sobota, 31 marca 2012

Party!

Dzisiejszy dzień skoncentrował się na przygotowaniach do imprezy- zaprosiliśmy bowiem protestantów na wieczór. W szpitalu wyrobiłam się z pracą bardzo ładnie, tak że mogłam wyjść chwilę wcześniej, żeby pojechać na open market zrobić zakupy. Fiore i Clara miały plany na cały dzień, więc musieliśmy wszystko ogarnąć sami z Danim. Na szczęście jest z nas „dream team” i po tym jak zadzwoniliśmy do protestantów, żeby przyszli 2 godziny później, prawie się wyrobiliśmy:) W domu było brudno, zakupy nie zrobione, drewno na ognisko nie przygotowane itp. itd. Tak że jak przyszli wolontariusze to byliśmy w trakcie gotowania risotto, ale na stole były już zakąski(grzanki i smażone pomidory), więc nie było tak źle. Risotto z curry, które po raz pierwszy Dani gotował z 1,5 kg ryżu, wyszło równie wyśmienite co normalnie. Na open market kupiliśmy też grillowane termity, nawet sporo osób tego spróbowało, ale to pewnie dlatego, że większość to odważne chłopaki. Dziewczyny były mniej entuzjastyczne w stosunku do jadalnych insektów:) Wszystko pięknie się udało, wszyscy byli bardzo zadowoleni, do dzisiaj dostajemy smsy, że było super.

piątek, 30 marca 2012

Ariwara po raz kolejny!

Dzisiaj po szpitalu pojechaliśmy z Danim do Ariwara. Marcela zadzwoniła jakiś czas temu, że coś tam elektrycznego się popsuło i czy Dani nie mógłby przyjechać na chwilę tylko to naprawić. Ja natomiast miałam całe popołudnie wolne, zero planów, więc pojechaliśmy razem. Zaraz przy wyjeździe z Aru czekała nas pierwsza przygoda- zatrzymała nas kontrola drogowa. Słyszeliśmy, że od jakiegoś czasu na głównych drogach robią kontrole dokumentów, ale jakoś o tym nie pomyśleliśmy:) Także nie mieliśmy ze sobą prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego ani ubezpieczenia- czyli standard, nikt tu nie wozi ze sobą takich dokumentów. Zresztą i tak nie mamy ubezpieczenia. W kontroli chodzi tylko o to, żeby wyciągnąć pieniądze, a więc zaczęły się pertraktacje. Najpierw strażnik chciał od nas 200 dolarów, jak to usłyszałam to trochę zdębiałam. Ale Dani, wow, chyba ma doświadczenie po przeprawach z granicą, gdzie też chodzi tylko o łapówki, bardzo spokojnie tak pokierował rozmową, że skończyło się na 50 000Sh. Nie wiem gdzie on się tego nauczył, ja bym była sparaliżowana w takiej sytuacji, a on, proszę, załatwił to bez problemu. Nie mieliśmy przy sobie takich pieniędzy, więc strażnik pożyczył mu swój motor(naszego nie mogliśmy użyć, bo strażnik zabrał nam kluczyki), żeby Dani mógł pojechać do domu po pieniądze. Piękna procedura, co nie? Rozstaliśmy się w bardzo miłej atmosferze, z uściskiem rąk, a nawet strażnik powiedział, że jesteśmy braćmi, bo jesteśmy katolikami i że jak się spotkamy w kościele, to musimy się przywitać! Ha! Do Ariwara przyjechaliśmy więc godzinę później niż planowaliśmy, ale zostaliśmy jak zwykle bardzo entuzjastycznie przywitani, siedzieliśmy przez jakąś godzinę z Marcelą i Claudine w ich biurze, bo wydawały pensje pracownikom, gadając i ustalając plany na przyszłość. W przyszłym tygodniu jest szkolenie z dezynfekcji położnictwa, mam nadzieję, że uda mi się to załatwić z Joyce, żebym mogła pojechać. Siostry chciały nas zatrzymać na noc, bo było już późno, jak zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu, ale ja chciałam wracać, bo w sobotę chciałam być w szpitalu. Powrót był obłędny- ponieważ planowaliśmy wcześniejszy powrót nie zabraliśmy nic ciepłego do ubrania, więc zamarzaliśmy. Na dodatek uciekaliśmy przed burzą, bo co jakiś czas niebo rozświetlały błyskawice. Po jakiejś godzinie dotarliśmy do małej miejscowości po drodze, lekko kropiło i zapytaliśmy miejscowych czy daleko do Aru i  czy będzie padać, bo jeśli tak, to chcieliśmy przeczekać deszcz u nich. Ale powiedzieli, że jesteśmy już niedaleko i że burza przejdzie bokiem, więc znowu ruszyliśmy. Dotarliśmy szczęśliwie, tylko bardzo zmarznięci, ale ciepła herbatka, pyszne jedzenie przygotowane przez Fiore i 9 godzin snu, sprawiły, że następnego dnia nic nie czułam:)

czwartek, 29 marca 2012

Ojciec Peter

Ciężko mi się w ogóle zabrać za tego posta, bo nie mogę myśleć, taką mieliśmy kolację! Dzisiaj zaprosiliśmy ojca Petera na wieczór w ramach poznawania nowych ludzi- Fiore przygotowała takie pyszności i w takich ilościach, że można było umrzeć: tagliatelle(ręcznie robione!!!) z mięsem, smażone papryki, bakłażany, pomidory i marchewki w mleku z imbirem, mięso z brandy i czosnkiem, grzanki z oliwą i przyprawami, na deser płonące banany z patelni, wszystko ze szklanką czerwonego wina i likierem bananowym. Uff! A na początku kolacji Fiore mówiła, że chyba za mało przygotowała… Z tego powodu naprawdę chcę, żeby już wyjechała, bo przytyję tu ze dwadzieścia kilo jak tak dalej pójdzie!
W szpitalu miałam dzisiaj dużo pracy, bo Maman Clementina wyjechała na pogrzeb i sama konsultowałam niedożywione dzieci. Ale trafił mi się całkiem fajny stażysta do pomocy, choć na początku myślałam, że będzie porażkowy. Nie było za dużo dzieciaków, więc ogarnęliśmy się w 1,5 godziny a na koniec udało mi się przekonać jedną mamę, żeby została w szpitalu- sukces! Dziecko jest mocno niedożywione, więc podciągnę jego wagę mlekiem F75. Mam tylko nadzieję, że nie będą chcieli wyjść za dwa dni do domu!
Po południu , gdy wróciłam do domu, kuchnia wyglądała jak po przejściu huraganu, bo Fiore wszystko przygotowała, ale nie starczyło jej czasu na posprzątanie. Ogarnęłam więc ten nieporządek co nieco, na co przyszedł Dani ze swoją destylacją likieru bananowego. Gdy byliśmy w Ariwara Suzana podała nam przepis, na co Dani się strasznie zapalił i o dziwo, zrealizował swój plan. Banany leżały sobie dwa tygodnie pod przykryciem i dzisiaj był dzień destylacji. Zorganizować ją było ciężko, wciąż są pewne punkty do poprawienia. Ale mamy szklankę likieru!!! Smakuje hmm specyficznie, ale aromat bananowy jest obłędny. Potem pobiegłam na kurs angielskiego i jak wróciłam znowu w kuchni był szał, bo Fiore kończyła swoje potrawy. Jak na złość do tego wszystkiego ze ściany spadł obraz, rozbijając na całą kuchnię wielką butelkę octu balsamicznego, pozostawiając po sobie nieprzyjemny zapach i brązową maź na podłodze:) Ach, sprzątania było na pół godziny, potem zbieranie jakiś ziół z naszego ogrodu(!), mycie naczyń, tarcie sera, przygotowanie stołu- takie tam zwykłe przygotowania do kolacji:) Ale za to wieczór to absolutny sukces kulinarno- towarzyski, więc warto było!
Destylacja:)



