środa, 29 lutego 2012

Czworaczki

To była pierwsza poranna wiadomość w szpitalu- cięciem cesarskim urodziły się u nas czworaczki!!! Najlepsze było to, że na USG przez całą ciążę lekarze widzieli trzech chłopców, więc dzisiaj byli co najmniej zdziwieni, gdy zobaczyli, że w brzuchu została jeszcze jedna dziewczynka:) Ja miałam przez to okazję zobaczyć salę operacyjną i dzieciaki- każdy po około 1200g. Potem byłam na obchodzie, na którym odwiedziliśmy naszych 45 pacjentów, bo był tylko jeden dostępny lekarz, który mógł zrobić obchód. Ale za to najlepszy- dr Cyprian, jestem nim absolutnie zauroczona! Nie dość, że rozumiem go najlepiej, bo najwyraźniej mówi po francusku, to ma ogromną wiedzę i wspaniałe podejście do pacjentów, tłumaczy im wszystko o chorobie bardzo dokładnie, rozmawia z nimi. Potem odwiedziłam laboratorium, bo szukam kogoś, kto mógłby uruchomić nasz spektofotometr w Aru. Miał przyjechać specjalnie po to jeden Włoch- Ozvaldo, ale od dwóch miesięcy milczy, więc chyba najwyższy czas przestać udawać, że przyjedzie. I znalazłam- Jean Claude powiedział, że wie jak to wszystko podłączyć i że jest w stanie przyjechać do Aru w weekend, a więc muszę teraz uzyskać zgodę Salome i Tiny, która miała zorganizować Ozvaldo. Udało mi się też załapać na konsultacje z Cyprianem, ale nie za długo, bo musiał biec na blok obcinać nogę z gangreną- na obchodzie ją „czułam”, więc grzecznie odmówiłam uczestniczeniu w tej operacji:) Konsultowaliśmy natomiast bardzo ciekawy przypadek: chłopca po dwóch miesiącach od wypadku ze złamaną kością udową, leczony tradycyjnie. Teraz noga jest w odwiedzeniu, nie może prosto postawić stopy. Zleciliśmy zdjęcie RTG, co było dla mnie dobrą wymówką na odwiedzenie pracowni RTG, tak z ciekawości: nic szczególnego, zdjęcia też wychodzą nienajlepszej jakości, ale i tak zazdroszczę temu szpitalowi, że ma taką pracownię- w Aru nie można zrobić zdjęcia RTG. A na zdjęciu: wspaniałe niezrośnięte dwie końcówki kości, położone równolegle obok siebie. Niestety nie wiem jak się sprawa skończyła, bo potem poszłam na konsultacje z dr Bruno, ale wydaje mi się, że taka kość nadaje się tylko do operacji. Po południu znowu poszliśmy się przejść na open market- tym razem kupiłam kolejny świetny materiał na sukienkę, japonki do szpitala i zaopatrzyliśmy się w nowy zapas pączków. A! Byłabym zapomniała- mogę chyba też już oficjalnie stwierdzić, że piję kawę: spróbowałam jej tutaj pewnego poranka, bo nie mogłam się coś dobudzić i dzisiaj po południu znowu postawiła mnie na nogi. Parzy się ją w zupełnie inny sposób niż w Polsce, to taki mały dzbanek z podwójnym dnem. Wlewa się do niego wodę, wsypuje zmieloną kawę i stawia się na gazie- gotująca się woda zaparza kawę i wypływa na górze. Taki rodzaj kawy, jak zostałam pouczona, nazywa się mocca. Piję ją z cukrem i naprawdę mi smakuje: kto by pomyślał, co nie Ela??? Także dołączyłam do zaszczytnego grona smakoszy:)
Wspólne obieranie muchichy

