wtorek, 31 stycznia 2012

W oczekiwaniu na malarię:)

Zaczyna się prawdziwa Afryka! Dzisiaj wzięłam ostatnią tabletkę Malarone i, jak nigdy nie słyszałam, tak dzisiaj w moi pokoju latały dwa komary. Ale spokojnie- te, które przenoszą malarię nie bzyczą:)

W szpitalu fajny dzień: dużo pacjentów, ciekawe przypadki, a na koniec trochę czasu, by uzupełnić nowe karty niedożywionych dzieci. Potwierdziła się też już oficjalnie informacja o otwarciu położnictwa 8 lutego!

Ale cały dzień myślałam i przygotowywałam się psychicznie na popołudnie- Vale zaproponowała mi, żebym na koniec miesiąca poprowadziła konwersacje na jej kursie angielskiego. Miesiąc temu zgodziłam się z chęcią, dzisiaj myślałam, że powinnam to przemyśleć:) Ale lekcja przebiegła świetnie! Najbardziej bałam się tego, że rzeczy, które zaplanowałam nie wypełnią całej godziny, bo oni jeszcze niewiele umieją. Ale okazało się, że było tego tyle, że przedłużyłam spotkanie! Rozmawiało się nam świetnie, co chwilę(naprawdę) wybuchaliśmy śmiechem, wszyscy byli bardzo mili, a po lekcji- zadowoleni. Poczułam wspaniały przypływ energii z dobrze wykonanej pracy. Wracając z Bolingo biblioteki, w której odbywa się kurs angielskiego, spotkaliśmy Daniego, który jechał po coś tam na farmę i zaproponował, żebyśmy zobaczyli razem najnowszy projekt- budowę studni. O studni rozmawiamy w domu od dwóch tygodni, nazywamy ją pieszczotliwie „well well”, więc byłam bardzo ciekawa jak ona wygląda. To naprawdę wielkie przedsięwzięcie- oprócz całego projektu i pracy, którą trzeba wykonać, ciężko się współpracuje tutaj z lokalnymi robotnikami. Nie potrafię tego opisać, więc może uda mi się znaleźć jakieś zdjęcia, chyba Dani jakieś robił.



poniedziałek, 30 stycznia 2012

Paczka!

Szczęśliwość! Paczka z Polski dotarła! Wysłana 12 grudnia, dzisiaj odebrana z Arua. A w niej świąteczne wspaniałości, polskie kolędy i ozdoby świąteczne- chyba skusimy się na drugą wigilię w niedzielę:) Dziękuję! Och, i że nie zapomnieliście o Nutelli!

W szpitalu natomiast ogólne poruszenie, gdyż otwieramy położnictwo 8 lutego, mając nadzieję, że do tego czasu zdążymy wszystko przygotować.  Mamy już zaplanowane spotkanie na piątek/sobotę z wszystkimi pielęgniarkami, żeby powtórzyć i przypomnieć najważniejsze rzeczy z położnictwa. Jean de Dieu, biedak, ślęczy całe dnie na przygotowywaniu i drukowaniu papierów- druków konsultacji, partogramów, kart hospitalizacji, kart szczepień, zaświadczeń urodzeń itp. Madre Tina i s.Salome są w trakcie załatwiania Ambu- w najbliższych dniach poznamy wyniki ich starań. Ostateczna lista leków dotarła do Tiny, oby udało się coś w tej sprawie wskórać! Trwają porządki we wszystkich pokojach, dzisiaj wreszcie przyszli panowie od założenia moskitier w oknach. Jednym słowem- może się uda!

Po południu miałam spotkanie z s.Joy, które zamieniło się w konsultację medyczną, bo siostra nie za dobrze się czuje. Potem próbowaliśmy jakiegoś obrzydliwego napoju, którego Dani przywiózł z Arua, złożonego z imbiru, mango i ananasa. Na kolację Clara zrobiła zupę i amerykańskie puree z torebki, które dostaliśmy od Karen- never ever!

niedziela, 29 stycznia 2012

Manziriko

Przygoda, przygoda! Dzisiaj wybraliśmy się na wspaniałą wyprawę! Razem z Jean de Dieu, Bienvenue i Esther poszliśmy na Manziriko. A! i jeszcze z naszym psem- Rambo, który od samego początku nie wyglądał na zadowolonego. Wyszliśmy koło 9:30, ale upał był już porządny. Dani zapakował do plecaka 10 litrów wody, Clara- pasta e frittata, którą Vale przygotowała wczoraj(to zapieczone na patelni spaghetti z jajkiemi serem), ja- krem z filtrem:) Szło się rewelacyjnie, nie było aż tak strasznie gorąco, mijaliśmy wioski do których prowadzi jakaś zapomniana droga, w środku sawanny. Ku mojemu zdziwieniu nie było nigdzie żadnych robaków i innych żyjątek. Najczęściej słyszanym słowem było „mundele”, co w lingala oznacza „biały”- byliśmy po prostu świetną atrakcją niedzielną. Gdy do tarliśmy do podnóża góry, oczywiście nie było tam żadnej ścieżki, musieliśmy przebijać się na przełaj przez kłujące zarośla i trawy wyższe od nas, ale widok na szczycie oczywiście wszystko wynagrodził. Dotarliśmy na 12:00, idealnie by przeczekać największy upał. Znaleźliśmy cień, zjedliśmy nasz lunch, okazało się, że Ester zrobiła lokalne pączki- chyba najbardziej do tego można je przyrównać, potem każdy znalazł sobie trochę miejsca by poleżeć i odpocząć. O 14:00 ruszyliśmy znowu i po zejściu z góry zrobiło się już bardzo gorąco, ostatnie kilometry były ciężkie. Gdy mieliśmy już wchodzić do domu zobaczyliśmy białych: bardzo rzucają się w oczy. Chłopaki okazały się amerykańskimi etnografami, badającymi tutejsze miejscowe plemię Lugbara! Wow, co za spotkanie- mieszkają w Arua, ale dowiedzieli się, że w Aru jest więcej tych ludzi i dlatego tu przyjechali, ale dostali wizę na granicy na jedyne 4 godziny…To taki prezent od naszych celników, zawsze jest z nimi problem. Chłopaki byli jak z innej planety dla nas: super wyposażeni, świeży, nie zmęczeni, dobry motor i co tutaj w ogóle robią etnografowie? Ha ha, dobre dobre! Nas na nogi po spacerku postawił niezawodny zimny prysznic, teraz czekamy na kolejny popis Daniele. Dzisiaj jest moja tura gotowania, ale Dani chce wypróbować nowy przepis na chleb z orzeszkami arachidowymi, więc od 3 godzin siedzi w kuchni i czeka aż wyrośnie ciasto. Mam nadzieję, że efekty niedługo, bo jestem strasznie głodna!





PS. Aj! Pychota! Wspaniały chleb, a do tego sos z torebki:)

sobota, 28 stycznia 2012

Open market

Chyba się nie polubimy z autoklawem:) Dzisiaj mieliśmy kolejne trudności: po skończonej sterylizacji, zanim otworzy się autoklaw i wyciągnie z niego rzeczy, trzeba poczekać aż ciśnienie i temperatura opadną do wartości wyjściowej. Ponieważ wczoraj skończyliśmy cały proces późno i nie miał kto tego zrobić, rzeczy w autoklawie zostały na całą noc. Rano, gdy je wyciągnęliśmy, materiał, w które są owinięte był mokry. Prawdopodobnie, gdybyśmy wyciągnęli je wczoraj, ciepła para wodna wyparowałaby natychmiast, a tak skropliła się i została na materiale. Musieliśmy więc go wysuszyć i jedyny pomysł na jaki wpadliśmy to włożenie rzeczy do gazowego piekarnika w zakonie nieopodal szpitala. Kolejna godzina z głowy, mnóstwo zachodu i w ogóle nie podoba mi się ta cała sterylizacja. Myślałam, że  to będzie pół godziny i z głowy, a tu mnożą się problemy i w sumie nie jesteśmy pewni czy gdybyśmy wyciągnęli rzeczy wczoraj to byłyby suche. Dotarła też do mnie plotka, że Madre Tina nie zgodziła się na otwarcie położnictwa, bo stwierdziła, że nie jesteśmy przygotowani, ale jeszcze nic pewnego nie wiem. Na razie nie ma żadnej oficjalnej informacji.