środa, 28 marca 2012

Własny pacjent:)

Woho! Dzień zaczął się od wielkiej niespodzianki- wchodzę do szpitala, a tam Alfred z Ministerstwa Zdrowia! A więc cały i żywy i nie odpowiadający na moje maile! Miał piękne wymówki, że był w terenie i nie mógł odpisać oraz że ma związane ręce, gdyż PlumpyNut dostarcza UNICEF a premiksy WFP i on w tej sprawie nie może nic zrobić, bo Kongo jest zależne od dostaw tych organizacji… Ale miałam przynajmniej satysfakcję, bo powiedziałam mu co myślę o jego pracy i związanych rękach, że nie wierzę, że nigdzie na świecie nie ma PlumpyNut i że nie można go było sprowadzićw przeciągu minionych dwóch miesięcy od kiedy czekamy na nową dostawę. Ach, szkoda słów! Dzisiaj trafił mi się też mój prywatny pacjent, bo Marcus(jeden z wolontariuszy protestanckich) przyjechał do szpitala, żeby skonsultować jego problem z uchem. Na początku się trochę zdziwiłam, bo protestanci mają swój własny szpital zaraz obok ich domu, ale okazało się, że w całym szpitalu nie mają otoskopu i lekarz już przepisał Marcusowi chininę na malarię…Ha ha ha:) No, nie mogłam! Po bieganinie w szpitalu całe popołudnie spędziłam na całkowitym relaksie, bo środa to mój dzień wolny po południu. Przygotowałam fajną lekcję angielskiego na jutro i znowu jedliśmy pyszności na kolację, bo Fiore gotowała.

wtorek, 27 marca 2012

Fryzjer

O la! Dzisiaj po raz pierwszy zdobyłam się na odwagę i nakrzyczałam na naszego chłopaka z laboratorium, że nie wykonuje swojej pracy jak należy. No, może nie nakrzyczałam, ale mówiłam bardzo podniesionym głosem:) Mam nadzieję, że dotarło i że nie będę musiała skomleć o wyniki badań z soboty we wtorek! Poza tym jedno z naszych niedożywionych dzieci osiągnęło wagę należną- a więc możemy ogłosić wyzdrowienie. Jego brat bliźniak musi się jeszcze trochę postarać- brakuje mu 400 gramów. My natomiast za sprawą Fiorenzy jemy nadzwyczaj dobrze, dzisiaj to było jakieś szaleństwo, Po obiedzie stwierdziliśmy, że coś jeszcze byśmy zjedli, na co Fiore w przeciągu 5 minut przygotowała zapiekane bułeczki z serem i pomidorami, ale miały taki smak jak pizza. Na deser natomiast zaserwowała smażone banany z brandy. Ona jest obłędna w kuchni, ale tuczy mnie niesamowicie:) Po południu pojechaliśmy z Danim zaprosić naszych protestantów na sobotnią imprezę, którą wymyśliliśmy wczoraj i zagadać ich czy byśmy nie poszli zobaczyć pobliskich wodospadów, o których wspominali, a do których my nie znamy drogi. Nasze propozycje przyjęli bardzo entuzjastycznie, a więc szykuje się miły weekend! Potem miałam kurs angielskiego, jedliśmy kolację u sióstr, a wieczorem Dani zamienił się w profesjonalnego fryzjera i obciął moje już długie włosy. Nasza kuchnia zamieniła się w salon fryzjerski i mimo iż prosiłam o 3 centymetry to na podłodze zgromadziła się porządna ilość włosów. Ale efekt jest super, wreszcie trochę mniej na głowie!

poniedziałek, 26 marca 2012

Burza!

Och, i to jaka! Skończyła się przed chwilą- to jest nie do opisania, deszcz nie przypomina tu deszczu, ale wylewanie wody z wiadra. Wszystko też kończy się i zaczyna bardzo gwałtownie. Do tego pioruny rozświetlają niebo na fioletowo i granatowo, nic nie zaburza ich kolorów. 100% natury, zapach mokrej ziemi i wypłukiwanego pyłu. Wcześniej udało się nam poczatować z Rodzicami na Skypie- jestem z Was dumna, daliście radę! Po południu udało mi się znaleźć księdza Peter’a i zaprosić go na kolację- w sumie planowaliśmy to od dawna, ale za sprawą protestantów przystąpiliśmy do działania. Stwierdziliśmy bowiem, że musimy częściej spotykać się z innymi ludźmi, rozmawiać, poznawać nowe światopoglądy, a nie trwać ciągle w swoim sosie:) Ciekawe tylko na ile kolacji starczy nam znajomych. Fiorenza razem z Danim pracowali dzisiaj nad odnową naszego ogródka. Fiore posadziła dużo nowych warzyw i przypraw, a Dani zrobił z liści palmowych małą konstrukcję osłaniającą roślinki od słońca. Wow, że im się chce! I to podlewanie dwa razy w ciągu dnia…Podziwiać, podziwiać! W szpitalu dzisiaj było niezbyt przyjemnie, bo zastałyśmy z Elizabeth po weekendzie taki bałagan w papierach, w dawkowaniu leków, że nie mogłyśmy dojść do ładu. A znowu było dużo pacjentów i zbierać wywiad z każdym zabierało dużo czasu. Na dodatek osoby odpowiedzialne za taki stan rzeczy poszły już do domu, więc nawet nie można było na kogoś porządnie pokrzyczeć…Nie, no naprawdę pielęgniarki w naszym szpitalu nie wykonują swojej pracy jak się należy. Strasznie to frustrujące, że twoja praca idzie na marne, bo komuś się nie chce. Po raz kolejny np. dzieciaki prawie nie dostałyby porannego mleka, gdybym się nie zapytała czy pielęgniarka je podała. Z bezbarwną miną odpowiedziała, że nie bo mleko się „skończyło”- trzeba było przejść się do apteki oddalonej o 20 metrów i wyciągnąć je z magazynu. Wow, naprawdę mnóstwo pracy! Ale nie, ona czeka aż się jej to mleko poda pod nos, to wtedy je łaskawie poda dzieciom. Już drugi raz mieliśmy taką sytuację, ale kto by się przejął? No, ale nic, trzeba znowu się przespać i jutro zacząć wszystko od nowa, z uprzejmym uśmiechem na twarzy. W sumie warto, bo moje niedożywione dzieci poprawiają się w zawrotnym tempie, już trzy tygodnie jesteśmy razem. Jedynie rzecz na którą nie mam siły już nawet złorzeczyć to fakt, że mama zabrała Merci do domu, nic nikomu nie mówiąc…A to już jej trzeci pobyt w szpitalu z marną poprawą, więc pewnie niedługo znowu wróci w kiepskim stanie.  