wtorek, 28 lutego 2012

Open market w Ariwara…

…to zupełnie niesamowite przeżycie. Gdy chodzi się po tym wielkim placu pełnym manioku, oleju palmowego, trzciny cukrowej i batatów, uświadamiasz sobie, że jesteś w środku najczarniejszej Afryki, a twoje przejście przez targ wywołuje falę narastającego szumu, okrzyków i podniecenia. Udało się nam upolować świetne dżinsy dla Daniego, masło orzechowe, trzcinę cukrową i coś na kształt małych smażonych pączków, tutejszy słodki przysmak. Zdecydowaliśmy się na niego, bo widzieliśmy, jak jedna kobieta je przygotowuje i uświadomiliśmy sobie, że prawdopodobnie głęboki, rozgrzany tłuszcz zabija wszystkie bakterie:) W szpitalu znowu było bardzo sympatycznie, dzisiaj lekarze mieli więcej czasu, więc udało się nam trochę porozmawiać, nawet okazało się, że Pierrot mówi po angielsku(a oprócz tego w sześciu innych językach: francusku, suahili, lingala, lugbara, congo i swoim rdzennym plemiennym)!! Znowu byłam pod absolutnym wrażeniem jaką maja wiedzę, jak logicznie dedukują- ja jestem daleko w tyle! Udało mi się też prawdopodobnie rozwiązać problem z autoklawem- jeden z odpowiedzialnych za sterylizacji powiedział mi, że też miał problem z tym, że rzeczy, które wyjmował z autoklawu były wilgotne. Prawdopodobnie używam za dużo wody, która gdy się gotuje podczas sterylizacji, wlewa się do głównego zbiornika i zalewa rzeczy. Mam nadzieję, że to pomoże!

poniedziałek, 27 lutego 2012

Trochę europejskiej medycyny

Wow, wow, wow! Szpital przerósł moje najśmielsze oczekiwania! Wszystko jest tutaj odmienne od Aru, a tak bliskie normalnym szpitalom. O 7:30 zaczyna się odprawa. Wszyscy są ubrani w zielone, niebieskie, żółte lub bordowe „piżamki”, czyli moje ulubione ubranie do pracy. Ponieważ szpital jest taki duży aż cztery osoby referują chorych: internę, pediatrię, chirurgię i ginekologię. W trakcie raportu lekarze się wtrącają, wytykają błędy w diagnozie, zadają pytania- pełnie skupienie i  twórcza burza mózgów. Widać, że naprawdę słuchają raportu, wychwytują małe rzeczy. Np. jedna z pielęgniarek mówiła, że przyjęli dziecko z wymiotami, bólem brzucha, gorączką 39 st.C, w badaniu fizykalnym tachykardia 170/min, spojówki czerwone. I ten lekarz od razu wyłapał, że coś jest nie tak, bo na każdy 1 stopień gorączki akcja serca wzrasta o 10-15 uderzeń/minutę. Gdyby dziecko miało anemię, to możliwe, że miałoby taką tachykardię, ale skoro spojówki są czerwone, to coś tu nie gra. Byłam pod wrażeniem, to był z jedenasty chory, którego referowali, a on tak dokładnie słuchał! Potem zostałam przedstawiona całemu personelowi i razem z jedną z sióstr udałam się na oglądanie szpitala: jest naprawdę ogromny, zwłaszcza w porównaniu do Aru, mają dwie sale operacyjne, sterylizatornię, przychodnię dentystyczną,pracownię zdjęć rentgenowskich(!!!) i  cztery oddziały po około 25 łóżek każdy. Obchód trwał z półtorej godziny i to nie dlatego, że ruszaliśmy się jak w Aru w żółwim tempie- wreszcie chodziliśmy żwawym krokiem, wszystko odbywało się sprawnie i bez zbędnego przeciągania! Potem razem z dr Pierrotem przyjmowaliśmy pacjentów w przychodni: wreszcie lekarz, który bada chorych, zbiera wywiad, robi badania laboratoryjne zanim przepisze baterię leków. Mieliśmy też ciekawych chorych: dziecko z mega opryszczką, wznowę gruźlicy, po raz pierwszy też widziałam osteomielitis na zdjęciu RTG- coś niesamowitego, ale strasznego dla tego dziecka, bo rokowania są niezbyt pomyślne. Także jestem zachwycona doktorem, jego profesjonalizmem, cierpliwością dla mojego francuskiego i różnorodnością przypadków.

niedziela, 26 lutego 2012

Marcela!