Po szpitalu pojechaliśmy z Daniele na open market. Tym razem było jeszcze lepiej, bo zmęczeni trochę monotonnością naszego jedzenia, chcieliśmy znaleźć coś innego, więc szwędaliśmy się tam z godzinę, zagadując ludzi o różne nieznane nam rzeczy, jak się je przyrządza, jak smakują. Dużo czasu spędziliśmy wybierając kapustę, bo zeszłym razem Clara powiedziała, że wybraliśmy beznadziejne, bo rzeczywiście- były puste w środku. Tak że tym razem ważyliśmy je w rękach z tysiąc razy, zmieniając co chwilę wersję, ale w końcu udało się nam wybrać dobre! Znaleźliśmy też paprykę, pomarańcze(strasznie kwaśne!!!), ostatnie bakłażany, gdyż kończy się sezon i miód-jest rewelacyjnie pyszny, odstrasza tylko plastikowa butelka po coca coli, w której jest sprzedawany, ale cóż zrobić... Najbardziej byliśmy dumni z utargowanej ceny makemby- to taki specjalny rodzaj bananów, które trzeba usmażyć na patelni przed jedzeniem- zaczęliśmy od 2000Sh za 6, w końcu kupiliśmy 12 za 1000Sh. Nawet Clara była pod wrażeniem:) Na koniec naszą uwagę przykuło dziwne, suszone zielsko- pani powiedziała nam, że przyrządza się z tego herbatę albo można dodać jako przyprawę do mięsa. Liście okazały się strzałem w dziesiątkę- gdy wieczorem je zaparzyliśmy, wyszła z nich bardzo aromatyczna herbata, o smaku hmm…coś między goździkami a imbirem, pyszna! Pewnie przywiozę ją do Polski, więc będzie można spróbować. Tak, no i gdy tak pięknie obładowani zakupami wsiedliśmy na motor, po przejechaniu jakiś 2km motor zgasł…Skończyła się beznyna. Byliśmy na środku drogi, która jest nieco poza miastem, nic tam za bardzo nie ma. A więc przez jakieś 20 minut Dani musiał prowadzić motor w naszym pięknym słońcu, aż dotarliśmy do przydrożnego butiku, w którym sprzedaje się benzynę w … plastikowych butelkach po coca coli:) Recykling szeroko rozwinięty! Koniec końców dotarliśmy szczęśliwie, cali brudni od pyłu z drogi, bo przejeżdżające samochody, gdy prowadziliśmy motor nas nie oszczędzały! Po południu miałam lekcję z prof.Nalią, które obecnie raczej skupiają się na kulturze, polityce i historii Kongo- widać też ich koniec: jeszcze dwa, trzy spotkania. W sumie to cieszę się z tego, bo nie polubiłam profesora, mam wrażenie, że jest nieszczery, atakuje mnie czasem w stylu „wy, biali”, co mnie oczywiście bardzo denerwuje, bo ja jestem inną białą:) Potem jak zwykle poszłam z Vale na mszę, a gdy wróciłyśmy Dani był w szale gotowania. Tym razem zabrał się za książkę z przepisami na chleb- ale zamiast normalnej mąki użył mąki z kukurydzy i dostaliśmy bezsmakowy, niedopieczony chleb:) Ale na szczęście Clara na wszelki wypadek ugotowała przepyszne wegetariańskie kotlety, takie jak w Vedze, do tego sałatkę z kapusty, och no rewelacja!

piątek, 27 stycznia 2012

Madre Tina

Dzisiaj porządny kawałek pracy za nami- razem z Clarą przeprowadziłyśmy pierwszą sterylizację! Już wiem dokładnie jak działa autoklaw, jakie są potrzebne ciśnienia i temperatury, a wszystko dzięki temu, że Clara miała już w tej dziedzinie doświadczenie, bo podczas swojej pracy jako weterynarz w klinice wielokrotnie używała autoklawu. Było to wielkie przedsięwzięcie, bowiem znalezienie wody destylowanej, kogoś kto przeniesie autoklaw z magazynu na położnictwo, kogoś kto uruchomi generator prądu, kogoś kto otworzy położnictwo to zawsze i niezmiennie wyzwanie tutaj. Na dodatek pielęgniarka, która będzie odpowiedzialna za sterylizację nie za bardzo się przejęła, że to jej pierwszy dzień pracy i czekaliśmy na nią z pół godziny. Gdy wreszcie udało się nam wszystko podpiąć i uruchomić, okazało się, że ten autoklaw pracuje bardzo wolno- koniec końców cały proces trwał ok. 2,5 godziny, Clara mówiła, że w klinice we Włoszech około 30-45 minut… Nie doczekałam więc końca procesu, bo musiałam pojechać na spotkanie z Madre Tiną- matką prowincjalną- ale była w trakcie rozmowy z Vale i kazała mi wrócić za godzinę. Pojechałam do szpitala, ale wciąż nie było widać końca, poczekałam z 40 minut, zabrałam karty niedożywionych dzieci do przepisania od Maman Clementina i wróciłam do Madre, a tam- Daniele! Znowu więc musiałam poczekać…Madre wymyśliła sobie, że dzisiaj porozmawia z każdym z nas indywidualnie, żeby dowiedzieć się jak działa misja z naszej perspektywy. A że jest Włoszką, to rozmowy z Vale i Daniele trwały bardzo długo:) Przy mnie była natomiast bardzo konkretna, rzeczowa i zwięzła, musiałam myśleć bardzo szybko, żeby się wysłowić po francusku i zmieścić w czasie:) Ale koniec końców jestem zadowolona z naszej rozmowy, myślę, że Madre jest teraz jedyną osobą, która może coś zadziałać z sprawie położnictwa, niedożywionych dzieci i szpitala w ogóle. Po południu Madre przyszła na nasze spotkanie formacyjne i wszyscy razem rozmawialiśmy o naszych projektach i sprawach, które trzeba poprawić i zmienić. Vale zrobiła pyszne ciasto, przy którym jeszcze lepiej się rozmawiało. Wieczorem przygotowaliśmy bruschetty z pomidorami i czosnkiem. Potem graliśmy w Mexican Train, rewelacyjną i bardzo wciągającą  odmianę domina, od którego jesteśmy uzależnieni od jakiegoś tygodnia, gramy w niego codziennie! Clara mówi, że jesteśmy pierwszymi wolontariuszami, którym aż tak bardzo się spodobała ta gra.
Vale, Esther, Dani, Madre Tina, ja, Jean de Dieu, Bolingo i Clara

czwartek, 26 stycznia 2012

Nie ma tak dobrze:)

Och, gdyby tak mogło być zawsze z naszymi niedożywionymi dziećmi! Dzisiaj przyszła ich około trzydziestka, więc mogliśmy się nimi spokojnie zająć, nie było pośpiechu. Trójkę czy czwórkę uznaliśmy za wyleczonych, tzn. osiągnęły właściwą wagę w stosunku do swojego wzrostu i nie mają już obrzęków. Połowa dzieciaków była też w zeszłym tygodniu, a więc miała nowe, przepisane przeze mnie wczoraj karty przyjęć, dzięki czemu wreszcie można było przeczytać jak się nazywają i jakie leki dostawały w przeciągu poprzednich wizyt. Ostatnio też nie zapisywałam antybiotyku na każdy kaszelek od dwóch dni, każdy katarek i biegunkę- dzisiaj cieszyłam się z efektów, że objawy ustąpiły bez ciężkiego leczenia (może więc sprawdza się moja teoria, że przyczyną tych dolegliwości jest wszechobecny pył pory suchej, który musi uczulać i powodować podrażnienia górnych dróg oddechowych a biegunek- niestrawność, złe jedzenie a nie w każdym tygodniu robaki). Dzisiaj też prawie każde nowe dziecko miało katar albo kaszel wieczorem, mam nadzieję, że znowu z powodu tego pyłu i gorąca, ale były w dobrym stanie, nic nie wskazywało na to, że potrzebny byłby im antybiotyk. Jedno dziecko odesłałam do szpitala, bo miało gorączkę, wymiotowało i kaszlało- miałam szczęście, że mama się zgodziła, bo często mamy nie mają pieniędzy na pozostanie w szpitalu. Na koniec były jajka- ale obawiam się, że po raz ostatni albo po raz ostatni bez walki. Bowiem dzisiaj Dani znowu był w Arua, więc zaproponowałam, żebyśmy kupili jajka na kolejne tygodnie, ale siostry się nie zgodziły… Nie wiem do końca dlaczego, bo tylko Dani z nimi rozmawiał, ale chodzi chyba o zamianę jajek na mleko. Popołudnie wydawało się takie spokojne- musiałam pozałatwiać parę spraw, porozmawiałam z s.Joy i s.Angelą, rozpakowaliśmy wszystkie zakupy z Arua, Vale przygotowała pyszną zapiekankę z ziemniaków, pomidorów i kapusty- i na koniec bam! gigantyczny (jak zawsze) karaluch w mojej łazience…a już się zaczynałam przyzwyczajać, że nie muszę sprawdzać wszystkich zakamarków zanim wejdę do pokoju! No cóż, trzeba pozostawać czujnym! :)

wtorek, 24 stycznia 2012

Nic szczególnego

(17:18) Tak, nic szczególnego nie wydarzyło się przez ostatnie dni- chyba zaczyna się rutyna:) W szpitalu na zmianę albo przyjmuję z Elizabeth pacjentów, albo pomagam w przygotowaniu położnictwa. To ostatnie zadanie jest o tyle ciężkie, że więcej się tu rozmawia niż pracuje- każdą, nawet najmniejszą sprawę, trzeba przedyskutować. Problem chyba tkwi w tym, że s.Salome nie ma do końca pomysłu jak to wszystko powinno być zorganizowane, więc zastanawiamy się gdzie najlepiej będzie postawić łózko położnicze, jaką ilość leków potrzebujemy, gdzie zamontować moskitiery- i mam wrażenie, że nie dochodzimy do żadnych wniosków, że żadna decyzja koniec końców nie jest podjęta. Tak więc na przykład wczorajszą pracę mogłabym skończyć w dwie, a nie pięć godzin, czekając po kolei na decyzję siostry,  na przyniesienie klucza, na znalezienie zeszytu do rejestracji leków, na to, aż siostra skończy z kimś rozmawiać… Jednym słowem ćwiczenie cierpliwości. Wczoraj po południu miałam mieć spotkanie z s.Joy, dzisiaj z prof.Nalią, ale oba nie doszły do skutku, więc musiałam sobie sama zorganizować czas. Wczoraj przepisywałam karty obserwacyjne niedożywionych dzieci i jestem już na finiszu, a dzisiaj oddaję się mojemu ulubionemu zajęciu, czyli gotuję. Co prawda nie znalazłam połowy składników do moich dań i muszę wszystko zgrabnie przeorganizować. Ciekawe więc co z tego wyjdzie!