niedziela, 25 marca 2012

Urodziny Clary

Jak dla mnie były bardzo kiepskie…Rano na farmie okazało się, że jedna z naszych krów nie ma się dobrze, tzn. ma jakąś obstrukcję jelit czy coś. Dlatego Clara postanowiła ją zabić i sprzedać jej mięso, jak zawsze to robi. Więc biedna Clara spędziła połowę dnia na taplaniu się we krwi krowy, dzieleniu jej mięsa i informowaniu ludzi, żeby je kupili- no po prostu koszmar! Ja natomiast byłam na trzygodzinnej mszy, bo był i ślub i chrzciny 25 osób. Ale jakoś nie umarłam z upału, a zobaczyć to co zobaczyłam- było warto: na sam koniec mszy chór zaczął śpiewać piosenkę po komunii, która była trochę smętna. Ksiądz wstał, zatrzymał ich i powiedział, żeby zagrali coś żywszego, bo państwo młodzi muszą zatańczyć swój pierwszy taniec. Tak więc na środku kościoła, przed ołtarzem zaczęła się impreza, piosenka miała super rytm, wszyscy tańczyli, klaskali, krzyczeli, no obłęd:) Na obiad jedliśmy świeżutkie mięsko zabitej krówki, troszkę twarde, ale nie ma co narzekać. Do tego Fiorenza przygotowała bakłażany w oliwie z czosnkiem i makaron, a jakże! Po południu wybraliśmy się na poszukiwanie wina na wieczorne świętowanie urodzin Clary, o dziwo wszystko było otwarte, bo już mięliśmy stresa, że za późno się za to zabraliśmy. Kolacja była obłędna, znowu moja tura gotowania minęła i Fiorenza przygotowała włoskie wyśmienitości, z którymi nasze wino wspaniale współgrało. Tak że mam nadzieję, że chociaż wieczór był dla Clary przyjemny.

sobota, 24 marca 2012

Urodziny Christiana

Dzisiaj po raz pierwszy zaspałam do pracy:) Obudziłam się za dziesięć ósma, ale i tak zdążyłam na koniec odprawy. W szpitalu było dużo pracy, więc czas zleciał bardzo szybko. Przenieśliśmy chłopca z drgawkami do Hospital General- okazało się, że to pełnoobjawowy tężec. Po południu upiekłam pyszne ciasto, bo wieczorem byliśmy zaproszeni do protestantów na urodziny Christiana. Przyjechaliśmy oczywiście spóźnieni, bo rozmawialiśmy przez chwilę z Marco na Skype. Wow, nie mogę uwierzyć, że wreszcie sobie o nas przypomniał:) U protestantów było świetnie: przygotowali pyszne jedzenie, rozpaliliśmy ognisko(bo wieczorem zrobiło się naprawdę zimno), było mnóstwo ludzi, bo jest ich tam dziewięciu plus lokalni, z którymi współpracują. Całą misję nadzoruje małżeństwo niemieckie z dwójką małych, biegających dzieci, które jest tu na stałe. Dzieciaki są rozkosznie beztroskie i wolne, mówią trochę w lingala, każdy się nimi zajmuje. Zostaliśmy dość długo, wracaliśmy na motorze w prześlicznie rozgwieżdżoną noc, no po prostu bajka! Potem do 3:30 robiliśmy z Danim ciasteczka na jutrzejsze urodziny Clary- ciężka praca, ale efekt więcej niż satysfakcjonujący:)

piątek, 23 marca 2012

Ach, kolacja...

Ponieważ godzinę temu skończyliśmy kolację, a ja wciąż czuję ją w brzuchu- nie mogę myśleć o niczym innym i od niczego innego zacząć dzisiejszego posta, jak właśnie od niej. Fiorenza przeszłą dzisiaj samą siebie gotując: bucatini (makaron wyglądający jak spaghetti, znacznie grubszy i pusty w środku) z cukinią, smażone pomidory na oliwie z czosnkiem i serem oraz grzanki z masłem czosnkowym. Wszystko było przewspaniałe i tak stuprocentowo włoskie: tak sobie wyobrażam włoską kolację- dużo różnych rzeczy, ser dodany do wszystkiego i całość pokropiona oliwą. Skończyliśmy polskim akcentem, czyli kieliszkiem zimnej wódki.
A w szpitalu? Bez zmiennie dużo pracy, doszliśmy już do 24 pacjentów. Dzieciaki mają się zaskakująco dobrze, Francin zaczyna nabierać koloru i obrzęki się zmniejszają. Dzisiaj nawet jego rodzice wykazali się rozsądkiem- zmarł ich teść, musieli przygotować pogrzeb i chcieli zabrać ze sobą Francina. Co oznacza: brak mleka, leków, spokoju. Oczywiście wyraziłyśmy swój sprzeciw, ale decyzję pozostawiliśmy im. Na szczęście zorganizowali jakąś ciotkę, która została z Francinem w szpitalu, żeby mógł dalej się leczyć. Poza tym mamy kilkuletniego chłopca, który ma napady jak w padaczce, ale ja w sumie nie jestem pewna czy to są drgawki- nie reagują na diazepam i fenobarbital i trwają po kilka godzin z małymi przerwami! Koszmar, w ogóle nie wiem co robić!
Z Ariwara znowu nici- Marcela zadzwoniła wczoraj, że na razie nie mają czasu na zorganizowanie szkolenia, przyjeżdża nowy doktor, ogólnie rzecz biorąc mają tam mały kosmos, może uda się 4-5 kwietnia. Taka szkoda, bo już byłam bardzo nastawiona na wyjazd i na spotkanie z siostrami…
Moja Merci:)


środa, 21 marca 2012

W pracy (12)

Czy to nie przypadkiem dzisiaj jest pierwszy dzień wiosny? U nas wszyscy zapowiadają porę deszczową, ale jak na razie mamy coraz większy upał. I to na tyle uciążliwy, że nawet jak stoję i nic nie robię to się męczę. O dziwo i tak mogę pracować w takich warunkach, co oznacza, że prawdopodobnie się zaaklimatyzowałam. A pracy teraz jest sporo- po raz pierwszy od czasu jak tu jestem mamy w szpitalu 19 pacjentów! Szaleństwo:) Ja oczywiście najbardziej się skupiam na niedożywionych dzieciach, bo to taka trochę intensywna terapia: tutaj nic nie idzie gładko, trzeba trochę więcej pomyśleć, niż mechanicznie przepisać chininę, dzieciaki wymagają opieki 24 godziny na dobę i Elizabeth nie ma do nich serca. Sama się do tego przyznaje, więc ja poświęcam im więcej uwagi. Mnie natomiast męczy coraz bardziej, zwłaszcza po Ariwara, że Elizabeth nie zleca żadnych badań, tylko leczy wszystkich jak leci chininą, ciprofloksacyną i erytromycyną. Ja wolę wiedzieć jaka jest diagnoza, a nie zgadywać, więc na tym polu się nie dogadujemy. Połowa moich dzieciaków ma się dobrze, ładnie przybiera na wadze, tylko czasem zdarza im się jakaś wpadka z malarią czy biegunką. A propos biegunki- chyba odkryłam magiczny lek, który był polecany we wszystkich książkach, a jak zobaczyłam, że go mają w Ariwara, to poprosiłam Salome, żeby go kupiła i o dziwo spełniła moje życzenie. Nazywa się to sulfate de zinc, po jednym dniu biegunka mija, ciekawe czy to szczęście głupiego czy efekty będą długoterminowe. Druga połowa moich dzieci to właśnie intensywna: niecofające się obrzęki,  grzybica całego przewodu pokarmowego, niereagująca na Nystatynę, kolejny raz gorączka po dwóch cyklach antybiotyków. I w tych sytuacjach jestem sama- to znaczy na równi z Elizabeth, bo ona też nie wie co trzeba zrobić, a na dodatek nie specjalnie ją to obchodzi. Książki nie odpowiadają na każdą wątpliwość, mimo iż postępujemy według wytycznych: rzeczywistość jest inna od schematów. No i jak mam nie pisać o szpitalu skoro to takie fascynujące- ok, już się zamykam!
Dla równowagi po powrocie do domu zajęłam się zupełnie odmóżdżającą pracą: wreszcie znalazłam czas, żeby posprzątać w kuchni. Kurzu było tyle, że zajęło mi to trzy godziny:) Ale warto było. Teraz biegnę na kolację, jestem bardzo ciekawa, bo dzisiaj po raz pierwszy gotuje Fiorenza!

