week we had great weather, I was sunbathing in the afternoons and drying my hair in the sun. That reminded me a little of my Greek holidays. At work we had a lot of patients, I’m starting to check if all the organization works, if my nurses got it and fulfill their obligations. Friday’s afternoon I’ve spent preparing Michael’s room and making kitchen usable, so that he didn’t got the bad impression from the beginning:) I also get to know our cat, Maggie, which came to me from the convent and kept me company. On Tuesday we had a great example of human-animal symbiosis: I fed her with my dinner and when big great green insect flew inside the kitchen, I fought with so that it fell on the floor and Maggie just  crunched it. On Friday night she slept with me in my room, being very polite.

On Saturday I came to Aru this time with no problems. I even had some luck because my bus to Watsa via Aru was delayed, but small one only to Aru has come and I could take it. Weekend was great as always, from Saturday I remember Clara’s fabulous pasta. Sunday was again very sunny , so after the church and shopping on the open market with Mary, I went for a walk with Marie, getting wonderful tan. Then the story with the car started. It was supposed to come for me and Michael around 15. Then Marcela called that it will be at 13. At 14 it still wasn’t there so I called her and it turned out that the car was broken on the road and we need to take a bus. I took a moto taxi to see on the bus station if the bus has already gone, but I found one just waiting to departure. I was about to call for Michael to come, but Marcela called that they’ve found another car which has just left for Aru…So I came back home, went with Mary to the hospital to give the PlumpyNut to the children and at 17 car has appeared! It was a super-comfortable Toyota, which makes our journey really short and bearable. However we came back really tired, me especially because of the amount of sun I got. Michael was nicely surprised by his room and warm welcoming, we ate dinner at sisters’ drinking Amarula.

Monday- Michael’s first day at work was long, heavy and busy. We had a lot of patients, we finished around 15. Then quickly we had to run for the open market because literally we had nothing to eat in the house and at 17 we had a meeting with the parish priests to present Michael.