Myślę, że pora deszczowa oficjalnie się zaczęła- znowu rano na niebie same chmury i co jakiś czas pada. Na porannej mszy w kościele było przez to przyjemnie zimno. Po śniadaniu zaczęliśmy się pakować i to nieprawda, że kobiety się długo wybierają: czekałam, aż Dani skończy się pakować przez godzinę! Gdy wreszcie zapakowaliśmy wszystkie rzeczy na motor była dwunasta. Nie wiem jak to się tam wszystko zmieściło, bo nasze dwie wielkie torby prawie przeważyły motor. Nie wiem też jakim cudem my wpakowaliśmy się na motor, bo było naprawdę mało miejsca:) Podróż, zamiast zapowiadanych 40 minut, trwała 2 godziny- przyjechaliśmy do Ariwara zmęczeni, głodni i cali w pomarańczowym piachu, ale widoki były przewspaniałe, sawanna po horyzont. Siostry przywitały nas bardzo serdecznie i miło, choć z zaskoczeniem- przez te wszystkie zawirowania z siostrami w Aru, koniec końców nikt im nie powiedział, że przyjedziemy. Próbowaliśmy dzwonić do nich z drogi, ale nie było zasięgu. Tak że całe popołudnie spędziliśmy na leniwym odpoczynku. Dostałam super pokój w zakonie- z porządnym łóżkiem, moskitierą, ale bez własnej łazienki. Wieczorem po kolacji poznałam lepiej Marcelę- jedną z sióstr, która jest szefową szpitala i od której w sumie dostaliśmy zaproszenie. Pochodzi z Argentyny, mówi po hiszpańsku, włosku i francusku, jest naprawdę świetna, konkretna, swobodna- np. przy nas nie nosiła welonu, bo była w trakcie mycia głowy gdy przyjechaliśmy. Zaraziła mnie nową energią do szpitala, jutro ma mnie oprowadzić po nim. Dowiedziałam się, że mają czterech lekarzy i ze trzydzieści pielęgniarek, 143 łóżka. Szpital jest 3 minuty drogi od zakonu, wygląda wspaniale!!! O 21 siostry poszły spać- wpadliśmy w lekką konsternację, ale Marcela została jeszcze chwilę z nami, żeby porozmawiać i wyjaśniła nam, że siostry wstają o 4:30. Wow! Dzięki Bogu, że my nie musimy przestrzegać reguł zakonnych.

sobota, 25 lutego 2012

Ciężkawe popołudnie

Dzisiaj znowu obudziła nas wielka ulewa, dzięki czemu korzystaliśmy z porannego chłodu. W szpitalu trochę pracy przed moim wyjazdem- chciałam dopilnować sprawy niedożywionych dzieci w czwartek. Na dodatek Salome poprosiła mnie o uporządkowanie lekarstw dla nich, bo przeznaczyła dla nich nową szafę w aptece, gdzie będą tylko ich leki. To fajna sprawa, bo będziemy mieli kontrolę nad tym ile jeszcze lekarstw zostało- z racji tego, że matki dzieci nie płacą za leki, mamy osobną pulę leków bezpłatnych dla nich. Po lunchu pojechałam z Danim na open market: robiliśmy zakupy w małym deszczyku, gdy tylko wróciliśmy do domu znowu spadła ulewa. Przez to spóźniliśmy się trochę do biblioteki na pokaz filmu, a byliśmy dosyć ważni, bo mieliśmy przywieźć komputer i projektor:) Film był koszmarny- jakaś portugalska produkcja o objawieniach w Fatimie, oczywiście z francuskim lektorem. Przesiedziałam więc cały film z wytycznymi leczenia gruźlicy, które dała mi Salome do przejrzenia podczas pobytu w Ariwara. Gdy wreszcie wróciliśmy do domu, było trochę późno, ale wymyśliliśmy sobie na kolację  wegetariańskie burgery i dopięliśmy swego. A nie było łatwo, bo potrzebujemy do nich bułki tartej, która jest w piekarni i żeby ją zdobyć trzeba się było przedrzeć przez kolejny deszcz:)

piątek, 24 lutego 2012

W pracy (11)