poniedziałek, 19 marca 2012

Praca!

Oj, porządny jej kawałek. Zaczęliśmy o 7:30 spotkaniem na temat nowych fiszek, które zaproponowałam, by mieć nadzór nad dawkowaniem leków, bo wielokrotnie na obchodzie okazywało się, że pacjenci nie mają pojęcia jakie leki powinni brać. Dyskusja była żywa, pomysł się spodobał, ale nie do końca układ fiszek, nie do końca też zrozumiałam jak chcą żeby one wyglądały, więc trochę się na koniec wszystko rozmyło. Ale jest ogólna akceptacja, więc teraz czeka mnie dwieście rozmów, zanim ktoś mi wreszcie wytłumaczy jakie chcą fiszki i dojdziemy do konsensusu. W szpitalu natomiast istne urwanie głowy, nie usiadłam na chwilę, ale oczywiście mi się to podoba. Niedożywione dzieci przeżyły weekend, ale wszystkie mają biegunkę i grzybicę jamy ustnej. Jedno natomiast ma się gorzej, gdyż obrzęki się zwiększyły, a nie zmniejszyły…Pod koniec udało mi się wciągnąć Maman Clementina do pracy, która pomogła mi w wielu rzeczach. W domu przygotowywałam kurs angielskiego, odwiedziłam Maman Aroio z nową panią(sukienka ma być gotowa na sobotę!), potem miałam angielski z Jeanem i Bolingo. Wieczorny prysznic był wyjątkowo ciepły, a kolacja wyśmienita, bo Clara gotowała:)

niedziela, 18 marca 2012

Kolejna dobra niedziela

Zaczęła się od tego, że zaspałam na pierwszą mszę, więc nawet się wyspałam. Zjedliśmy bardzo spokojne, długie i pyszne śniadanie z dużą ilością kawy. Na mszy nie było prawie nikogo, co spowodowało, że nie umarliśmy z upału w środku kościoła. Na obiad byliśmy zaproszeni do domu Orio- byłam tam po raz pierwszy, bardzo ładna okolica, „dzielnica” nazywa się Essefe, znam ją ze słyszenia ze szpitala, gdyż wiele ludzi stamtąd do nas przychodzi. Spacerek trwał jakieś 15 minut, okazało się, że w okolicy mieszka też Jean, Michelina i Papa Kaindo. Dom Orio to typowa okrągła chata, w środku jak się wchodzi jest przyjemnie chłodno i ciemno. Orio jest panem domu, więc to jego siostry przygotowały nam obiad, podały go nam i nie mogły go zjeść razem z nami. Jedliśmy pysznego kurczaka, omlet, ryż i fufu, które smakowało zupełnie inaczej niż to, które przygotowuje Maman Maria, było o wiele bardziej zjadliwe. Wyjątkowo dobrze się też nam rozmawiało, bo z Orio to różnie bywa. Stamtąd poszłam razem z Clarą do szpitala po mój rower. Z domu Orio widać szpital, trzeba tylko zejść z wielkiej góry i wdrapać się z powrotem, w dole tej „doliny” płynie strumyk. Urokliwe miejsce, tylko upał był nie do zniesienia. Po powrocie do domu miałam piękne trzy godziny na pracę, ale oczywiście nic z tego nie wyszło, ciągle gadaliśmy, odpisałam na parę maili, przyszła też Maman Aroio napisać maila do Valentiny. Potem poszłam na adorację i miałam dyżur w kuchni. Nie miałam zielonego pojęcia co ugotować, ale z pomocą przyszła mi jak zwykle Clara, która wymyśliła sałatkę z kapusty. Dodałam do niej parę składników i wyszła absolutnie genialna, zdecydowanie do powtórzenia!

sobota, 17 marca 2012

Ślub Maman Therese

Szalony dzień! Znowu będzie nieskładnie i na szybko, bo jestem wykończona! W szpitalu dużo pracy: nowe przypadki, do ogarnięcia zaległości z niedożywionymi dziećmi, bo wczoraj mnie nie było, dużo osób do konsultacji, a wszystko na szybko, bo o 12:00 zaczynał się ślub Maman Therese, na który byliśmy zaproszeni. Miało być niedaleko, a siostra Carmela zawiozła nas samochodem na miejsce, które jak dla mnie było daleko i od razu wiedziałam, że nic dobrego z tego nie będzie:) Na ślubie było bardzo fajnie i bardzo interesująco- dużo śpiewów, tradycyjnych obrzędów i kiczu, który przyprawiał mnie o śmiech. Ale wszystko trwało 4 godziny, zanim skapitulowałam i postanowiłam wrócić do domu. Wesele dopiero się zaczynało- zobaczyłam krojenie tortu i wręczanie prezentów. Potem miałam nadzieję, że ktoś mnie podwiezie do szpitala, gdzie zostawiłam rower, ale niestety musiałam wrócić na piechotę do domu, bo nie znalazłam skrótu do szpitala. Tak że miałam ładny spacerek, w domu wylądowałam nieżywa, ale zadowolona, bo w końcu zobaczyć afrykańskie wesele to nie lada satysfakcja. Potem miałam wolne popołudnie, które spędziłam na totalnym nic nierobieniu. Teraz mam nadzieję, że ktoś się zabierze za kolację i nie będę musiała nic robić:)



piątek, 16 marca 2012

Fiorenza

O ho ho! Nie pisałam od dwóch dni i mam już duże trudności z przypomnieniem sobie co przez te dni robiłam. Ostatnio nie mam czasu naprawdę na nic, mój pokój wygląda jak po przejściu huraganu… Dużo się dzieje i w szpitalu, i w domu. Mamy już piątkę niedożywionych dzieci, Salome zgodziła się na zmianę dystrybucji leków przez pielęgniarki, a więc przygotowuję nowe fiszki, w poniedziałek organizujemy szkolenie itp. Dzisiaj miałam jechać do Ariwara na szkolenie z dezynfekcji położnictwa, ale jak już byłam spakowana i gotowa, zadzwoniłam do Marceli, żeby się upewnić co do godziny rozpoczęcia szkolenia. Okazało się, że szkolenie będzie prawdopodobnie w przyszły weekend…A my już kupiliśmy mnóstwo rzeczy dla sióstr, o które nas prosiły: kapustę, ziemniaki, muchichę, marchewkę. Było tego mnóstwo, więc Joyce załatwiła, że wrzucimy to do autobusu i siostry z Ariwara odbiorą te rzeczy z dworca. Ja natomiast mogłam dołączyć do Clary i Joyce, które jechały do Arua odebrać Fiorenzę. Zrobiłyśmy wielkie zakupy, Clara niestety zaprowadziła mnie do supermarketu, w którym okazało się, że jest i czekolada, i oliwki, i soki owocowe…koszmar! Wszystko dla nas niedostępne, bo strasznie drogie, ale może na jakąś specjalną okazję? Fiorenza przerosła moje najśmielsze oczekiwania: jest irytującą panią w średnim wieku, aktorką i śpiewaczką operową, która ciągle gada tylko po włosku. Jednym słowem nie polubiłam jej:) Obawiam się, że będzie nam strasznie matkować.

wtorek, 13 marca 2012

Plaga!!!!