(20:20) Wyszło znośne wegetariańskie curry z ryżem i stuprocentowy zakalec w moim cieście z papają. Tatusiu, myślę, że pobiłam nawet Twoje zakalce!

niedziela, 22 stycznia 2012

Today I swear I’m not doing anything

Tak, prawie się udało! Od jakiegoś czasu słuchamy i śpiewamy tę piosenkę na okrągło. Zachęcona zeszłotygodniowym sukcesem poszłam na poranną mszę, ale dzisiaj było dla mnie za wcześnie i za zimno! Brr…A więc po śniadaniu wróciłam do łóżka, z którego wyrwało mnie wołanie Vale, że jedziemy do sióstr z drugiej wspólnoty na obiad:) Byłyśmy tam zdumiewająco długo, bo Madre Tina opowiadała wiele ciekawych historii z misji. Po południu obijałam się na internecie, przepisałam dosłownie kilka kartotek niedożywionych dzieci(na czwartek chcę mieć wszystkie nowe), bo zwyczajnie mi się nie chciało, coś posprzątałam w kuchni. Potem mieliśmy adorację, po której miałam ugotować kolację, bo dzisiaj mój dzień. Ale okazało się, że nawet tego nie muszę robić, bo Dani miał wenę i już ją zrobił, więc dzisiaj naprawdę nie dało się popracować:) Największą pracą było napisanie tego posta:) Mam nadzieję, że to dobra zaprawa przed nadchodzącym tygodniem!



A dla Was- z dedykacją, aby jak najwięcej niedziel było tak wspaniale leniwych- nasza piosenka:

sobota, 21 stycznia 2012

Dzień Babci

Dzisiaj trochę popracowałam- wreszcie wszystkie rzeczy są przeniesione do nowego budynku położnictwa i dzisiaj mogłam je posegregować i poukładać. Nie zmienia to faktu, że nadal nie ma połowy rzeczy z listy, również tych podstawowych: przyrządów do reanimacji, fenobarbitalu, salbutamolu i mojego ulubionego- glukometru:) Ale kto by się przejmował, nie? W domu natomiast wielkie poruszenie- Dani i Clara nadzorują nowy projekt: budowę studni na farmie. Codziennie przyjeżdżają coraz bardziej spaleni słońcem i zmęczeni, ale koniec powoli widać.  Na lekcji z prof.Nalią omawialiśmy znowu historię Kongo, tym razem walkę dwóch plemion w regionie Ituri. Jeszcze raz zapewnił mnie, że w naszej okolicy nic niebezpiecznego się nie dzieje. Teraz czekamy na kolację, mam nadzieję, że będzie coś dobrego, bo jestem bardzo głodna! I na koniec: NAJLEPSZE ŻYCZENIA DLA BABCI IRENKI I BABCI HANI!!!!!



PS. Ha ha! Dani ugotował pomarańczową breję bez smaku- dzięki Bogu, że mamy parmezan, dzięki niemu ta papka była jadalna:)

piątek, 20 stycznia 2012

Bezradność

Spełniły się najgorsze przypuszczenia- dziewczynka ma wściekliznę…A więc stoimy nad nią i patrzymy jak umiera i się męczy. S.Salome rozmawiała dzisiaj wreszcie z rodzicami, zaproponowała, że może lepiej gdyby zabrali ją do domu, bo my nie możemy nic już zrobić… Poza tym w szpitalu przygotowywałam leki na położnictwo- oczywiście połowy z listy nie ma! Wieczorem mieliśmy spotkanie formacyjne. A! Zapomniałam chyba napisać, że wczoraj lub przedwczoraj, nie pamiętam, przyjechała przełożona prowincjalna Madre Tina, która ma otworzyć położnictwo. To tyle na dzisiaj, naprawdę niewiele się dzisiaj działo.

czwartek, 19 stycznia 2012

Łatwo nie jest!

Dzisiaj mały sukces z naszymi niedożywionymi dziećmi. Wreszcie udało się nam z Vale doprowadzić do skutku sprawę z jajkami, przynajmniej na ten tydzień, od jutra już musimy zacząć starania o następny tydzień. Co prawda dzieci pytały gdzie są banany, które zaserwowałyśmy im w zeszły czwartek, bo bardzo im smakowały. Może więc nie było super smacznie, ale za to o wiele bardziej pożywnie! Mogliśmy też użyć naprawionej wagi, a dzięki temu, że teraz pracuję z Maman Clementina, udało mi się nie przepisać każdemu dziecku antybiotyku i chininy…Poprosiłam też o karty obserwacyjne dzieciaków, bo chcę je porządnie przepisać i  o dziwo je dostałam! Także po dzisiejszym poranku pełnym niepokoju i wspomnień zeszłotygodniowej porażki, mała nagroda za wytrwałość. Ale żeby nie było tak dobrze: przyjęliśmy dzisiaj do szpitala dziewczynkę z podejrzeniem wścieklizny i/lub tężca- nie za wiele wiem o tych chorobach, bo u nas się szczepi po każdym skaleczeniu, a dziecko zostało pogryzione przez psa trzy tygodnie temu i nikt się tym nie zainteresował. Z tego co pamiętam, to rokowania są marne, nie wiem czy tutaj da się coś zrobić, ale najlepsze jest to, że rodzina w ogóle nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia: przy wizycie byli uśmiechnięci i żartowali, że dopiero jak się rana po ugryzieniu zagoiła to pojawiły się objawy. Przecież to jakiś absurd! W tej sytuacji pisanie o moich nowych sukienkach jest trochę nie na miejscu, to zderzenie kontrastów jest tutaj przytłaczające…


środa, 18 stycznia 2012

Znalezisko

Wczorajsza kolacja była wyśmienita: kapusta w sosie beszamelowym, arbuz i ciasto bananowe. Warto było być głodnym! Dzisiaj w pracy wreszcie trochę popracowałam: po długim weekendzie mieliśmy trochę więcej pacjentów, a na dodatek była s.Salome i mogłam skończyć przygotowywanie narzędzi chirurgicznych do sterylizacji, bo do tego potrzebowałam materiału, w który mogłabym je zawinąć i  który tylko ona mogła znaleźć. Natomiast s.Josephina nadal nie rozpakowała lekarstw z poniedziałku, więc prace nad ich przygotowaniem na położnictwo nadal stoją, no cóż… Po lunchu pojechałyśmy z Vale do Maman Aroio wytłumaczyć jej  jakie chciałabym sukienki- powiedziała, że wszystkie trzy będą gotowe na jutro wieczorem, a więc nie mogę się doczekać! Popołudnie miałam wolne, więc zabrałam się za porządki w naszym wspólnym pokoju. Parę dni temu Clara z Danim wymienili wszystkie moskitiery w oknach, a nasza nowa pani umyła okna, więc pokój zmienił się nie do poznania. Myślę więc że jak ogarnę bałagan na półkach, to  zacznie przypominać cywilizowany living room:) Podczas układania książek na pólkach znalazłam cudo- znowu to zabawne, że musiałam aż tu przyjechać, żeby przeczytać tę książkę: „Listy starego diabła do młodego” C.S.Lewis’a , długo jej w Polsce szukałam, bezskutecznie. Wieczór więc spędziłam bardzo kulturalnie na czytaniu, ale jak wrócę to i tak będę musiała jej poszukać, bo wielu rzeczy niestety nie rozumiem:)