A więc ostateczna decyzja podjęta- jedziemy do Ariwara! Wyruszamy w niedzielę, bo jutro jeszcze musimy pomóc przy organizacji pokazu filmu w bibliotece. Tak że dzisiejsze popołudnie spędziłam na przygotowywaniu lekcji dla Joy, która zastąpi mnie na kursie angielskiego w bibliotece. Mała to przyjemność tak spędzać piątkowy wieczór, na dodatek sama, bo nikogo nie było w domu, z latającymi wszędzie termitami, które w tych dniach jakoś się uaktywniły i uprzykrzają nam życie. Ale podobno może być jeszcze gorzej- jak termity dorosną to latają całymi chmarami.  Wszystko musi być przygotowane przed wyjazdem, więc cieszę się, że to skończyłam dzisiaj, bo jutro jeszcze dużo przygotowań. W szpitalu rozdawaliśmy dzisiaj premiksy. To ciężka praca je przygotować: miesza się 50 kg mąki kukurydzianej z 5 kg cukru i 5 kg oleju na sypką, jednolitą masę, przy czym ja byłam cała brudna od mąki- prawdziwa fizyczna praca. Dzieciaki dostają tego po 2 kg na tydzień wg wytycznych, w domu trzeba z tego przygotować coś na kształt owsianki. Nie mieliśmy dzisiaj spotkania formacyjnego, bo w Wielkim Poście będziemy chodzić na Drogę Krzyżową- przynajmniej takie jest założenie: ja byłam pierwszy i ostatni raz na Drodze Krzyżowej w lingala, bez przesady! Na kolację znowu pochłonęliśmy risotto, bo- jak to w piątek- nasza spiżarka jest puściutka i ciężko w niej znaleźć coś oprócz ryżu, ziemniaków i mąki:) Ale to dobra wymówka by ugotować risotto, więc nie narzekam!

czwartek, 23 lutego 2012

W pracy (10)

Andru nie żyje- zmarła dzisiaj w nocy, nie udało się opanować gorączki. Taką wiadomość zastałam rano w szpitalu, nie udało mi się nic więcej dowiedzieć. Rano na obchodzie mamy już nie było w szpitalu, tylko to puste łóżko po prawej stronie…Potem użerałam się z pielęgniarkami dlaczego nie wypełniają kart niedożywionych dzieci- wczoraj byłam dwa razy w szpitalu wytłumaczyć to każdej z nowej zmiany i stażyście, który zostawał na noc, ale nie- za dużo wymagam. A potem przychodzi ten koleś z Ministerstwa Zdrowia i to my z Clementiną dostajemy po głowie dlaczego coś nie jest wypełnione.  Merci nadal nie przybywa na wadze, ale chociaż mama tym razem nie mówi o wyjściu ze szpitala, więc może uda się nam ją trochę utuczyć. Dzisiaj nie było też za wiele dzieci niedożywionych, więc mogłyśmy w spokoju je zbadać i zmierzyć, wiele zostało zdeklarowanych jako wyleczone, według nowych kryteriów. Jutro mamy mieć PlumpyNut dla ciężko niedożywionych dzieci i „premiksy”, czyli mieszankę mąki sojowej, cukru i oliwy dla łagodnie niedożywionych. Jestem bardzo ciekawa jak te premiksy wyglądają. Ze szpitala przyjechałam prosto na obiad i zabrałam się za przygotowywanie lekcji angielskiego- miałam dzisiaj dwie: w bibliotece i z Esther i Feliksem. W bibliotece było mało ludzi, gdyż na 15 minut przed lekcją nawiedziła nas prawdziwa ulewa, któa tak głośno uderzała w blaszany dach, że ciężko było siebie usłyszeć. Na szczęście przestało padać i mogliśmy zacząć lekcję, ale było nas bardzo mało. W ogóle dzisiaj dużo padało i chwilami było mi zimno, chyba powoli przechodzimy w porę deszczową. Na kolację Clara znowu zrobiła przepyszne danie- klopsiki z serem i pomidorami, palce lizać!!!