W dosłownym tego słowa znaczeniu. Wiem, że miało już nie być o insektach, ale tego nie da się pominąć- dzisiaj chyba wyleczyłam się z fobii, bo wokół domu i w samym domu latało dzisiaj dziesiątki ciem. Dużych, mięsistych, brązowych, trzepoczących swoimi skrzydełkami. Koszmar! Wszyscy mówią, że to na deszcz, który i tak nie spadł, ale Clara mówi, że pierwszy raz widzi coś takiego, a ona w końcu jest tu od dwóch lat! Także obiad w kuchni brzęczącej od ciem był obrzydliwy, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że ciągle coś na mnie siedzi. Na szczęście, wow, po południu Daniele wraz z Rambo wybrali się na polowanie do kuchni i zdziesiątkowali populację ciem do paru sztuk, które już w sumie mi nie przeszkadzają…W szpitalu było dzisiaj dobrze, na jutro jestem umówiona na rozmowę z Salome, robiłam porządki w aptece znajdując mnóstwo skarbów, np. sterylnych opatrunków, cewników, rękawiczek, plastrów itp. Po południu miałam dwie lekcje angielskiego, kolację u sióstr i wspaniałą niespodziankę od Vale, która przysłała wywołane zdjęcia dla wszystkich.

poniedziałek, 12 marca 2012

Królik

Był pyszniutki!!! Maman Maria jest naprawdę rewelacyjną kucharką- mięso było miękkie i rozpływające się w ustach. Co prawda te małe kosteczki wszędzie za bardzo przypominały co jemy, ale królik chyba nie za bardzo cierpiał, bo również w zabijaniu Maman Maria jest dobra:) Tak w  ogóle to dzisiaj świetnie jedliśmy, bo na kolację zrobiliśmy risotto z prosciutto. I piliśmy dużo dobrej kawy z pyszną cremą, bo znaleźliśmy biały cukier w naszych zakamarkach- prawdziwy, biały, drobnoziarnisty, europejski i słodki cukier, z którego powstaje prawidłowa crema. Z cukrem afrykańskim jest ciężej, bo jest gruboziarnisty, nie chce się za bardzo rozpuszczać, jest mało słodki i brązowy.
Zmieniając temat na mój ulubiony, w szpitalu pierwszy zabieg ginekologiczny, czyli łyżeczkowanie jamy macicy po poronieniu. Niezapomniane przeżycie zobaczyć to w warunkach afrykańskich: było „prawie” sterylnie. Po powrocie do domu załatwiałam mnóstwo rzeczy, a było to dzisiaj nadzwyczaj trudne ze względu na panujący upał. Nie udało mi się ogarnąć wszystkiego, a teraz i tak jeszcze jesteśmy w trakcie pracy nad nowymi fiszkami do szpitala, bo w środę mam nadzieję na porządną rozmowę z Salome co rzeczywiście możemy zmienić w szpitalu. Chcę jej przedstawić moje propozycje, nowe fiszki, więc trzymajcie kciuki!!!
Wieczorem natomiast po wielkich przebojach ze zdobyciem telefonu, udało się nam zadzwonić do Fiorenzy, nowej wolontariuszki, która przyjedzie w ten piątek- rozmawiał z nią Dani, zużył na nią dużo swojej cierpliwości, zwłaszcza jak musiał jej wytłumaczyć co to jest pesto:) Ale koniec końców to ona zapytała czego nam potrzeba i mogliśmy z czystym sumieniem przedyktować jej naszą listę, więc nie jest  źle!

niedziela, 11 marca 2012

Niedziela w Ariwara

Znowu miała być krótka, a wyjechaliśmy stamtąd dopiero koło 17:30. Dani musiał dokończyć swoją pracę, więc rano jeszcze poszłam na dwie godzinki do szpitala, w którym zastałam Justina po nocnej zmianie i pracowaliśmy razem do 10:00. Na jedenastą poszliśmy do kościoła, potem zjedliśmy pysznego kurczaka na obiad: to pierwszy raz od czasu jak tu jestem:) Potem mieliśmy się zbierać, ale to to, to tamto, to kawka z Suzaną i zgoda na nasz przyjazd w przyszłym tygodniu(że one nie mają nas jeszcze dość!)…Na koniec dostaliśmy od sióstr królika z ich ogródka- teraz spędza noc w kartonie w naszej pralni, jutro mamy nadzieję, że Maman Maria przygotuje pyszny obiadek z niego! W drodze powrotnej, jak zwykle, musieliśmy zatrzymać się przed szlabanem na środku drogi, w sumie nie wiem dlaczego tam stoi, ale zawsze mam stresa czy nas przepuszczą- tym razem strażnik poprosił nas czy możemy zabrać jego kolegę do Aru, na co oczywiście się zgodziliśmy utrzymując w ten sposób bardzo poprawne stosunki między nami. Eziro był mało kumaty, odpowiedź na jedno pytanie zabrała mu 20 minut, ale w końcu udało mu się nam wyjaśnić, że szlaban jest po to, żeby zatrzymywać ciężarówki, które muszą płacić za przejazd tą drogą. Pieniądze mają być przeznaczone na renowację drogi(akurat!). Gdy dotarliśmy do domu, w mojej łazience zwyczajowo czaił się karaluch, którego Daniele zabił z mniejszą wprawą niż Vale, ale takim samym skutkiem, więc ok, a nawet bardziej niż ok!  

sobota, 10 marca 2012

Part of the team

Ha! Dzisiejszy dzień też mogę opisać w dwóch zdaniach, skoro ma być trochę mniej o szpitalu na blogu:) Poszłam tam dzisiaj o 7:30, wróciłam o 19:30 z dwugodzinną przerwą, podczas której zjadłam obiad i pisałam bloga. Miałam plan zostać na położnictwie, ale po obchodzie praca się dla mnie skończyła i nie było żadnych kobiet czekających na poród, więc oczywiście udałam się na pediatrię. Tam poczułam się jak w domu, zwłaszcza, że była znajoma pielęgniarka Josephine. Skończyłyśmy pracę ok. 18:30, przyszedł też jej mąż zabrać ją z pracy, Justin, który zaczynał nocną zmianę  i jeszcze jeden pielęgniarz z interny. Tak więc zrobiło się bardzo wesoło i tak strasznie swojsko! W ciągu dnia natomiast spotkałam Cypriana, który zaprosił mnie na wieczór na plotki, bo miał nocną zmianę i zostawał w szpitalu. W jego pokoju spotkaliśmy Bruno i jeszcze innego pielęgniarza. Gadaliśmy z godzinę, o wszystkim, o medycynie i o rodzinie, chłopaki nawet po pracy żyją swoimi przypadkami, poczułam się właśnie wtedy członkiem zespołu. Czuję się w Ariwara naprawdę mile widziana i potrzebna, tak żal będzie mi wyjeżdżać!!!

piątek, 9 marca 2012

Radość!!!

