środa, 30 listopada 2011

La livret de fièvre jaune

Taa...Strach się przyznać, ale zostawiłam moją żółtą książeczkę w Krzeszowicach...Tę, bez której mój wjazd do Kongo jest niemożliwy. Gdy wczoraj wieczorem zorientowałam się, że jej nie mam, po przeszukaniu całego pokoju dwukrotnie, ogarnęłą mnie chwilowa panika. Jednak Ela, z którą się pakowałam ostatniego dnia, przypomniała sobie, że ją skanowałyśmy i pewnie została w skanerze- co okazało się prawdą... Potem zadziałali moi kochani Rodzice i zorganizowali w przeciągu pół godziny wysyłkę kurierem do Włoch , tak że powinna jutro do mnie dojść. Przepraszam, że zaserwowałam Wam dodatkową porcję stresu i zamieszania! Poza tym dzisiaj znowu spędziłam dzień na nauce francuskiego. Ale w międzyczasie razem z Diggy pojechałyśmy do centrum i kupiłyśmy mi torbę na bagaż podręczny, wymieniłyśmy euro na dolary, a na koniec wpadłyśmy w objęcia absolutnej przyjemności- poszłyśmy na lody do słynnej wśród wolontariuszy Old Bridge Gelateria. Naprawdę te lody są nieporównywalne z żadnymi innymi, które do tej pory jadłam, ale możliwe, że smaku dodawało im bezchmurne niebo nad Watykanem...
PS. Tatusiu- jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji imienin! Całuję i ściskam! 

wtorek, 29 listopada 2011

La cuisine polonaise

Polska kuchnia dotarła pod dach naszego domu! Zawsze myślałam, że nie dam rady ze zwyczajnym polskim daniem, że zrobienie risotto czy makaronu jest łatwiejsze- a tu proszę, udało mi się zrobić zwyczajną rybę, ugotować ziemniaki i marchewkę z groszkiem(z zasmażką- dzięki Tatusiu za przepis!!!). Wszystkim naprawdę bardzo smakowało, byłam aż w szoku, wszystkie telerze były puste, nic nie zostało:) Diggy i Marco po raz pierwszy jedli marchewkę z groszkiem na gęsto- na początku, widziałam ich miny, nie byli przekonani. Ale ponieważ wolontariusz zje (podobno) wszystko, zabrali się i za nią. Także zaliczam mój dzisiejszy obiad do sukcesów kulinarnych. Poza tym- piękna pogoda za oknem, bezchmurne niebo, a ja siedzę i wkuwam francuski...z niezadowalającym mnie efektem. Więc gotowanie stanowiło dzisiaj moje jedyne źródło satysfakcji:) Zaraz siadam znowu do nauki, muszę przepisać wypracowanie z francuskiego dla s.Katheriny(!) i zrobić zadanie domowe od Diggy...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Mon français n'est pas parfait non, non!

Oh la la! To będzie ciężka przeprawa! Dzisiaj zaczęłąm naukę francuskiego- wreszcie, jak na fakt, że wyjeżdżam za 5 dni...Najpierw miałam zajęcia z Diggy, a po obiedzie z siostrą Katheriną, która pochodzi z Kongo, a więc miałam okazję posłuchać oryginalnego akcentu kongijskiego- gdybym tylko coś zrozumiała! Nie, no nie było tak źle, ale czasami już miałam dość, że nie rozumiem kolejnego zdania, a to dopiero przecież początek. Tutaj jeszcze zawsze mogę się posiłkować angielskim słowem. Jednak wszyscy mówią, że jak tylko pobędę w Kongo szybko nauczę się francuskiego i chyba dla mojego zdrowia psychicznego uwierzę im:)  Wieczorem poszłam zrobić zakupy na cały tydzień dla naszej komuny, na szczęście udało mi się zdążyć na autobus, który wwiózł mnie na nasze wzgórze i nie musiałam tego wszystkiego dźwigać. Na koniec kolejne objawienie kulinarne- Diggy zrobiła przepyszne risotto! Na początku wyglądało fatalnie- rozgotowany ryż i grzyby. Potem jednak dodała do niego szafranu, przez co przestał być białą papką, soli, cebuli, masła,a  ryż okazał się wcale nie być rozgotowany, miał tylko taką płynną konsystencję, jak prawdziwe risotto- wcale nie jest to sypki ryż. Tak więc na koniec dostaliśmy z Marco wyśmienite danie, którego chyba jednak nie będę potrafiła powtórzyć, a szkoda, bo naprawdę warto by było! A teraz- bonne nuit i do usłyszenia jutro!

niedziela, 27 listopada 2011

Meravigliosa Roma!