środa, 22 lutego 2012

Środa Popielcowa

Zmusiła mnie do wstania o szóstej rano, żeby pójść na mszę- ciężka pobudka:) Ale w kościele interesująco: zamiast posypywać głowy popiołem tutaj księża nanoszą znak krzyża na czoło z papki zrobionej z popiołu i oliwy. Najlepsze jest to, że ten znak zostawia się na czole przez cały dzień- widziałam dzisiaj mnóstwo takich ludzi. Wyglądało to dla mnie co najmniej dziwnie, ale tutaj oczywiście to nic niezwykłego.
W szpitalu natomiast porządna praca z niedożywionymi dziećmi: Merci i Andru. Mamy ich tylko dwójkę,  a jest przy nich tyle pracy, że nie wiem jak to ogarniemy, gdy będzie ich więcej. Zaczęliśmy dzień od inspekcji, gdyż znowu odwiedził nas Alfred z Ministerstwa Zdrowia, żeby skontrolować nasze działania. Dowiedziałam się też, że z dostaniem jedzenia dla naszych dzieci to będzie większy problem niż przypuszczałam. Bowiem UNICEF dostarcza PlumpyNut, a MMS(specjalny premiks do przygotowania  jedzenia dla mniej niedożywionych dzieci) jest dystrybuowany przez PAM, wszystko jest zlokalizowane w Bunii. Merci ma się dobrze, ale pomimo naszego żywienia nie przybiera na wadze. Andru ma mniejszą duszność, osłuchowo zmniejszyły się zmiany w płucach oraz obrzęki, ale nadal jest nieprzytomne, zjada tylko przez sondę, a najgorsze jest to, że ciągle ma gorączkę 38-39st.C, pomimo dwóch antybiotyków i chininy…Także byłam dzisiaj trzy razy w szpitalu pokazywać jak się karmi przez sondę, jak przygotowywać mleko, o jakich godzinach podawać itp. bo o 14 i o 18 jest zmiana pielęgniarek, a więc codziennie trzeba to wytłumaczyć trzem osobom.
Po południu zrobiłam test a angielskiego dla moich uczniów- wyszedł koszmarnie: nie znają podstawowych rzeczy, będziemy musieli się niestety cofnąć do rzeczy, które już przerobiliśmy...Ale nie ma sensu iść dalej z materiałem, skoro odmiana czasownika „to be” sprawia tyle trudności.
Z Danim ciągle czekamy na ostateczną decyzję czy możemy pojechać na tydzień do Ariwara- Dani ma tam elektryczną pracę do zrobienia, ja chcę zobaczyć szpital, bo Tina mi zaproponowała, żebym tam pojechała w lipcu/sierpniu z nowymi wolontariuszami, którzy przyjadą na wolontariat krótkoterminowy. To strasznie odległe plany, ale wolę być przygotowana, bo dochodzą mnie tylko wciąż słuchy o Ariwara, że jest tam gorąco, że warunki są kiepskie- muszę to sama zobaczyć.
Dzisiaj też chcąc być choć trochę miłosierna w stosunku do tutejszych insektów nie zabiłam latającej ćmy w mojej łazience- pomyślałam sobie: niech sobie pożyje. No i przychodzę do łazienki po jakimś czasie by stwierdzić, że ćma popełniła samobójstwo w niewielkiej ilości wody, która została w prysznicu. Bezcenne:)