W szpitalu kolejny udany dzień, dużo pracy, głownie z niedożywionymi dziećmi. Miałam też satysfakcję, bo wczoraj jak byłam sama w szpitalu przepisałam jednej pacjentce leki na robaki, które miała, dla mnie zupełna nowość, nie leczyłam nigdy nikogo z posiadania: schistosoma, ankylostoma i giardia lamblia. Dzisiaj ozdrowiała pacjentka z bólu brzucha poprosiła o wypisanie do domu! Ale cały dzień przebiegł w oczekiwaniu na wyjazd. Najpierw musieliśmy pozałatwiać sprawy z siostrami- zadzwoniłam do Ariwara czy możemy przyjechać(po raz pierwszy zrozumiałam całą rozmowę telefoniczną po francusku!!!), z Joy naszą koordynatorką, Dani z Elizą, czy może zabrać wszystkie rzeczy z kontenerów i z Carmelą czy możemy wziąć samochód. Gadania było mnóstwo, efekt rewelacyjny: wypakowana po brzegi terenowa Toyota z dwoma lodówkami i rzeczami dla szpitala. Ledwie zmieściły się nasze torby(moja swoimi rozmiarami dziwnie przypominała tę, jak się pakowałam na tydzień…). Droga do Ariwara, gdy się ją pokonuje samochodem jest zupełnie inna: wreszcie nie trzeba się skupiać na dziurach i przytrzymywać bagaży:) Widoki były przepiękne, zwłaszcza dlatego, że po raz pierwszy na tej drodze mieliśmy słońce, było widać wszystko po horyzont,  to znaczy niczym nie zmąconą sawannę, gdzieniegdzie typowe afrykańskie chaty i ludzi w kolorowych paniach. Czas zleciał nam zdumiewająco szybko. Gdy zajechaliśmy pod zakon, włączyłam kamerę, żeby zarejestrować reakcję Suzany na lodówki: była wniebowzięta. Potem przyszły pozostałe siostry i piskom i okrzykom nie było końca! Och, to takie wynagradzające widzieć, jak te siostry się ze wszystkiego cieszą! Ulokowały nas w „wypasionych” pokojach w nowej części zakonu. To prawda wszystko jest nowe i czyste, ale nie działają nam prysznice, więc i tak musimy korzystać z tych w zakonie, a w pokojach nie było moskitier, ale Dani szybko je zamontował, bo bez nich ani rusz tutaj. Jest upalnie, nawet jak się spokojnie leży w łóżku, wokół lata mnóstwo komarów, ale ja byłam tak zmęczona całym tygodniem, że zasnęłam bez trudu.

czwartek, 8 marca 2012

Dzień Kobiet

Dzisiejszy dzień mogę opisać w dosłownie trzech zdaniach: miało być bardzo uroczyście, mieliśmy pójść na paradę, wszyscy mieli się ubrać w jednakowe panie, potem mieliśmy zjeść wspólny obiad, a też wszyscy mi mówili, że na pewno nikt nie przyjdzie na kurs angielskiego, bo w tym dniu nikt nie pracuje. Zamiast tego wszystkiego po odprawie wszyscy poznikali ze szpitala nic mi nie mówiąc- zostałam z dwójką pielęgniarzy i trzema stażystami. Trzeba się więc było ostro wziąć do pracy, wyszłam późno, po obiedzie przygotowywałam lekcję- i dobrze, bo kurs oczywiście się odbył, potem miałam jeszcze lekcję z Esther i Feliksem, a na koniec wypadła jeszcze moja kolej wieczornego gotowania…Ale w międzyczasie udało mi się porozmawiać z Marcelą, która przyjechała trochę odpocząć do Aru i dostaliśmy zgodę na wyjazd do Ariwara!!! Muszę podpatrzeć pracę na położnictwie i cały proces dezynfekcji, bo Marcela w zeszłą niedzielę mnie uświadomiła, że prawdopodobnie wszystko robimy źle. Od tamtego czasu szukałam okazji, żeby tam wrócić, ale nie musiałam długo czekać: Dani podczas porządków w zakonnych kontenerach znalazł mnóstwo rzeczy, które mogą się przydać w szpitalu w Ariwara i najważniejsze- lodówkę, o którą siostry prosiły od dwóch lat. Zrobimy im niespodziankę, na razie nic nie mówiąc!!

środa, 7 marca 2012

Na życzenie

Ha! Dostałam dzisiaj pięknego maila od mojej Mamy z zakamuflowaną wiadomością: córeczko może trochę mniej o szpitalu, a więcej o Afryce? :) Och, ale się uśmiałam! I tak, przejrzałam ostatnie wpisy i może rzeczywiście trochę przesadzam z tym szpitalem- ale to takie wciągające. Jednak równowaga jest najważniejsza we wszystkim, a więc specjalnie dla Ciebie, Mamusiu, trochę prawdziwej Afryki:)
Obecnie zmieniamy porą z suchej na deszczową. To znaczy: czasem popada, niebo jest częściej zachmurzone, trawa w naszym ogródku zrobiła się zielona, moje drzwi w pokoju nabrały trochę wilgoci i wreszcie się zamykają, rozmnożyły się termity… I to tak bardzo, że w piątek zamykamy piekarnię na dwa dni, żeby znaleźć królową i wreszcie je stamtąd przegonić. Jest ich tam naprawdę mnóstwo, ich kopce są w każdym rogu, a jak się je zniszczy, to w ciągu nocy termity je odbudowują.  Owoce na targu potaniały. Kończy się też sezon wypalania cegieł w wielkich piecach, a zaczyna się budowanie domów. W ogródku dojrzał nam nowy rodzaj bananów- czerwonych. Na drodze znacznie mniej unoszącego się pyłu- wszystkie niedożywione dzieci cudnie przestały kaszleć:)
Dzisiaj kontynuowałam moją bieganinę po szpitalu, przyjęliśmy kolejne niedożywione dziecko: jest nas już piątka…Wspaniała krawcowa i tak musiała poprawić moją sukienkę. Gdy o 16 wróciłam do szpitala na karmienie dzieciaków myślałam, że padnę ze zdumienia: pielęgniarka była w trakcie rozdawania mleka, wow, nie musiałam nic robić!