Musicie przyjechać do Rzymu! Tu jest bajecznie pięknie! Polecam też listopad ze względu na dzisiejszą idealną pogodę a nie jakiś sierpniowy upał- zresztą, co kto woli:) Dzisiaj obudziłam się o 9:00, sama w zalanym słońcu pokoju, w domu cisza i spokój. Pod koniec śniadania do kuchni przyszła Diggy a potem Marco, więc udało mi się im powiedzieć, że wybywam na cały dzień- nawet dostałam własny klucz do domu, żebym mogła wrócić kiedy zechcę. Ponieważ nie miałam monet na kupienie biletu a wszystkie kioski po drodze były pozamykane, zaczęłam od spaceru ze wzgórza, mijając Watykan, do stacji metra Ottaviano- 20 minut. Wysiadłam na Plazza del Popolo, który jeszcze nie był zatłoczony, ale w miarę zwiedzania tłumy robiły się coraz większe, tak że przy ostatnim punkcie zwiedzania- Hiszpańskich Schodach parsknęłam śmiechem. Po sześciu godzinach chodzenia miałam już dość, więc wszyscy się zdiwili jak wróciłam do domu:) Jednak zwiedzanie samemu nie daje tyle frajdy, trudno mi było znaleźć motywację, żeby iść dalej. Mimo to zobaczyłam, jak dla mnie, wiele pięknych miejsc, wydaje mi się, że jest tu tyle zabytków, że życia by nie starczyło, żeby to ogarnąć. I rzeczywiście czerwone światło nic nie znaczy:) No, to miłego zwiedzania:
Piazza del Popolo- strasznie świeciło tam słońce, dopiera teraz więc zauważyłam, że ucięłam wierzchołek obelisku

Kolumna Marka Aureliusza

Piazza Venezia z Pomniekiem Wiktora Emmanuela

Forum Roamanum cz.1

Forum Roamanum cz.2

Forum Roamanum cz.3- w dali widać Koloseum

Schody na Kapitol

Forum Roamanum cz.4- to stąd do Was dzwoniłam Rodzice!

Koloseum

Fontanna di Trevi- jak na razie najwspanialszy zabytek jaki widziałam w Rzymie

Sami- Wiecie- Kto

Schody Hiszpańskie

I wspomniane tłumy pod Schodami...