wtorek, 17 stycznia 2012

Arua

Cóż za wspaniały dzień! Wyprawa do Arua była rewelacyjna! Najpierw, jak zwykle, mieliśmy problemy z przekroczeniem granicy, bo jesteśmy biali. To zdumiewające, jak miejscowi przejeżdżają na rowerze pod szlabanem, obok szlabanu na motorze, nikt ich nie sprawdza, a nas- którzy wiadomo, że jesteśmy wolontariuszami i wrócimy- trzeba dokładnie prześwietlić. Zawsze też  według straży granicznej nie mamy jakiegoś dokumentu i musimy iść do biura i po prostu zapłacić za podbicie jakiegoś kawałka papieru. Do Arua wjeżdża się po asfaltowej drodze! To naprawdę wielka dla nas nowość, zupełna cywilizacja. Na targu tłumy ludzi, ale  rzeczy znacznie lepsze i ciekawsze. Kupiłam aż trzy materiały na sukienkę, bo nie mogłam się zdecydować i śliczne sandałki do sukienki. Mam tylko nadzieję, że Maman Aroio nie uszyje mi czegoś zbyt afrykańskiego:) Potem jedliśmy ciapiatti z omletem z pomidorami w środku, kupione od ulicznych sprzedawców- pozostali śmiali się ze mnie, że pewnie nie zjem jak zobaczę jak są przygotowywane, ale dzielnie spróbowałam i okazały się pyszne. W końcu jestem zaszczepiona na cholerę i tyfus, więc co mi grozi? A tak na poważnie to jest to ulubiony przysmak przy wyjeździe do Arua i jeszcze ani razu nikomu nic nie zaszkodziło. Udało mi się też wczoraj namówić s.Salome, żebym kupiła jajka dla naszych dzieci, które w Arua są tańsze- na szczęście się zgodziła! Po skończonych zakupach- wow- pojechaliśmy na obiad do restauracji. Oczywiście spodziewaliśmy się czegoś w afrykańskim stylu, Vale mi opowiadała jak tu wyglądają „restauracje”, ale tę polecił nam ktoś nowy- trochę nam szczęki opadły. Restauracja mieściła się w pięknym hotelu, cisza i spokój, powietrze bez wszechobecnego kurzu, basen(!!!), czysto, duży teren, pyszne jedzenie, nie za drogo, no po prostu cudo! Już planujemy kiedy tam wrócić:) Szykujemy się na Wielkanoc. Wróciliśmy brudni, wykończeni i zadowoleni- mnie czekała moja ulubiona lekcja z prof.Nalią: musiałam nieźle się napracować, żeby nie zasnąć, zwłaszcza, że nie mogłam dla ożywienia się mówić, bo profesor dzisiaj tłumaczył mi historię Kongo po francusku. Tak… Teraz wreszcie w domu, czekam na kolację, bo strasznie zgłodniałam.
Targ- tylko jedno zdjęcie, bo lepiej się tam nie pokazywać z aparatem:)

W hotelu

W hotelu cd.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Nudzimy się:)

Ha! Już dawno się nie nudziłam i nie pamiętam co się wtedy robi. Dzisiaj mamy kolejne święto narodowe- rocznicę zamordowania ojca prezydenta Kabili i wszystko jest pozamykane. Pojechałam mimo to do szpitala z nadzieją, że będę mogła przygotować leki na położnictwo, ale była tylko s.Josephina, więc nie udało mi się zrobić za wiele. Także wróciłam po dwóch godzinach do domu i nie wiedziałam co ze sobą począć. Na szczęście pozostali też mieli dzisiaj wolne i mogliśmy razem coś powymyślać. Np. zajęliśmy się naszym ogrodem. Okazuje się, że mamy w nim drzewo bananowca, awokado, papai i grejpfruta. Awokado jest już dojrzałe i z pomocą bardzo zaawansowanej techniki(długi kij ze sterowalnie zamykającą się pętlą) udało nam się trochę ich nazrywać. Potem Dani wdrapał się na drzewo i zrywał papaje. Ogólnie rzecz biorąc dużo śmiechu! Następnie robiliśmy straszną rzecz- zagnieździły się u nas takie latające robale, nazywamy je gap, które niestety mogą użądlić. Dlatego polewa się je benzyną, one wypadają ze swoich domków i potem trzeba je zabić. A! I trzeba to robić po zmierzchu, kiedy są w swoich domach. Także mi przypadła w udziale najlepsza  rola- trzymanie światła:) Ale daliśmy radę, jutro będziemy oglądać cmentarzysko. Jutro też jedziemy do Arua na zakupy- bardzo się cieszę, bo zapowiada się wspaniała wyprawa, jedziemy wszyscy i s.Joy, także skład wspaniały.

niedziela, 15 stycznia 2012

Niedziela

Och, dzisiaj pełną parą niedziela! Ponieważ wczoraj ksiądz zapowiedział, że na drugiej mszy będzie ślub, zebraliśmy się wszyscy rano na pierwszą o 6:30. Gdyby tak wczesne wstawanie nie sprawiało mi trudności, mogłabym się na nią przestawić- było przyjemnie chłodno(aż założyłam sweterek), piękny wschód słońca i rozmywająca się mgła, uczucie rześkości oraz ogólnego zapału. Po mszy spotkaliśmy się z Christianem(?), którego zauważyliśmy bez problemu w tłumie czarnych ludzi- kolejnego wolontariusza z Niemiec, który chciał zobaczyć jak wygląda u nas liturgia. Myślę, że musi mu być tu bardzo ciężko, bo mówi naprawdę parę słów po francusku i angielsku, dwa w lingala- strasznie dziwnie się tego słucha: zaczyna zdanie po francusku, kończy po angielsku. Natomiast w domu zjedliśmy pyszne śniadanie, odpisałam na maile i zabrałam się za najbardziej niedzielną czynność- gotowanie obiadu. Najczęściej w niedzielę jemy obiad u sióstr, ale mają jakieś rekolekcje i nie mogliśmy pójść, a dzisiaj jest mój dzień gotowania, więc z chęcią zabrałam się za przygotowania. Atmosfera była bardzo (po raz kolejny) niedzielna- ktoś czytał książkę, ktoś drzemał na sofie, na chwilę wpadł Orio, potem Bolingo, a ja przez 3 godziny dopieszczałam mój wyśmienity obiad: amerykańskie naleśniki a do tego sos złożony z pomidorów, kapusty, marchewki i cebuli- jednym słowem ze wszystkiego co znalazłam w domu:)  Potem była, a jakże, poobiednia drzemka i wyprawa z Vale na targ- chciałyśmy rozejrzeć się za materiałem na sukienkę, bo chciałabym, żeby Maman Aroio mi uszyła, ale nic ciekawego nie znalazłyśmy. Po kolacji graliśmy w bierki i układaliśmy puzzle. Jednym słowem dzisiaj nie robiliśmy nic:) To dla wszystkich zaniepokojonych, że ciągle pracuję i jestem wciąż zajęta- absolutnie nie, mamy czas na wszystko, jutro zacznę nowy tydzień wypoczęta i z nową energią!

sobota, 14 stycznia 2012

Weekend

Wreszcie udało mi się przekonać moich Włochów, że na zakupy powinniśmy jeździć motorem. Targ jest w miarę daleko, trzeba tam było pojechać na rowerze, kupić wszystko w słońcu z przewracającym się rowerem u boku, zapakować składniki na cały tydzień do plecaków i wrócić pod wielką górkę. Jednym słowem- męcząco:) Dzięki moim staraniom teraz używamy motoru i dzisiaj zajęło nam to z Daniele niecałą godzinę. Musiałam się rozstać z Vale, z moim zakupowym partnerem, bo tylko Dani i Clara umieją prowadzić motor i musieliśmy się inaczej podzielić. Motor można zostawić na zewnątrz targu, potem szybko wszystko kupić  i nie trzeba tego dźwigać aż do domu. Jednym słowem jestem bardzo zadowolona, na dodatek bardzo mi się podoba jazda na motorze:) W szpitalu nie było znowu za wiele pracy, bo s.Salome nie wróciła. Potem wyszłam wcześniej, żeby pojechać na zakupy i przy okazji przywieźliśmy do szpitala wagę dla niedożywionych dzieci, którą Danie szczęśliwie naprawił! Po lunchu miałam mieć lekcję z prof.Nalią, ale po odczekaniu pół godziny na zewnątrz sali, wróciłam do domu, chyba zapomniał. Potem mieliśmy znowu domowy wieczór, z pyszną pizzą, dobrą rozmową i pizzą. Prawdziwy relaks:)

piątek, 13 stycznia 2012

Twister!

To naprawdę zdumiewające- jak tylko s.Salome wyjeżdża, praca w szpitalu zamiera. Nie było nikogo kto mógłby otworzyć aptekę, więc nie udało mi się przygotować leków na położnictwo. Jedynym plusem było to, że skończyłam punktualnie, bo o 14 byłyśmy z Vale umówione na spotkanie. Jakiś czas temu Vale, dzięki temu, że pracuje w również w piekarni, gdzie przychodzi mnóstwo ludzi, poznała wolontariuszy z Niemiec, którzy przyjechali tu z ramienia misji protestanckiej (nawiasem mówiąc gigantyczne Aru ma chyba jakieś szczęście: wiem, że są tu również misja ewangelicka, muzułmańska, świadkowie Jehowy, nawet Japończycy wybudowali tu swoją szkołę i pewnie to jeszcze nie wszyscy). Jeden z nich, Marcus, jest optykiem. Natomiast dziecko siostry Jeana de Dieu, Jeanne, ma wrodzony jednostronny zez, który Vale zauważyła podczas jednej z wizyt u Jeana. Zorganizowała więc konsultację i miałyśmy pojechać razem. Myślałam, że to oczywiste, że pojedzie z nami mama, ale nie miała roweru, więc musiałyśmy same zabrać Jeanne.  Mała oprócz tego, że jest rozkosznym dzieckiem i również odważnym, skoro nie bała się jechać z dwiema białymi,  co chwilę zsuwała się z siodełka, musiałyśmy się zatrzymywać i ją poprawiać- dostawałyśmy głupawki, było strasznie śmiesznie, na koniec nawet Jeanne się śmiała. Jechałyśmy do Anji- to taka „dzielnica” Aru, zagospodarowana przez protestantów, trochę na uboczu jest tam szpital, kościół, szkoły. Marcusa znalazłyśmy bez problemów, wreszcie ktoś kto mówi po angielsku, zajął się Jeanne bardzo fachowo, nawet zadawał jej pytania co widzi w lingala! Jednak nie oczekuję na oszałamiające efekty, bo w grę wchodzą jedynie okulary korekcyjne, a u 3,5-letniego dziecka z zezem u nas  robi się operację. No, ale nie możemy nic więcej zrobić,  jedynie spróbować. Myślę też, że poznaliśmy nowych znajomych, bo ci wolontariusze są trochę odcięci od świata, pracując tylko na swoim obszarze i Marcus bardzo się ucieszył, jak mu zaproponowałyśmy, żeby kiedyś odwiedził dom VOICA i zobaczył jak funkcjonujemy, czym się zajmujemy. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdą, bo dobrze by było rozszerzyć krąg znajomych! Po południu mieliśmy „spotkanie formacyjne”- s.Joy była bardzo zmęczona i przyznała się, że trochę jej się dzisiaj nie chce więc graliśmy w bardzo energetyczną grę Twistera. Polega to mniej więcej na tym, że losuje się gdzie postawić prawą nogę, lewą rękę itp. Jak na planszy jest piątka ludzi, to wychodzi z tego niezły galimatias, mnóstwo śmiechu, wygrywa ten, kto najdłużej wytrwa bez upadku zmieniając co kolejkę rękę czy stopę. Polecam:) Na kolację zjedliśmy pyszne zapiekane bułeczki z masłem czosnkowym i wczorajszą wyśmienitą zapiekankę Vale z ziemniaków, bakłażanów, kapusty i marchewki. Wieczorem natomiast dopełniając w pełni piątkowego relaksu obejrzeliśmy „Sekretne życie pszczół”- jeden z nielicznych dostępnych tutaj  filmów, których jeszcze nie widziałam. Polecam również:)