wtorek, 6 marca 2012

Dla równowagi: dużo (mniej fajnych) rzeczy

Dzisiaj był jakiś szalony dzień! Nie usiadłam ani na chwilę a i tak nie zdążyłam zrobić wszystkiego co powinnam. W szpitalu na początku porządnie się wkurzyłam, bo Elizabeth po prostu nie poszła na obchód: nie bo nie. Tak że obchód robiła Salome, która nawet nie raczyła mnie poinformować, że zaczyna obchód,  a po akcji z niedożywionymi dziećmi możecie sobie tylko wyobrazić jakie były skutki obchodu…A mamy teraz akurat trochę cięższe przypadki, nad którymi trochę trzeba pomyśleć, więc tym bardziej byłam zła na Elizabeth. Koniec końców, po obchodzie, pozmieniałyśmy dużo rzeczy, bez sensu w ogóle, no ale cóż. Na dodatek przyjęliśmy trójkę nowych niedożywionych dzieci do szpitala, ale w lepszym stanie niż Andrua, więc jestem pełna nadziei dla nich: bliźniaki Baraka i Victoire oraz Bienheure, półroczna dziewczynka, której mama zmarła miesiąc temu.  A więc jak zwykle musiałam się zmierzyć z problemem: znalezienia termosu, przegotowanej wody, rzeczy do zmierzenia i zwarzenia dzieci- zaczynam się przyzwyczajać, że zrobienie tutaj czegokolwiek zajmuje mnóstwo czasu i wszystko trzeba zrobić samemu…No, ale sprawa zakończyła się sukcesem- wszystkie dzieci zaopatrzone, pielęgniarki z dwóch zmian przeszkolone, a  jutro- na pewno wszystko i tak będzie nie tak:) Lovely! Dzień w szpitalu zakończył mi się niespodziewanie tragicznie, aż mnie trzepnęło: mama przyniosła do zbadania dwutygodniowe dziecko. Clementina rutynowo bada temperaturę itp. ale widzi, że dziecko w ogóle nie reaguje, przykłada stetoskop…dziecko nie żyje! I jest całe zimne, zupełnie jakby nie żyło od paru godzin. Straszna akcja, nie zrozumieliśmy jak to się mogło stać, że mama nie zauważyła, że dziecko nie żyje!!! Wróciłam do domu późno, zmęczona, przygnieciona całym dniem i okazało się, że mam godzinę na przygotowanie kursu angielskiego, bo przed kursem musiałam wrócić do szpitala nakarmić dzieci. Na kurcie się wkurzyłam, bo nic nie umieli z tego, co im zdałam przed wyjazdem do Ariwara, nie odrobili zadania domowego itp. Wrrr! Potem pojechałam do szpitala przeszkolić Simona, który ma nocny dyżur i jakoś nie wierzę, że mnie posłucha…Wieczorem jedliśmy razem z siostrami, gdzie były też Susana i Christina, więc powoli zaczęłam odzyskiwać humor.

poniedziałek, 5 marca 2012

Dużo fajnych rzeczy

No i wróciłam do rzeczywistości, a szkoda! W szpitalu nie było dzisiaj Salome, więc praca była lekko zawieszona. Ale czekała mnie miła niespodzianka- moja Merci waży już całe 4300g! Bałam się, że po powrocie już jej nie zastanę, bo mamie znowu się odwidzi szpital, a tu proszę- cała, zdrowa i przytyła:)W międzyczasie Maman Clementina zaprowadziła mnie do swojej krawcowej niedaleko szpitala, żeby mi uszyła sukienkę, podobno jest bardzo dobra w swoim fachu, więc jestem ciekawa czy będzie widać jakąś różnicę w wykonaniu. W cenie już widać: jest dwa razy droższa niż Maman Aroio. A! I ma rewelacyjne imię: Patience, co oznacza nic innego jak: „cierpliwość”:) Gdy wróciłam do domu czekała nas  niespodzianka: dzisiaj Maman Maria nie przyszła, bo musiała coś załatwić w wiosce niedaleko Aru i na szybko musieliśmy przygotować obiad. Potem sprzątałam pokój, bo po tygodniu nieobecności była w nim centymetrowa warstwa czerwonego pyłu. Joyce przyszła poplotkować na chwilę, podobno Fiorenza ma 50 lat i jest jakąś artystką:) Myślę, że okaże się coś zupełnie odwrotnego, ale to trochę przegięcie, że nie wiemy kto do nas przyjedzie za dziesięć dni! Po  południu, nieoczekiwanie, okazało się, że do Aru przyjechały  Suzana i Christina z Ariwara- nasze dwie ulubione siostry! Zaprosiliśmy je na wieczór do nas, z czego były bardzo zadowolone: okazały się wielkimi gadułami, bo ja w trakcie ich wizyty miałam lekcję angielskiego z Jeanem i Bolingo, ale gdy ją skończyłam, siostry jeszcze były w domu. Kochane, przywiozły nam też dużą paczkę grillowanych orzeszków arachidowych- Suzana powiedziała, że to te, które jednego wieczoru pomagaliśmy im obierać: ale ilościowo obraliśmy ze trzy razy mniej:) Daniele robił dzisiaj porządki w czterech wielkich kontenerach w zakonie i znalazł mnóstwo przydatnych rzeczy, o których nikt nie pamięta i trzyma nie wiadomo po co. Nienawidzę takiego podejścia! Tak więc dużo rzeczy zawieziemy do Ariwara, z czego siostry są bardzo zadowolone. Na kolację Clara przygotowała boski szpinak w sosie beszamelowym, mam nadzieję, że uda mi się tego nauczyć!!! Jak widzicie dzisiejszy wpis jest strasznie chaotyczny, bo działo się dzisiaj mnóstwo małych rzeczy, co chwilę przypomina mi się coś nowego. Ale nie będę już Was więcej zamęczać, bo też i sama jestem zmęczona:)

niedziela, 4 marca 2012

Au revoir Ariwara!

A jednak dzisiaj był nasz ostatni dzień w Ariwara- rozleniwiliśmy się bardzo przez te dni i zanim się wygrzebaliśmy była 16:30. Wstaliśmy późno, po śniadaniu poszliśmy na mszę, potem zjedliśmy obiad, na którym nie mogło zabraknąć mięsa z wczorajszej kozy i królika. Pychota! Przy poobiedniej kawie Marcela znalazła czas, żeby z nami porozmawiać o tym, jak się nam podobało, jakie mamy przemyślenia, ja podpytałam o kilka rzeczy związanych z  prowadzeniem szpitala, Dani dokończył ustalanie projektu oświetlenia szpitala. Potem zapakowaliśmy się z naszymi bagażami na motor- tym razem lepiej je rozplanowaliśmy, więc mieliśmy więcej miejsca, a droga wydała mi się jakoś krótsza i przyjemniejsza. W domu czekali na nas już stęsknieni Bolingo i Jean de Dieu, który przyniósł mi materiał na sukienkę ze szpitala- bowiem na 8 marca jest tu zwyczaj organizowania przemarszu i np. wszyscy ludzie ze szpitala będą mieli ubrania z tego samego materiału, żeby podkreślić, że jesteśmy razem. Wieczorem dorwałam się stęskniona do internetu, po tygodniu przerwy, tak że dopiero koło 23:30 dotarłam do łózka , przyjemnie wykończona:)
Dani, ja, Christina, Marcela i Esperanza