sobota, 26 listopada 2011

Sara

Sara wyjechała...! Och, to naprawdę wielka szkoda, tak dobrze było mieć przy sobie kogoś- że się tak wyrażę- na równym poziomie, kto też zaczyna formację, no i kto ma czas! Diggy i Marco są bardzo zajęci, więc w sumie najwięcej czasu spędzałyśmy we dwójkę z Sarą. Teraz będę musiała pobyć trochę sama. Oczywiście to z jednej strony dobrze, bo najwyższy czas zabrać się za francuski i uczyć się go w spokoju, ale żałuję, że straciłam taką fajną towarzyszkę. No cóż, udało się nam chociaż spędzić razem jej ostatni dzień w Rzymie. I mam zaproszenie do Sary, do Pizzy, w której mieszka:) Rano sprzątałyśmy dom, bo w sobotę zawsze wszyscy wolontariusze robią porządki- ja miałam to szczęście umyć kuchnię, która była bardzo już brudna, a więc rozumiecie jaką mi to przyniosło satysfakcję z moim pedantyzmem:) Wreszcie mogę spokojnie w niej odetchnąć. Potem miałyśmy szkolenie z Marco o tym co wolno i czego nie wolno robić na misjach i szczerze powiedziawszy nie dowiedziałam się niczego nowego, odkrywczego, poza tym co już wiedziałam od Katie i s.Iwony. Na lunch, jak to jest w zwyczaju w sobotę, poszliśmy wszyscy do sióstr na wspaniałą ucztę, ale przede wszystkim w radosnej atmosferze, jaką potrafią roztoczyć siostry. Ze zdumieniem też stwierdziłam, że osiem sióstr, które przez ten tydzień poznałam tu i tam, to wszstkie siostry, które mieszkają w zakonie, jak widać na zdjęciach- raczej dużym. Z tego co zrozumiałam to dlatego, że do tego zakonu często przyjeżdżają znajomi i rodziny innych sióstr, tutaj mieszkają, więc to dla nich jest przygotowane miejsce. Po południu pojechałyśmy z Sarą do centrum powłóczyć się trochę i zrobić zakupy, bo Sara jechała do Pizzy na imprezę urodzinową swojego chłopaka Stefano. Mam nadzieję, że tam dotrze, bo o 21:00 kolejarze zaczynali 24-godzinny strajk. Gdy wróciłam do domu zastałam w nim dwie nowe osoby- Elenę i Chiarę, byłe wolontariuszki VOICA, które przyjechały na weekend do Rzymu, zostaną z nami chyba do jutra- za bardzo nie wiem, bo mówią tylko po włosku. A więc jutro wolny dzień! Będę mogła się wyspać, a potem spędzić cały dzień w centrum, bo nie mam jutro żadnych zajęć. Trzymam kciuki, żeby pogoda była tak przecudna jak dzisiaj- bezchmurne niebo!

Z Diggy myjemy naczynia po lunchu u sióstr
PS1 Miałam zamieścić zdjęcie z Sarą na dworcu, zaraz przed jej odjazdem, ale wtrynił się nam na nie jakiś Włoch, nie było jak mu odmówić:)
PS 2 Mamusiu- zawsze zapominam Ci to powiedzieć: nie martw się fugą w łazience- gdybyś widziała jak tutaj położona jest fuga...bezcenne!
Say YES to the mission!
Zbiór odcisków palców wolontariuszy VOICA- znajdą nas wszędzie:)