czwartek, 12 stycznia 2012

Pierwsza porażka

I to na całej linii- absolutnie nic nie wyszło z naszych planów reanimacji programu dla niedożywionych dzieci. A mogło być tak pięknie- nie było tłumów, więc można było ogarnąć te dzieci, udało mi się skompletować wszystkie przyrządy do badania(otoskop, patyczki do buzi itp.), rano wstałam wcześniej i przeczytałam kongijskie wytyczne leczenia niedożywienia. Chyba jednak za szybko chciałyśmy coś zmienić, Maman Clementina jednak nie zrozumiała naszej idei uporządkowania bałaganu w dokumentacji, powiedziała, że to zabierze za dużo czasu, jak badałam dzieci to nie tłumaczyła wszystkiego na lingala, więc mam pewne wątpliwości czy wywiad był w pełni zebrany. Stażystka ze szkoły pielęgniarskiej nie umiała mierzyć temperatury ciała, zepsuła się nam waga… Ogarnęła mnie też totalna beznadzieja w sprawie dawania leków: ponieważ niedożywienie występuje najczęściej wśród biednych rodzin, matki nie muszą płacić za lekarstwa, które im dajemy. Minusem jest jednak mała różnorodność leków, do których mamy dostęp: dwa antybiotyki, na malarię jedynie chinina, jakieś syropki witaminowe, paracetamol, mebendazol i metronidazol. I oczywiście bez możliwości zrobienia badań laboratoryjnych. Moja bezradność jest koszmarna: mam dziecko, które od dwóch tygodni kaszle, ma gorączkę, a ja mogę mu zaoferować jedynie trzeci raz z rzędu Amoksycylinę w syropie. I nie jest to przypadek jednostkowy. Druga beznadziejna sprawa to fakt, że nie leczymy przyczyny, czyli niedożywienia. Mam dziecko, które ma się „dobrze”- nie ma gorączki, biegunki, kaszlu, nie jest odwodnione, ale cała twarz jest obrzęknięta, stopy, dłonie, skóra odbarwiona, łuszczy się, włosy są rudawe: jedynym lekarstwem jest jedzenie wysokoproteinowe(PlumpyNut), które owszem, World Food Programme(WFP) zapewnia na terenie Kongo, ale najbliższa placówka jest w Bunii i transport trzeba zorganizować sobie samemu- jedyne 80 USD!! Na dodatek nie było dzisiaj s.Salome, tylko koszmarna s.Josephine, która ma wszystko gdzieś, wszystko kwituje swoim zmęczonym uśmiechem, miałam z nią już kilka akcji, ale dzisiaj przeszła samą siebie. Powiedziała, że tak, s.Salome przekazała jej pomysł o ugotowaniu jajek, ale ona nie może tego zrobić, bo nie. Jak zapytałam ją gdzie mogę znaleźć termometr, odpowiedziała, że to ja jestem mamą niedożywionych dzieci i powinnam go im kupić! Właśnie to jest problem- często myślenie z jakim się tu spotykam jest taki: jesteś biała, masz dużo pieniędzy, kup to i to. I to nie w formie prośby tylko żądania. Najbardziej mnie zszokowało, że to pochodzi z ust siostry, która przecież wybrała życie misjonarskie, wie jak funkcjonuje VOICA, kim są wolontariusze, jakie są założenia i przesłanie wolontariatu kanosjańskiego. Strasznie to przykre i rozwalające.  Jedynym pocieszeniem na koniec tego dnia pracy były nasze gotowane banany, które strasznie smakowały dzieciakom, aż miło było patrzeć jak się zajadały, całe umorusane i mlaskające:) Bezcenne!

środa, 11 stycznia 2012

W pracy (6)

Działo się dzisiaj w szpitalu! Przyjechała Vale zrobić test na malarię(negatywny!). Potem razem porozmawiałyśmy z Maman Clementiną o naszej wizji pracy z niedożywionymi dziećmi- bo ona je konsultuje, przepisuje leki, więc to z  nią najbardziej będę musiała współpracować. Plan jest taki, że jutro wszystkim dzieciom założymy nowe karty, żeby uporządkować dokumentację, zbadam je dokładnie, żeby znać punkt wyjścia, przepiszemy razem leki. Albo wyjdzie z tego coś fajnego, albo okaże się to jutro wielką porażką, nie do ogarnięcia…zobaczymy. Vale przywiozła też  spis rzeczy potrzebnych na położnictwo, który zrobiłam wczoraj, a dopiero dzisiaj rano w cyber cafe Dani mógł to wydrukować. Chciałam przedyskutować te rzeczy z s.Salome i Elizabeth(zwłaszcza, że ona była pomysłodawczynią niektórych rzeczy na liście), nawet zaczęłyśmy, ale przyjechała kontrola, coś jak audyt zewnętrzny, i musiałyśmy przerwać. Jak co dzień przyszła do szpitala pani, która sprzedaje owoce. Nie do końca zrozumiałam dlaczego Maman Clementina obdarowała mnie ananasem(!!!), Celestin bananami(och, to jest rewelacja- mają 5 cm długości, są bardzo słodkie i aromatyczne), Maman Maria orzeszkami arachidowymi- ale nie będę w to wnikać, bo w teraz w domu czekają na nas pyszności! Na koniec „audytu” mieliśmy spotkanie z tymi ludźmi, co powinniśmy zmienić, jakie są nasze problemy itp. Nic konkretnego, nic odkrywczego, nic co przyniesie efekt… Poprosiłam też jedną ze stażystek(nie wiem czy pisałam, że mamy 6 stażystów ze szkoły pielęgniarskiej na miesięcznej praktyce), żeby nam jutro pomogła w pracy z niedożywionymi dziećmi. Kiedy wreszcie s.Salome była wolna skończyłyśmy dyskusję nad listą rzeczy, ale nie było już Elizabeth, więc nie jestem zadowolona z efektu- dla siostry nadal nie jest problemem otwarcie położnictwa bez glukometru i ambu. Znalazłyśmy też kongijskie wytyczne leczenia niedożywienia, AIDS, konsultacji ciążowych- jestem bardzo zadowolona, bo brakuje mi tutaj podręczników, a te pochodzą z samego źródła, czyli Ministerstwa Zdrowia. Gdy wreszcie dotarłam do domu czekał na mnie zimny lunch: ryż i zielone warzywo przypominające wyglądem szpinak pomieszane z rybą. No cóż, do moich faworytów ten lunch nie należy, ale zjadłam sporo:) Potem pojechałam do Maman Aroio zawieźć jej brakujące leki- ma się dobrze, wreszcie widziałam ją jak odpoczywa. Po wieczornej adoracji jak zwykle jedliśmy z siostrami- udało mi się namówić s.Joy, żeby mi pożyczyła stetoskop pediatryczny, który widziałam w ich medycznym magazynie, jak robiłam tam porządki. Także bardzo się cieszę, bo mój wielki stetoskop nie zawsze się nadaje. W domu natomiast czekały ugotowane przez naszą nową panią banany, które Vale dostała jakieś dwa tygodnie temu, całe zielone. Myśleliśmy, że zmienią kolor i nadadzą się do jedzenia, ale to odmiana do gotowania, więc Clara poprosiła panią, żeby przygotowała je na jutro dla niedożywionych dzieci. Nie wiem też czy wyjdzie pomysł z jajkami, bo s.Salome powiedział dzisiaj, że wyjeżdża na trzy dni, a jak jej nie ma w szpitalu, to szpital nie funkcjonuje, więc pewnie nie znajdzie się jutro nikt kto mógłby je przygotować… Oj, ciekawe co nas jutro czeka, trochę się boję czy dam radę!!