wtorek, 21 lutego 2012

Intensywna terapia

Ale miałam dzisiaj pacjentkę! Skrajnie niedożywione dziecko, cztery lata, 6 kilo, hipotermia,  obrzęki na twarzy, stopach, rękach, duszność z powodu zapalenia płuc, kaszel z dużą ilością wydzieliny, podsypiające. W badaniach laboratoryjnych okazało się jeszcze na dodatek, że ma malarię. Oprócz leków zaleciłyśmy oczywiście żywienie mlekiem terapeutycznym F-75, 6 posiłków dziennie. Jednak stan świadomości dziecka był na tyle zły, że w ogóle nie chciało jeść. Ezechiel na szczęście po  trzech próbach założył mu wenflon i udało się nam podać 50% glukozę, bo dziecko rozwijało hipoglikemię. Zaleciłyśmy pielęgniarkom dalsze próby żywienia dziecka.  Po południu, przed kursem angielskiego, pojechałam znowu do szpitala, bo coś mnie tknęło, że może jednak to dziecko wcale nie je i jak je zostawię na noc z chininą na dodatek, to będzie tak hipoglikemiczne, że z tego umrze. Pojechałam tam z pomysłem założenia sondy nosowo- żołądkowej, który towarzyszył nam w ciągu całego dnia, ale jakoś w końcu nic z niego nie wyszło. Gdy przyjechałam do szpitala, pielęgniarka zawołała mamę do pokoju konsultacji i okazało się, że dziecko ma gorączkę, dwa razy miało drgawki, a mama nic nie powiedziała. Przy nas dziecko prężyło się co 2-3 minuty, więc dałyśmy mu Novalginę  i Diazepam. Miało też szczękościsk, więc cały wysiłek oddechowy koncentrował się na nosie- stwierdziłam, że nie zatkam mu jednej dziurki nosowej sondą, więc powiedziałam, że przyjadę później, po kursie angielskiego. Gdy wróciłam dziecko było w znacznie lepszej kondycji, nadal z dusznością, ale otwierało oczy, oddychało ustami. Założyłam więc mu sondę i podaliśmy mu pierwsze 60ml mleka, bez wymiotów, dobrze tolerowało. Teraz mam nadzieję, że karmią je co 2 godziny jak zaleciłam, że przeżyje do jutra i że będziemy je mogli odratować. Dziewczynka nazywa się Andrua.
Nie wiem też czy wspominałam, że do szpitala wróciła parę dni temu moja Merci 4-kilogramowa, znowu z kaszlem. Ale teraz możemy się nią lepiej zająć, bo Maman Clementina nabrała zapału do leczenia niedożywionych dzieci po szkoleniu, na którym była i wreszcie porządnie zorganizowała kwestię karmienia dzieci. Teraz to pielęgniarki przygotowują odpowiednią ilość mleka, w dobrych proporcjach, bardziej higienicznych warunkach i dają je mamie do podania. Wreszcie też mamy kontrolę nad tym ile dziecko naprawdę zjadło.
Poza tym w koszmarnych okolicznościach zmarł nam pacjent z gruźlicą, dawałyśmy mu wszystkie lekarstwa, ale z dnia na dzień był coraz gorszy, dzisiaj miał gigantyczną duszność, nie mam pojęcia dlaczego się tak pogorszył. Gdy byłam wieczorem w szpitalu, stażysta powiedział mi, że zmarł po południu….
Także dzisiejszy dzień kręcił się cały wokół szpitala, wieczorem tylko poszliśmy na kolację do sióstr i właśnie korzystamy z wielkiego przywileju: każdy ma swój własny modem do internetu. Dani bowiem przez ostatnie dni pracuje sam w cyber cafe, bo s.Alba źle się czuje, więc podbiera nam modemy, żebyśmy mogli się cieszyć przywilejem internetu prawie codziennie:)

poniedziałek, 20 lutego 2012

Nie planuj niczego

Niespodziewane wiadomości od rana! S.Alba przewróciła się idąc na poranną modlitwę i wezwany lekarz stwierdził złamanie nadgarstka, więc Clara razem z dwoma innymi siostrami pojechały do Ariwara, gdzie siostry prowadzą szpital, żeby zrobić prześwietlenie. Wieczorem okazało się, że jedna z sióstr źle się poczuła i wszyscy muszą zostać na noc w Ariwara. Biedna Clara- z kilkugodzinnego niespodziewanego wyjazdu wróci po dwóch dniach… Ja natomiast miałam pracowity dzień w szpitalu- wreszcie dopięłam swego i zgromadziłam wszystkie rzeczy do dezynfekcji, przygotowałam autoklawy do wieczornej sterylizacji, Salome była dzisiaj w dobrym humorze i nawet odpowiadała na moje pytania z uśmiechem. Popołudnie spędziłam zawalona robotą przygotowywania lekcji angielskiego, których teraz mam cztery- dwa razy w tygodniu w bibliotece i dwie osobne lekcje dla naszych znajomych. Wieczorem przyszli Bolingo i Jean de Dieu na lekcję, była bardzo udana, mam nadzieję, że wreszcie pójdą dalej ze swoim angielskim, bo mają taki problem, że zawsze uczą się go w grupie podstawowej, ze wszystkimi, teraz może uda się nam trochę go ulepszyć. Lekcja z Felixem i Esther się nie odbyła, bo Esther miała malarię, więc tylko dałam jej lekarstwa, dodatkową bluzę i wysłałam z chłopakami do domu, bo cała się trzęsła.  Wieczór spędziliśmy na gotowaniu i ognisku. Zaserwowaliśmy sobie „cordon bleu”, czyli ser i szynkę obtoczyliśmy w jajku i bułce tartej i smażyliśmy na głębokim tłuszczu. Ogólna pychota, tylko coś do nazwy nie jestem przekonana, ale skoro moi Włosi tak to nazywają to trzeba im uwierzyć.