piątek, 25 listopada 2011

Salvia

Wiecie jak to jest? Wstaję rano i myślę sobie- o! to napiszę na blogu, to będzie dobra sytuacja do opisania, z tego będziecie się śmiali itp. A dzisiaj przez cały dzień- nic. Śniadanie, sprzątanie, formacja, lunch (OK- no, może to, jak zwykle, gdy Sara gotuje: absolutnie nieprawdopodobne jak można zrobić spaghetti z pomodorami i cebulą tak wykwintną potrawą!), czas wolny, zbieramy się znowu do s. Anny Marii do innego zakonu w Rzymie na spotkanie, potem samo spotkanie- nic szczególnego. A w drodze powrotnej- genialna historia! Wracałyśmy jak zwykle pociągiem, takim jak w Polsce, po dwie osoby na przeciwko siebie, wiecie jak. Zajęłyśmy więc trzy miejsca, a na czwartym siedziała dziewczyna, Włoszka. Diggy opowiadała nam coś o swoim byłym chłopaku, widziałam jak Włoszka się uśmiechała, musiała coś niecoś rozumieć. Potem po raz kolejny dzisiaj wspominałyśmy spaghetti Sary, która powiedziała, że czasami dodaje do niego salvię, czyli szałwię, jak to sprawdziłam później w słowniku(Google Translator- dzięki ci, że istniejesz!). Dziewczyny próbowały mi wytłumaczyć co to jest, aż tu nagle widzimy, jak dziewczyna naprzeciwko nas- tak, tak...wyciąga z torebki liście szałwii, żeby mi je pokazać! Nieprawdopodobne, co nie? Potem oczywiście wywiązała się cała rozmowa- ta dziewczyna, nie pamiętam jej imienia, powiedziała, że szałwia działa bardzo relaksująco, dlatego nosi ze sobą liście  szałwii w małej materiałowej torebce i gdy się stresuje wyciąga ją, kładzie np. na biurku i zapach ją uspokaja. Dostałyśmy absolutnej głupawki w pociągu, tak, że dziewczyna dała na pamiątkę tę torebeczkę z szałwią Diggy, żeby mogła się zrelaksować gdy tego potrzebuje:) Gdy wysiadłyśmy z pociągu, Sara powiedziała- masz tytuł swojego dzisiejszgo posta na blogu- salvia.
A więc tak, zgadzam się z nią zupełnie, trzeba uczcić to wspaniałe, przypadkowe spotkanie, które nas tak rozradowało, czułyśmy, że dzieje się wokół nas coś surrealistycznego. Pamiętam, że podczas moich licznych podróży pociągiem w Polsce też miałam takie spotkania, dosłownie 10- minutowe, które pamiętam do dzisiaj. Polecam bycie otwartym na ludzi wokół nas, rozmawianie z nimi, odwagę na zaczęcie z nimi tej rozmowy- moim zdaniem bezcenne!
Agatko, Marcinie- dzięki  Wam za tego laptopa, za każdym razem jak go włączam, jestem taka szczęśliwa, że go mam, to prawdziwy skarb, dzięki niemu mogę codziennie tu pisać, być niezależna, dzięki, że mnie do niego tak namawialiście!
Bilety do Kampali kupione- lecę 3 grudnia, za pięć dwunasta w nocy, więc jeszcze całą sobotę spędzę tutaj.  A ponieważ dzisiaj przez cały dzień było przepiękne słońce, a w słońcu wszystko wygląda cztery razy lepiej- poniżejzamieszczam jeszcze raz znane widoki, ale o ileż bardziej radosne.




Poniżej natomiast zamieszczam dwa filmiki z górnego tarasu naszego domu, dwa- gdyż aparat nie zmienia nasycenia obrazu w zależności od ilości światła, a więc pierwsza połowa jest za jasna/za ciemna, a druga na odwrót. Dlatego te dwa filmiki razem pokazują najpierw jedną, a potem drugą połowę widoku. 



czwartek, 24 listopada 2011

Audiencja

Dzisiaj opuściłyśmy nasz piękny dom (zdjęcie obok) wcześnie rano, gdyż dostałyśmy od sióstr zaproszenie na audiencję z Papieżem z okazji 40-lecia istnienia Caritas Italia.
Gdy przyjbyłyśmy na Plac św. Piotra, w przeciwieństwie do wczorajszego wieczora, był bardzo zatłoczony, a do wejścia prowadziła długa kolejka. Mimo to kontrola bezpieczeństwa (jak na lotnisku) poszła bardzo sprawnie i szybko weszłyśmy do środka Bazyliki. Siostry, z którymi przyszłyśmy były bardzo zorientowane w realiach audiencji, dlatego udało się nam zająć świetne miejsca na samym tyle Bazyliki, ale za to bezpośrednio przy trasie przejazdu Papieża.
Nie da się ukryć, że na spotkaniu członków Caritasu i mszy strasznie się wynudziłam, bo oczywiście wszystko było po włosku (chociaż Sara bardzo się starała, by jak najwięcej mi przetłumaczyć), ale za to Papież przejechał obok nas na wyciągnięcie ręki. Audiencja też była po włosku, ale niezbyt długa.

Po audiencji wróciłyśmy z Sarą na piechotę do domu, gdyż dzisiaj znowu było cieplej. Po drodze zahaczyłyśmy o typowy włoski bar i kupiłyśmy pyszności na lunch, gdyż było już za późno, by coś ugotować- pizzę z cukinią, pizzę z ziemniakami(!) oraz arancini ragu(http://pl.wikipedia.org/wiki/Arancini), jednym słowem miałyśmy potem wielką włoską ucztę. Po południu natomiast, po spotkaniu z Diggy, poszłyśmy z Sarą na miasto- udało się nam zobaczyć Fontannę di Trevi, Piazza Venezia oraz Schody Hiszpańskie, wszystko przepiękne, ale fontanna najbardziej według mnie zachwycająca. Zdjęć na razie z tych  miejsc żadnych, gdyż było już ciemno, ale planujemy tam wrócić w sobotę w naszym wolnym czasie.  Wspaniale było się tak powłóczyć wieczorem po Rzymie!  
A to znalezisko Diggy- zaparkowany przed naszą bramą od kilku dni, raz widziałam jak odjeżdża. Za każdym razem jak go mijamy, wymyślamy nowe historie cóż on tu robi??? :)