wtorek, 10 stycznia 2012

Kuchnia zamiast insektów

Z powodu zdumiewającej liczby urodzinowych życzeń powodzenia w walce z robakami, stwierdziłam, że chyba za dużo o nich piszę i że muszę wrócić do poprzedniej wersji bloga- bardziej kulinarnej, przecież w Rzymie co chwilę pisałam co jedliśmy:) Myślałam o tym od jakiegoś czasu, ale dzisiejszy trzygodzinny pobyt w kuchni to dobra historia na początek. We wtorki zazwyczaj gotował Enzo, teraz mamy dziurę w grafiku i ktoś zawsze się znajduje, żeby ją wypełnić. Dzisiaj szybko skończyłam lekcję z prof. Nalią i miałam całe popołudnie wolne. Z radością więc zabrałam się za gotowanie, bo moja siostra przysłała mi mnóstwo przepisów z naszych składników i chciałam je  od dawna sprawdzić- a na to potrzeba czasu. Okazuje się, że lubię gotować i nawet mi to wychodzi. Zrobiłam pyszne placki ziemniaczane- no,  ok, uratował mnie fakt, że znalazłam ciemny sos pieczeniowy w torebce a z obiadu zostały nam bakłażany. Jednym słowem razem smakowało to wyśmienicie. Na deser było bananowe crumble- ciepłe i słodziutkie, mniam! Wszyscy pochłonęli moje dania w szybkim tempie, prawie nic nie zostało, więc rozumiem, że im też smakowało. Na całe moje szczęście nie musiałam potem zmywać, bo zużyłam mnóstwo naczyń, a tu mysie naczyń nie jest przyjemnością.  Rano w szpitalu udało mi się zmusić Elizabeth, żeby zastanowiła się jakich leków potrzebujemy na położnictwo, jakich przyrządów itp. Wyszła z tego spora lista, mam nadzieję, że s.Salome jej sprosta, jak ją jutro zobaczy! Vale natomiast zaczęła dzisiaj kurs języka angielskiego- jesteśmy zdumione frekwencją, aż 22 osoby! To na tyle dużo, że więcej osób już nie przyjmiemy do grupy, a wiemy, że są jeszcze chętni. Ja mam za jakiś czas poprowadzić z nimi konwersacje, jak już zaczną mówić trochę po angielsku, bo na razie Vale używa francuskiego do wyjaśniania, ze mną tak łatwo nie będą mięli:)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Zadomowiłam się

Dzisiaj zdumiewająco dobry dzień: rano pojechałam zobaczyć Maman Aroio, w końcu jest moją pierwszą pacjentką, którą samodzielnie leczę z malarii- ma się dobrze, gorączka minęła, nie ma też skurczów. A! bo nie wspomniałam chyba, że Maman jest w ciąży, a chinina działa proskurczowo na macicę, więc dostaje również przeciwskurczową papawerynę. W pracy wciąż niewiele chorych, ale na razie to dobrze, bo przynajmniej jest czas, żeby pomagać s.Salome przy położnictwie. W przychodni przyjęłam jedną pacjentkę prawie sama- bo pochodziła z Ugandy i mówiła tylko po angielsku, a w szpitalu poza mną nikt nie mówi po angielsku. Potem razem z Vale rozmawiałyśmy z s.Salome o organizacji pracy przy niedożywionych dzieciach- szczęśliwie siostra zgodziła się na wszystkie nasze sugestie bez problemu: a więc zaczynamy w czwartek z nowymi kartotekami (w starych jest taki bałagan, że nie da się tego ogarnąć), z badaniem dzieci i z zamianą chleba na gotowane jajko!!! Oby tak dalej! Przy przygotowywaniu oddziału siostra też na razie godzi się na wszystkie moje sugestie, mam nadzieję, że nie tylko  w teorii, ale też w praktyce:) Przy lunchu mieliśmy miłą niespodziankę- dzisiaj Daniele odwoził dwie siostry na samolot do Kinszasy i przejeżdżał przez Arua, gdzie wstąpił na pocztę i przywiózł mi dwie kartki bożonarodzeniowe- od Babci i Cioci! A więc poczta działa! A ja bardzo dziękuję za życzenia! Przywiózł również paczkę od Karen, która była tu wolontariuszką przez dwa lata, a w niej mnóstwo fastfoodowych, amerykańskich specjałów. Dzisiaj wykorzystaliśmy zupę brokułową- odmienne pyszności! Całe popołudnie spędziłam na odpisywaniu na weekendowe maile, których było mnóstwo oraz na tłumaczeniu strony VOICA- to akurat trudna sprawa, bo nie da się wszystkiego przetłumaczyć dosłownie i muszę improwizować. Wieczorem, po pysznej kolacji,  pośmialiśmy się razem i obejrzeliśmy film- powoli przestaję czuć się w tym domu nieswojo,  zaczyna być coraz bardziej miło!

niedziela, 8 stycznia 2012

Upał

Chyba już któryś post miał taki tytuł, ale dzisiaj nie może być inny, bowiem upał był dzisiaj wszechogarniający! Dobrze, że nie pracujemy w niedzielę, bo śmialiśmy się sami z siebie, jak wolno się poruszamy i myślimy- och ciężko było dzisiaj żartować, bo nikt nic nie rozumiał:) W kościele ksiądz dał wycisk- msza trwała 2 godziny i 40 minut. Myślałam, że się roztopię i pozabijam wszystkie dzieciaki, które bez przerwy się wokół mnie kręciły, przechodziły, dotykały mojej białej skóry i ogólnie rzecz biorąc były co najmniej natarczywe- ale oczywiście zachowywałam się bardzo profesjonalnie z ciepłym uśmiechem na ustach:) Na obiad Clara zrobiła przepyszne gnocci, które są niczym innym jak naszymi kopytkami, a więc Agatko już dwa pomysły z głowy- wczorajsze naleśniki i dzisiejsze kopytka. Potem niby miałam wolne popołudnie, ale trzeba było posprzątać pokój, odpisać na maile, pojechać do apteki po lekarstwa dla Maman Aroio i już był wieczór, adoracja i kolacja. I co? Koniec dnia. Chyba jednak czas coś tutaj przyspieszył, bo naprawdę nie wiem gdzie dzisiaj uciekł.





PS. Księże Krzysztofie- doszły do mnie słuchy z mojego niezawodnego źródła, że czyta Ksiądz regularnie bloga, a na potwierdzenie widzę, że udało się Księdzu dołączyć do obserwatorów! Dziękuję bardzo, to dla mnie naprawdę wiele znaczy, i pozdrawiam serdecznie!

sobota, 7 stycznia 2012

Urodziny

Mam wrażenie, że dzisiaj niewiele zrobiłam. W szpitalu nie było prawie nikogo, s.Salome nie było, żebym mogła jej coś pomóc, więc trochę się wszyscy obijaliśmy. Na dodatek upał staje się coraz większy i coraz trudniej zmusić się do czegokolwiek, bo poruszamy się i myślimy bardzo powoli:) Z okazji ostatniego niewyraźnego samopoczucia, zostałam psychicznie zmuszona przez Elizabeth do zrobienia testu na malarię, choć było od razu wiadomo, że wynik będzie negatywny, bo biorę profilaktykę. Ale odważyłam się i: Ezechiel przed zrobieniem mi testu umył ręce(!), użył jednorazowego gazika nasączonego środkiem dezynfekującym oraz jednorazowej igły. Nieźle nie? Myślę więc, że wszystko przebiegło w miarę sterylnie, w sumie to tylko kropla krwi z palca, nic wielkiego. Potem rozmawialiśmy w laboratorium czekając na wyniki i Ezechiel zapytał mnie jaką mam grupę krwi. Ponieważ nie znam odpowiedzi, bo nigdy nie robiłam testu na grupę krwi, wspaniałomyślnie zaproponował mi badanie i po pięciu minutach już był wynik.  Śmialiśmy się bardzo, że musiałam przyjechać do Afryki, żeby poznać swoją grupę krwi:) Po południu miałam lekcję z prof.Nalią i, może dlatego, że nastawiałam się na porażkę, było bardzo interesująco. Oprócz tego, że profesor był zaskoczony moim wspaniałym francuskim, to opowiedział mi wiele ciekawych rzeczy o życiu w Aru, problemie niedożywionych dzieci, ciążach i porodach- wszystko oczywiście związane z moją pracą:) Największym olśnieniem była dla mnie odpowiedź na od dawna nurtujące mnie pytanie: już wielokrotnie widziałam, jak niedożywione dziecko w kiepskim stanie przychodzi do ambulatorium z tatusiem, który na ręku ma złoty zegarek i jest dobrze ubrany. Okazuje się, że przyczyną niedożywienia wielu dzieci nie jest wcale bieda powodująca, że rodzina nie ma co jeść, ale monotonia jedzenia. Tatuś mówi, że dziecko je i to dużo, ale nie zdaje sobie sprawy, że jedzenie codziennie fufu(mąka z wodą, zarobione na ciasto i ugotowane) powoduje, że dziecko nie dostaje potrzebnego mu białka, tłuszczów, witamin itp. Poza tym dla wielu rodziców niedożywienie jest zupełnie normalną chorobą, jak grypa czy zapalenie płuc, a zatem- trochę czasu, parę leków i dziecko powinno wyzdrowieć. Ciężko to zaakceptować, ale taka tu jest mentalność i musimy znaleźć sposób, żeby nie urażając nikogo, spróbować coś zmienić.