sobota, 3 marca 2012

Ostatni dzień w Ariwara

Tak, niestety! Jutro wyjeżdżamy…Bardzo mi szkoda opuszczać to miejsce, zupełnie inaczej niż Watsa. Mieliśmy świetną pogodę, w szpitalu coraz lepiej mi się pracowało, siostry, mimo iż mieszkamy w zakonie, dają nam nieograniczoną swobodę. Ani razu nie usłyszeliśmy, że coś się im nie podoba, że coś robimy źle- a z pewnością miały wiele okazji ku temu. Myślę, że im też trochę będzie żal, chyba się do nas przyzwyczaiły:)Natomiast w szpitalu dzisiaj znowu było świetnie, mieliśmy ciekawe przypadki, którymi miał się na szczęście ktoś zająć, bo Pierrot zrobił obchód. Jest świetny, naprawdę, nad każdym przypadkiem pomyśli, zastanowi się. Tak że mam wrażenie, że dzisiaj porządnie i dokładnie zajęliśmy się naszymi dziećmi. Ja natomiast znowu musiałam przyjechać do Afryki, żeby zrobić mój pierwszy zastrzyk domięśniowy:)  Potem do 15 biegaliśmy z Justinem zakładać kroplówki, dawać zastrzyki, sprawdzać rezultaty badań, konsultować z Cyprianem nasze dzieci itp.itd. Gdy więc przyszłam do zakonu, po pysznym obiadku, padłam na twarz i spałam aż do czasu, gdy obudził mnie Dani, żebym poszła coś zobaczyć. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: w naszym ogrodzie, gdzie siostry hodują zwierzęta, jakiś mężczyzna zabijał kozę podcinając jej gardło, Dani mu pomagał, a ja miałam  zrobić zdjęcie!!! Obrzydlistwo!!! Mam nadzieję, że nigdy więcej!!! Teraz siostry są właśnie w trakcie oporządzania tego całego mięsa, więc z kuchni dochodzą osobliwe dźwięki przecinania kości i specyficzny zapach…yah!!

piątek, 2 marca 2012

Pediatrii ciąg dalszy

Tak, tak, wczoraj było tak fajnie, że postanowiłam tam zostać na te dwa ostatnie dni przed powrotem. Dzisiaj mieliśmy trochę mniejsze zamieszanie na oddziale, ale za to cięższe przypadki. Dwójka dzieci się nam psuje: jedno niedożywione z obrzękiem ud, twardym, gorącym, bolesnym(zapalenie mięśni? ropień?), drugie z nieustępującym i narastającym od wczoraj wzdęciem brzucha. Na dodatek mamy 22 dzieci na  oddziale i pediatria jest rozstrzelona po całym szpitalu- jedno dziecko na chirurgii, dwa na położnictwie, trzy w prywatnych kwaterach: jednym słowem jest dużo chodzenia:) Ale wszystko pięknie ogarnęliśmy, mieliśmy nawet czas chwilę porozmawiać z Justinem. Dzisiaj ujął mnie tym, jak dawał dożylnie gentamycynę z bolusa, co trochę boli, a więc na koniec Justin podmuchał mu rączkę, żeby przestało boleć:) Och, rewelacja! Natomiast Pierrot był dzisiaj nie w humorze, a szkoda, bo chciałam, żeby skonsultował to niedożywione dziecko, bo on ma naprawdę dużą wiedzę i wierzę w niego bardziej niż w Bruno, który dowodzi pediatrią. Ale niestety coś się Pierrot nie zainteresował, jak go przyszłam poprosić o konsultację, więc Bruno miał ostatnie zdanie. W zakonie po powrocie czekał na mnie pyszny obiadek, a na deser Dani przygotował kawę. Ale jaką! Zrobił taką specjalną słodką piankę, to się chyba nazywa crema: ubija się pierwszą porcję kawy z mokki z cukrem i powstaje z tego puszysta pianka, którą dodaje się do kawy zamiast cukru. Coś pysznego! Już nie mogę się doczekać jak wrócę do Polski i zaserwuję Wam taką kawę! Mam jeszcze sporo czasu, żeby się wszystkich tricków nauczyć, a więc bądźcie gotowi na mój powrót:):) Po południu natomiast byłam asystentką elektryka- Dani robił jakieś niezrozumiałe dla mnie operacje z bateriami słonecznymi i inwertorem: efekt jest zadowalający, mniej kabli, wszystko działa, siostry zadowolone. Ale i tak zakon czeka całkowita wymiana kabli i elektryczności, bo podobno to co jest teraz ledwie funkcjonuje. Napisał też do mnie Bolingo, że uczniowie byli bardzo zadowoleni z lekcji z Joy, która mnie zastępowała. Teraz czeka mnie kiepskie zadanie- jedna z sióstr poprosiła mnie o przetłumaczenie tekstu z francuskiego na angielski na temat, uwaga: „Czynniki wpływające na rozwój państwa”. Musi przygotować prezentację na zaliczenie, ale jej angielski jest mizerny, więc ciężko jej będzie wytłumaczyć o co w tym chodzi, zwłaszcza z moim francuskim. Och, masakra!

czwartek, 1 marca 2012

Justin

Dzisiejszy dzień zleciał mi bardzo szybko, bo miałam dużo pracy. Wczoraj pomyślałam sobie, że warto zmienić miejsce i zobaczyć szpital z innej perspektywy- zdecydowałam się na pediatrię. Jest tam świetny, jak się okazało, pielęgniarz Justin, który dzisiaj był moim przewodnikiem po kroplówkach chininy, obliczaniu szybkości przepływu, zakładaniu wenflonów itp. Niby nic wielkiego, ale wreszcie miałam wrażenie, że coś robię przy pacjentach, brakowało mi tego. Jednak praca lekarza rodzinnego jest nie dla mnie i siedzenie cały dzień na konsultacjach mnie nudzi. Natomiast dzisiaj się nabiegałam, porządnie zmęczyłam i miałam satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Przy okazji obserwowanie Justina było bezcenne- jakie on ma podejście do dzieciaków, one go po prostu uwielbiają! Na dodatek organizacja pracy na oddziale jest tak inna od Aru- wreszcie ktoś kontroluje dozowanie leków, trzy razy w ciągu dnia robią tutaj obchód z lekarstwami, wszystko jest jak w zegarku. Tak że wróciłam do zakonu koło 15:30, na co siostry zareagowały ogromnym „oburzeniem”, że nic nie jadłam- och, one są świetne, traktują mnie i Daniego jak dzieci, są zupełnie inne niż siostry w Aru, jesteśmy tu parę dni, a mam wrażenie, że polubiliśmy się bardziej niż z tamtymi siostrami. W ramach spaceru poszliśmy znowu na open market, czuję się tam jak w innym świecie, szkoda, że nie mogę zrobić żadnego zdjęcia, ale wiele osób uprzedzało mnie, żeby tego nie robić. Wracając spotkaliśmy Pierrota. Kupiliśmy też doładowanie do internetu, bo chciałam wysłać maila do Alfreda z zapytaniem o PlumpyNut, ale w skrzynce była już wiadomość od niego, że PlumpyNut na chwilę obecną nie jest dostępny… Wieczór spędziliśmy z s.Susaną w ogrodzie na oglądaniu królików i kaczek i pięciu rodzajów bananowców- Susana wie naprawdę wszystko o roślinach i zwierzętach, jest przełożoną zakonu i ciągle zaskakuje nas ciekawymi opowieściami, tak że przy kolacji zawsze śmiejemy się do łez. A! Joyce przysłała nam też wiadomość, że 15 marca przyjedzie nowa wolontariuszka Fiorenza na 40 dni- trochę nas to zaskoczyło, bo to za dwa tygodnie i na krótki czas, ale na razie nie wiemy nic więcej.
Suzana