środa, 23 listopada 2011

Cebulka

Tak, tak... to właśnie obiecany widok z naszego tarasu, na który wychodzi się bezpośrednio z pokoju. Dzisiaj wreszcie zrobiło się trochę cieplej albo może przyzwyczaiłam się do tutejszej pogody. Rano po śniadaniu miałyśmy zajęcia z siostrami Rozangelą i Sandrą w zakonie, który widać z wyższego tarasu naszego domu (zdjęcie poniżej). Dyżur w kuchni miała dzisiaj Sara i ugotowała przepyszny makaron z cukinią i pomidorami. Zaraz po nim pojechałyśmy do innego zakonu sióstr w Rzymie, na spotkanie z s.Anną Marią. Okazało się, że wreszcie znalazłam towarzysza w moim ubieraniu się na cebulkę- razem z Sarą nie uwierzyłyśmy, że jest tak ciepło i założyłyśmy nasze cztery warstwy na siebie, gdy wsiadłyśmy do autobusu musiałyśmy się rozebrać, wracając pociągiem znowu było nam zimno, więc wyciągnęłyśmy z torebek zapasowe bluzy itp.itd. Wreszcie ktoś rozumie co to znaczy, kiedy nigdy nie jest Ci w sam raz:)
Wracając ze spotkania, zostawiłyśmy Diggy na siłowni, a same poszłyśmy do Bazyliki- a raczej wślizgnęłyśmy się, bo Sarze nie chciało się iść na około placu, gdzie jest wejście i bramka bezpieczeństwa, więc przeszła przez barierki na wprost wejścia. Ale nikt nas nie zatrzymał, więc może wiedziała co robi. W Bazylice było przewspaniale, bo prawie w ogóle nie było ludzi, mogłyśmy spokojnie wszystko zobaczyć. Na nasze wzgórze wróciłyśmy piechotą i ze zdumieniem zauważyłyśmy, że zabrało nam to tylko 20 minut. Na kolację Sara zaserwowała mi sałatkę i bylibyście ze mnie dumni, bo były w niej rzeczy zupełnie nowe, których normalnie bym nie zjadła. Była to sałatka z finocchio, czyli z fenkułu włoskiego(kopru włoskiego), z którego my w Polsce jemy natkę, a tu je się bulwę(?), jeśli można to tak nazwać. Do tego okazało się, że lubię ser żółty- ale spokojnie na razie jeden gatunek- Grana Padano, który również wylądował w sałatce. W ogóle Sara jest rewelacyjną kucharką, odróżnia w smaku ser owczy od krowiego, uczy mnie jak przyrządzać różne włoskie potrawy. Szkoda, że będzie tu tylko przez tydzień, mogłabym się tyle dowiedzieć!
Na koniec podzielę się z Wami rzeczami, z których często żartujemy- Sara do wszystkiego(dosłownie) dolewa oliwę z oliwek; Marco do wszystkiego(dosłownie) dodaje tarty parmezan, Diggy zrobiłaby (dosłownie) wszystko za Nutellę, a ja...? cóż, chyba zrobiłabym wszystko za dodatkową warstwę rzeczy na cebulkę!
Diggy i Sara podczas obiadu w naszej kuchni
Cebulka, czyli pięć warst na sobie, wracając z Ottavia