Na koniec wspomnę o przewspaniałych urodzinach- o wszystkich smsach, mailach, facebooku, tyle ludzi pamiętało! Dziękuję! Rano przy śniadaniu czekała na mnie kartka urodzinowa, potem świetnie prezenty od Vale(m.in. Maman Aroio uszyła mi dwie panie, czyli tradycyjne tutejsze ubranie. Prawdziwa pania składa się z bluzki i spódnicy, ale Vale wie, że nie przepadam za spódnicami, więc wybrała dla mnie tylko bluzki, które są świetne również do spodni- wszyscy miejscowi byli zachwyceni widząc mnie w panii), dużo znajomych przychodziło złożyć życzenia. Mimo wszystko cieszyłam się, że imprezę urodzinową zrobiliśmy wczoraj i że mamy wolny wieczór przed sobą- pyszne jedzonko Daniele zrobił ciapatti), film(nie pamiętałam, że „Indiana Jones” jest taki głupawy:)), normalnie jak w domu!

piątek, 6 stycznia 2012

W pracy (5)

Po wczorajszej rozmowie, s.Salome zaprosiła mnie dzisiaj do pomocy. Wyciągnęłyśmy wszystkie narzędzia chirurgiczne jakie mogłyśmy znaleźć z przeróżnych zakurzonych pudeł. Okazało się, że jest tego całkiem sporo: nowiutkie nożyczki, Kochery, imadła, pesety(nigdy nie wiem jak to się pisze!). Teraz kolejnym problemem będzie sterylizacja tych narzędzi, ja nie mam pojęcia jak to się robi, trzeba będzie poszukać jakiś materiałów? Siostra kupiła też jednorazowe, plastikowe klipsy na pępowinę- dzięki Bogu- bo powiedziała mi, że wcześniej zawiązywali pępowinę na supeł! Praktyką jest tutaj, zupełnie inaczej niż w Polsce, opatrunek i bandażowanie pępka ze względu na trudności w utrzymaniu higieny. Na szczęście siostra pokazała mi zapasy sterylnych rękawiczek i gazików, bo już myślałam, że i z tym będzie ciężko. Z każdą wyciągniętą rzeczą przypominało mi się sto innych i teraz widzę, że to co na początku wydawało się do ogarnięcia, teraz zamienia się w ogrom pracy i problemów- ale damy radę! Po południu mieliśmy spotkanie formacyjne i małą imprezę urodzinową- nie chciałam, żeby to było coś wielkiego, a zapraszanie gości na sobotę w coś wielkiego by się przerodziło- dlatego skorzystałam z okazji, że Orio, Jean de Dieu, s. Joy i Bolingo, czyli najbliżsi znajomi, są na spotkaniu i zrobiłyśmy z Vale pyszną sałatkę i ciasto. Przy jedzeniu wywiązała się niezwykle interesująca rozmowa o żonach, dzieciach i małżeństwach- dość powiedzieć, że było głośno, śmiesznie i zaskakująco w opiniach:)

czwartek, 5 stycznia 2012

Pierwszy sukces!

Dokładnie miesiąc temu tu przyjechałam. I dokładnie po miesiącu pierwszy sukces- dziecko nie ma gorączki, nad płucami znacznie mniej trzeszczeń, ach, szaleństwo! Bardzo mnie to dzisiaj ucieszyło. Konstrukcja nebulizatora z plastikowej butelki zapoczątkowała poszukiwania w aptece- znaleźliśmy wspaniałą , nowiutką maszynę do sterylizacji(nie wiem jeszcze co można tym sterylizować, chyba raczej nie drewniane patyczki i jak to działa, ale mam nadzieję, że Daniele zgodzi mi się pomóc to rozkminić), ambu z maskami różnej wielkości, rurki ustno-gardłowe i nawet drugi fartuch dla mnie na zmianę(Maman Aroio w pięć minut obcięła jego długie rękawy- teraz nadaje się do noszenia). W przyszłym tygodniu mamy zacząć przygotowania do otwarcia położnictwa, s.Salome ucieszyła się, jak jej powiedziałam, że może mogłabym pomóc, co zrobiłam trochę podstępnie,  bo chcę na własne oczy zobaczyć czy mają wszystkie niezbędne rzeczy i trochę ponadzorować organizację tego oddziału. Potem razem z Vale byłyśmy pomagać przy niedożywionych dzieciach. Dzisiaj było znowu kiepsko, bo nie było Maman Clementiny tylko moja „ulubiona” pielęgniarka, która ogólnie rzecz biorąc ma wszystko gdzieś, więc nie sądzę, aby się przejęła przepisywaniem leków. Potem zrobiłam błąd- powiedziałam pielęgniarce, z którą miałam wydawać leki, że wiem jak powiedzieć w lingala: jedna tabletka rano, jedna na wieczór itp. Jak tylko zobaczyła, że sobie radzę zostawiła mnie samą i musiałam za każdym razem do niej chodzić, żeby wytłumaczyła coś trudniejszego. Na dodatek wyraz twarzy tych wszystkich matek nie świadczył o tym, że zrozumiały, więc nie wiem naprawdę czy podadzą dobrze te leki…Nigdy więcej lingala!!! Po południu znowu pojechałam do szpitala, żeby zrobić inhalację dziecku, a potem do biblioteki poczytać to co mam o resuscytacji noworodka i opiece neonatologicznej, żeby przygotować listę potrzebnych rzeczy dla s.Salome. Nie napisałam też jeszcze, z nowych rzeczy, że przez cały styczeń będzie nam gotować nowa pani, bo Maman Maria buduje dom i nie ma czasu. Nie mam pojęcia jak się nowa pani nazywa i chyba się nie dowiem, bo mówi tylko w lingala. I to zdumiewające jak inaczej gotuje, chociaż dostaje przecież takie same składniki jak Maman Maria- wszyscy już po pięciu dniach za nią tęskinmy!

środa, 4 stycznia 2012

No nie wiem

Nie wiem, nie wiem co zrobić, by pomóc temu dziecku z zapaleniem płuc. Dzisiaj w Kongo kolejne święto- wyzwolenia kogoś tam przez kogoś tam, sami lokalni nie wiedzą dokładnie o co chodzi- szpital nie pracuje, więc pojechałam je zobaczyć. Nadal ma gorączkę, trzeszczy, świszczy-dostaje dwa antybiotyki, chininę, paracetamol i hydrokortyzon, a mamie nie udało się kupić salbutamolu w syropie. Tak więc dzisiaj po raz pierwszy wynalazłam sposób na radzenie sobie, gdy nie ma się niczego pod ręką. Mamy salbutamol dla dorosłych, aerozol wziewny, oczywiście czterotygodniowe dziecko nie zrobi skoordynowanego wdechu z psiknięciem leku, więc zrobiłam z s.Josephiną taką tubę z 1,5-litrowej plastikowej butelki, do której dałam trzy dawki salbutamolu i dziecko się poinhalowało. Byłam mile zaskoczona, że siostra mnie nie wyśmiała, ba, nawet pomogła mi znaleźć butelkę. No i wyobraźcie sobie mnie tłumaczącą po francusku o co mi chodzi! Po południu pojechałam znowu do szpitala, żeby pokazać kolejnej pielęgniarce jak się robi „inhalację”, bo się zmieniały po południu- jakiegoś widocznego efektu nie było, ale podobno dziecko się odgorączkowało. Podobno- bo nie miałam termometru w ręku i nie widziałam, a już się nauczyłam, że jak czegoś tu nie widzę to znaczy, że tego nie ma. No cóż, zobaczymy jutro…Po południu pojechałam też do biblioteki pouczyć się francuskiego, bo w domu strasznie głośno i ciężko się skupić. W międzyczasie czułam się kiepsko, nie wiedziałam co mi jest, ale teraz już wiem, że zaczyna mi się przeziębienie- zobaczymy jak sobie z nim tu poradzę: bateria leków wzięta, jest 21 a ja już grzecznie w łóżku, tylko ta jaszczurka na ścianie nieznacznie mnie niepokoi:)

wtorek, 3 stycznia 2012

Pa pa Enzo!

To był dobry dzień pracy! Chyba zaczyna się poświąteczny ruch, bo pacjentów było więcej, a dla mnie to oznacza więcej nowych przypadków i praktyki. Nasze dziecko z zapaleniem płuc nie ma się najlepiej, tzn. nie usłyszałam żadnej poprawy. Dodałyśmy więc drugi antybiotyk, może to coś pomoże…W przychodni Elizabeth znowu pozwoliła mi pisać i wytrzymała do końca:) Teraz uczę się dawkowania leków. Potem poszłam do naszego laboratorium- wow, to było niezłe przeżycie! Zleciłyśmy z Elizabeth dużo badań stolca i, jak zwykle wychodzą one negatywnie, tak dzisiaj wszystkie były pozytywne i to niezłe znaleziska: pod mikroskopem widziałam jaja i larwy Schistosoma, Askaris, Ancylostoma. Następnie widziałam przeprowadzanie testu na malarię i tyfus. Jeśli chodzi o test na tyfus wygląda to mniej więcej tak: podłożem jest taki specjalny papier, na który nanosi się próbki surowicy(oczywiście bez rękawiczek) i zakrapla się antygeny S.Typhi- wyobraźcie sobie moją minę, jak zobaczyłam, że laborant miesza te antygeny z surowicą tak, tak…drewnianym patyczkiem:) Ha ha:) To było naprawdę niezłe! Potem to jednorazowe papierowe podłoże spłukał pod bieżącą wodą i zaczął przeprowadzać następny test. Yeah! Widziałam też jednorazowe rękawiczki suszące się w laboratorium- tak, Ela, jak na World Press Photo:) Po obiedzie miałam mieć lekcję francuskiego z prof.Nalią, ale ponieważ tu od tygodnia trwa święto, więc nie przyjechał- w sumie dobrze, bo byłam zmęczona, a też nie za bardzo przepadam za tymi lekcjami. Natomiast wieczorem musieliśmy pożegnać Enzo! Jego pobyt tutaj dobiegł końca, ale mamy nadzieję, że wróci, przynajmniej takie są plany. To zdumiewające, jak szybko minął miesiąc i zdumiewające, jak ciężko było się rozstawać.