wtorek, 22 listopada 2011

Chicken curry

Wiem, że obiecałam zdjęcie widoku z pokoju, ale dzisiaj padał deszcz przez cały dzień i stwierdziłam, że poczekam na lepszą pogodę. Poza tym byłam dzisiaj bardzo zajęta i zaaferowana, bo miałam dyżur w kuchni i gotowałam obiad i kolację dla naszej czwórki. Po porannej formacji, poszłyśmy z Diggy i Sarą  na zakupy do sklepu, który jest niedaleko, ale do którego schodzi się z naszego wzgórza, na którym mieszkamy, a ponieważ były to zakupy na cały tydzień zastanawiałam się, jak to potem wniesiemy na górę! Na szczęście przyjechał po nas Marco i niewykończona zabrałam się za moje popisowe danie, czyli chicken curry- wyszło moim zdaniem jeszcze lepiej niż w domu, chyba dochodzę do perfekcji:) Po obiedzie miałyśmy dalszą część zajęć, oglądałyśmy też zdjęcia z Kongo, wszystko wygląda badzo normalnie, czyli po europejsku. Potem poszłyśmy z Diggy na mszę, a po niej wracałam sama do domu na nasze wzgórze, gdyż Diggy szła jeszcze na siłownię poćwiczyć. Droga jest przewspaniała, kręta, pod górę, niby nic szczególnego, ale co chwilę ukazuje się kopuła Bazyliki, by w końcu wyłonić się w całości na szczycie...bezcenne. Musiałam jednak wracać do domu, bo czekało mnie jeszcze zrobienie kolacji- wymyśliłam jajecznicę z cebulą i salami, sałatkę oraz tosty z szynką parmeńską i serem. Co prawda, gdy włączyłam piekarnik i czajnik elektryczny, wysiadły korki, co utrudniło pracę,  ale kolację też wszyscy zjedli, więc mogę uznać obowiązek dzisiejszego dnia za spełniony. Kolacja to w ogóle świetny czas, bo Marco wychodzi ze swojej jaskini po całym dniu pracy i mamy wreszcie czas by porozmawiać, opowiada nam świetnie historie z misji. Niedawno Diggy wróciła z siłowni, zrobiłam jej sałatkę z mozarellą, właśnie wszyscy się pożegnaliśmy, idziemy spać. Kolejny dzień za nami, dzień spokojny i pełny, czas na sen...Jutro pobudka o 7:30, ale może mniej drastyczna niż dzisiaj, bo dostałyśmy dodatkowy grzejnik do pokoju. Dobranoc!

Moje chicken curry!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Zaczęło się!

Naprawdę się zaczęło! Dzisiaj o 2:45 rano- pobudką. Wylot 6:00 z Katowic, przylot o czasie, Marco wbiegł na halę przylotów 30 sekund po mnie. Potem było zderzenie z rzeczywistością- zimno w tym Rzymie niemożliwie, a na dodatek wielkie korki. W końcu dotarliśmy do przepięknie położonego zakonu, wspaniałego, starego, klimatycznego domu wolontariuszy z widokiem na Bazylikę św. Piotra(obiecuję, że zdjęcie zrobię jutro!). Z mojego pokoju wychodzi się na taras z w/w widokiem, a potem schodkami na górę na dach i jeszcze lepszy widok:) Na razie pokój jest jednocześnie lodówką, coś mi się wydaje, że dopiero w Afryce otrzymam trochę ciepła, na razie marznę cały czas! W domu jest dwóch stałych wolontariuszy- Marco, Włoch i Diggy, Filipinka, którzy zajmują się formacją nowych wolontariuszy, a za pół godziny powinna przyjechać Sara, która będzie ze mną mieszkać przez tydzień i razem ze mną przejdzie część formacji. Po wstępnym ogarnięciu się, pobiegliśmy z Marco(w sensie dosłownym, chodzi szybciej niż Ela!) po wizę, przebiegliśmy plac św. Piotra, mignęła mi przed nosem Bazylika, tłumy turystów,ale za to wreszcie się rozgrzałam. Załatwianie wizy wyglądało bardzo włosko, ktoś wziął nasze paszporty, załatwił wizę w 5 minut, zapłaciliśmy mu w jakimś barze:) Gdy wróciliśmy Diggy już czekała na nas z obiadem- oczywiście makaron z oliwkami w sosie pomodorowym, kiełbaski, salami...pychotka! Teraz wróciłam z obchodu pięknego ogrodu, należacego do zakonu, mamy też swoją prywatną kaplicę. Diggy jest przewspaniała, bardzo otwarta, będzie mnie uczyć francuskiego. Marco natomiast trzyma VOICĘ w ryzach, naprawdę ciągle coś załatwia, jest strasznie zabiegany. Prawdziwy dzień "robienia" czegoś zacznie się jutro, gdy Sara też już będzie. Na koniec natomiast zdjęcie przywitania, które przygotowała Diggy- znała moje polskie imię!

czwartek, 17 listopada 2011

Mamma mia!

Wczoraj, dzięki nieocenionej pomocy Eli, przy współistnieniu odczynu poszczepiennego przypominającego grypę, nakładem ogromnych sił, po 7 godzinach dyskusji i debat- spakowałam się! A wierzcie mi, że to wcale nie była łatwa praca- zmieścić rok swojego życia w marnych 23 kilogramach! Na dodatek widać koniec przygotowań, karteczki z rzeczami do załatwienia robią się coraz bardziej puste. Wczoraj też dotarł zamówiony netbook i rewelacyjna książka medyczna o leczeniu typowych chorób tropikalnych  w przypadku ograniczonych środków z Genewy, szybciej niż wysłane z Bydgoszczy zdjęcia od Rodziców(dzięki!). Szczęśliwie(?) zakończyłam też wszystkie szczepienia, a dzięki Eli, która obdzwaniała apteki, zdobyłyśmy Malarone, czyli lek na malarię. Oprócz paru jeszcze rzeczy do kupienia to już naprawdę wszystko...!Jeszcze tylko muszę podszkolić mój francuski:)

wtorek, 8 listopada 2011

Pa pa Bydgoszczy!

Po bardzo intensywnym tygodniu opuszczam Bydgoszcz. Z jednej strony był to trudny czas ze względu na pożegnania, ale z drugiej strony bardzo owocny, bo udało mi się mnóstwo spraw załatwić. Niesamowite ile rzeczy mozna zorganizować w tak krótkim czasie. Warunek: wstajemy o ósmej i idziemy spać o 23 codziennie:) Wystarczająca ilość snu na nabranie sił na następny dzień i wystarczająco wcześnie by wszystkie urzędy były otwarte. Jednakże bez pomocy Rodziców ani rusz- dlatego jeszcze raz wielkie dziekuję dla Was! W Bydgoszczy również starałam się odświeżyć mój francuski z pomocą Aby- z marnym skutkiem, więc to będzie moje wyzwanie w Kongo! Na razie nie zanosi się bym miała więcej czasu, więc raczej nie ma co liczyć na kolejną powtórkę przed wyjazdem. Dziękuję za wyrozumiałość w kwestii czasu spotkań Patrycji, Marii, Monice i ks. Sylwestrowi! Jednocześnie wielki dzięki dla Asi i Patrica za użyczenie swojego mieszkania na nasze spotkanie pożegnalne! Stawili się absolutnie wszyscy, nawet wieki niewidziana Zośka,  i jestem z tego powodu Wam bardzo wdzięczna. Rok szybko minie i już niedługo znowu się spotkamy- mamy już zaproszenie do Ani i Romarica. Tymczasem- do usłyszenia tutaj!

sobota, 5 listopada 2011

Rodzinna impreza pożegnalna

 We wtorek, 1 listopada, przyjechaliśmy z Rodzicami wprost z Krzeszowic na imprezę rodzinną z okazji imienin Marcina, która okazała się byc również moją pożegnalną z bydgoską częścią rodziny. W sumie tego dnia wszyscy obchodziliśmy swoje imieniny, a więc humory dopisywały. Agatka przygotowała bajeczną włoską ucztę i wszyscy z apetytem spałaszowali jej makaron ze szpinakiem. Potem odwiedziła nas profesjonalna fotografka Karolina, a efekty jej pracy możecie podziwiać na poniższych zdjęciach.