poniedziałek, 2 stycznia 2012

Medycznie

Dzisiejszy dzień obfitował w praktykę kliniczną:) Najpierw jeszcze przed śniadaniem przyszedł do nas znajomy Daniele, który od pięciu lat nie może wyleczyć zmiany na twarzy- mam nadzieję, że dobrze rozpoznałam zakażoną grzybicę brody i że lekarstwa, które mu razem z Elizabeth przepisałyśmy zadziałają! Obiecał, że po kuracji przyjdzie mi się pokazać, chciałabym zobaczyć efekt, bo w szpitalu przepisujemy mnóstwo takich kuracji, ale nigdy nie widziałam efektu. W ogóle nigdy nie leczyłam nikogo dermatologicznie, bardzo jestem ciekawa czy te lekarstwa działają. Natomiast w domu obserwuję każdego dnia postępy leczenia Vale z grzybicy paznokcia, której nabawiła się podczas jej poprzedniego pobytu w Afryce, ciekawe czy to się uda wyleczyć. Na razie jestem sceptyczna, ale to dlatego, że nigdy nie widziałam leczenia dermatologicznego na własne oczy. Po śniadaniu natomiast przyszedł Orio ze swoim 4-letnim synkiem, który wczoraj poparzył mocno swoje prawe przedramię. Na razie nie wygląda to źle pod tym względem, że ogromne pęcherze jeszcze nie pękły, nie wylewa się nic z tego, nie ma zakażenia- myślę, że Moises będzie do nas przychodził codziennie, więc będę obserwować kolejne leczenie. A propos- Moises to dziwne dziecko, które nigdy, ale to nigdy się nie uśmiecha! Wygląda jak młody dorosły, zawsze zamyślony, patrzący na wszystko z uwagą, ale nigdy ani cienia uśmiechu na twarzy…W szpitalu natomiast nie było dużo pacjentów, ale za to wszyscy bardzo ciekawi i prawie wszystkich zatrzymałyśmy do hospitalizacji. „Najciekawsze” było 4-tygodniowe dziecko z potężnym zapaleniem płuc, które oddychało najpierw bardzo szybko przez parę sekund, a potem miało kilkusekundowe pauzy- Elizabeth mówi, że to oddech Cheyena-Stokesa, ale jak o tym czytam to sama nie wiem, bo najczęściej jest on spowodowany jakimś uszkodzeniem rdzenia przedłużonego. Nie wiem- wiem natomiast, że nie oddychało co jakiś czas, trzeszczenia były gigantyczne nad całymi płucami, a nad sercem bardzo głośny(bo nawet ja usłyszałam) szmer. Ciekawe jak się będzie miało jutro i w ogóle co dalej z nim będzie, bo taki szmer i takie zapalenie płuc nie wróżą chyba najlepiej, może jakaś wada wrodzona? Dzisiaj też pracowałyśmy z Elizabeth w ten sposób, że ja pisałam wszystko, a to dobrze, bo muszę się też uczyć tych typowych medycznych sformułowań w stylu: „płuca w normie”, „spojówki niezażółcone”, „stan ogólny dobry” itp. Mam nadzieję, że wystarczy Elizabeth zapału na kolejne dni, bo już pod koniec chyba się ze mną męczyła:) Szaleństwo też było dla mnie, jak przyszedł pacjent z cukrzycą(chociaż kto tam wie?), który ważył 34 kg, bo schudł w ostatnim czasie, poliuria 8 razy w ciągu nocy, a Elizabeth: a) nie mogła mu zmierzyć poziomu glukozy we krwi, bo skończyły się odczynniki, b) przepisała mu jaki leczenie metforminę! Brawo! W ogóle to nie wiem jak to wszystko funkcjonuje- mamy za tydzień/dwa otworzyć oddział położniczy, a nie mamy tlenu(oj, przydałby się naszemu dziecku z zapaleniem płuc!), ambu, ssaków, pulsoksymetru, EKG, wit.K i paru innych rzeczy, które nawet w mojej książce o leczenie w przypadku ograniczonych środków, są wymienione jako podstawowe. To naprawdę szaleństwo dla mnie porywać się na położnictwo bez możliwości resuscytacji noworodka! Jednak tutaj wszyscy mówią nowym oddziale z uśmiechem, chyba sobie nie zdają sprawy czy co? Z drugiej strony ten oddział to nie nowość- funkcjonował tutaj wcześniej, ale był zamknięty z powodu remontu, więc jakoś sobie dawali tutaj radę, to będzie myślę niezłe przeżycie zobaczyć to na własne oczy.

Poza tym w domu ogarniam się po świętach. Dotarła do mnie bardzo nieprzyjemna wiadomość, że nasza pralka się zepsuła, a ja właśnie czekałam na środę, kiedy będę mogła wyprać wszystkie swoje rzeczy z dwóch tygodni, czyli po prostu wszystkie rzeczy, które tu ze sobą przywiozłam…Okazuje się, że to niemożliwe, dlatego módlcie się, żeby Daniele coś wymyślił, naprawił mi dzisiaj moją latarkę medyczną, która po upadku przestała działać- oby zadziałał też efektywnie w kwestii naszej pralki!!! Znowu nie udało mi się kupić doładowania do telefonu, Afrykańczycy są lepsi od nas w świętowaniu- nawet dzisiaj wszystko było pozamykane! Co do francuskiego to dopiero o 21:30 straciłam cierpliwość i zaczęłam mówić po angielsku. Moim sukcesem natomiast, wynagradzającym mi moje wysiłki, była dzisiejsza rozmowa z ojcem tego dziecka z zapaleniem płuc. Pod koniec pracy poszłam zobaczyć jak się dziecko miewa i ojciec zapytał mnie czy to grypa: udało mi się powiedzieć, że to zapalenie płuc, co słychać nad polami płucnymi, jakie leki dostaje, zaleciłam dalszą obserwację i poleciłam poić dziecko obficie. Ha! Nieźle, co nie?? Oby tak dalej jak dzisiaj!

niedziela, 1 stycznia 2012

Nowy Rok

Wow! Moje tytuły postów są coraz bardziej odkrywcze! Ale to dlatego, że naprawdę coraz bardziej muszę się zmuszać, żeby opisywać każdy dzień. Mieliśmy problemy z prądem, internetem, przez co musiałam nadrabiać zaległości w pisaniu i chyba trochę się to odbiło na stylu. Na dodatek wyjazd i Sylwester sprawił, że naprawdę jestem zmęczona i mam zaległości w spaniu. A propos spania- kogut ucichł, Clara mówi, że chyba jednak skończył jako posiłek- tak, tak!!!! Myślę więc, że dopiero jutro można się spodziewać powrotu do formy. Ten świąteczny blog trochę podupadł:) Dzisiaj natomiast nie wiem gdzie mi uciekł czas- chciałam odespać noc, posprzątać w pokoju, pouczyć się trochę- a nic mi się nie udało! Poruszam się jak mucha w smole, prawdziwym afrykańskim zwyczajem, już nie biegam tylko bardzo wolno chodzę. Myślę, że część tego spowolnienia można zrzucić na karb rosnącego upału i unoszącego się wszędzie pyłu. Jednym słowem dzisiaj nic szczególnego się nie działo oprócz tego, że na obiad dostaliśmy zaproszenie od Bienvenu, więc znowu miałam okazję wejść do tutejszej chaty, jeść typowe tutejsze fufu, zobaczyć jak funkcjonuje tutejsza rodzina: Bienvenu jest bardzo miłym i zabawnym człowiekiem, ale na żonę w ogóle nie zwraca uwagi, ona tylko jest od podawania obiadu, nie może z nami usiąść, odezwać się itp. Podczas takiej wizyty jak dzisiaj ze zdwojoną siłą dociera do mnie, że naprawdę jestem w innym świecie, przestaje ta rzeczywistość być nierealna, naprawdę czuję, że przez chwilę żyję ich życiem. Co też zaobserwowałam tutaj z miłym zaskoczeniem, że przed jedzeniem zawsze myjemy ręce- zawsze jest zorganizowana woda, mydło, ręcznik, no po prostu klasa! Jako postanowienie noworoczne od dzisiaj mówię tylko po francusku, oczywiście czasami się zapominam, ale staram się przywoływać siebie do porządku. Wieczorem była moja tura gotowania, a ponieważ chłopaki nie poszli na targ wczoraj, nie miałam problemu z wymyśleniem potrawy, bo był tylko makaron i pomidory:) Żeby trochę urozmaicić nasze danie zrobiłam z tego zapiekankę w piekarniku, wyszło całkiem nieźle, tylko przesadziłam z oregano. O tak, a teraz wreszcie spanie!

W domu Bienvenu