niedziela, 19 lutego 2012

Goście, goście

Po raz kolejny mieliśmy prawdziwą niedzielę- z wolnym czasem, pysznym jedzeniem i gośćmi. Odwiedzili nas wolontariusze z Niemiec, którzy są tutaj z misją protestancką: Christian, Marcus, Volke i jeszcze jeden, którego imię było nie do powtórzenia:) Przyszli punktualnie, na szczęście, bo Clara przygotowała gnocchi, które muszą być skonsumowane od razu. Ja na deser zrobiłam makembę- typowy afrykański deser, czyli specjalny rodzaj bananów smażony na głębokim tłuszczu. Było bardzo interesująco i śmiesznie, i wreszcie po angielsku! Okazało się bowiem, że nasi wolontariusze w ogóle nie mówią po francusku, tylko uczą się lingala, nawet nieźle sobie radzą. Bowiem dzisiaj mieliśmy dużo szczęścia do odwiedzin i jak czasem nie przychodzi do nas nikt, tak dzisiaj po kolei przychodzili: Bienvenu, Bolingo, Esther, Jullian, Orio, Maman Aroio- i ci wolontariusze rozmawiali z nimi w lingala! Byłam pod wrażeniem, a jednocześnie żałowałam ich, bo bez francuskiego tutaj, mimo wszystko, jako podstawy, ciężko się porozumiewać, a oni nie znają ani grama francuskiego. W wolnym czasie przygotowywałam się do lekcji angielskiego, bo na ten tydzień zaplanowałam osobną lekcję dla Bolingo i Jean’a de Dieu, osobną dla Esther i Felixa, dwie lekcje regularnego kursu i test sprawdzający w środę. Jest więc troszkę pracy.

sobota, 18 lutego 2012

O nie!!!

Oho! Pobudka była niesamowita- zawołał mnie Dani z pokoju czy mogę mu przynieść maczetę i drewnianą pałkę z magazynu. Hmm…od razu wiedziałam, że chodzi o jakiegoś potwora. Potem usłyszałam serię trzasków i pisków- po pięciu minutach z pokoju wyszedł zmordowany Dani. Okazało się, że właśnie zabił wielkiego szczura, który od dwóch dni buszuje po jego pokoju, a dzisiaj znalazł go na obramowaniu swojego łóżka!!!! Masakra!
W szpitalu pracowity dzień: pacjenci, konsultacje, a potem CPN, czyli konsultacje prenatalne dla mam w ciąży. W międzyczasie obserwowaliśmy granatowe chmury, które sprawiły, że było bardzo ciemno, ale deszcz nie spadł. Jednak  szpital wyglądał zupełnie inaczej niż w pełnym słońcu, a mi przez chwilę zrobiło się zimno- to chyba zapowiedź pory deszczowej.  Potem pojechałyśmy z Clarą zrobić zakupy na open market, chwila na lunch i pobiegliśmy na lekcję lingala. Było koszmarnie, bo nie mieliśmy sali z tablicą, więc przez dwie godziny wsłuchiwałam się w kombo-na- ni i mala-mozali, nie rozumiejąc nic z tego. Potem chwila przerwy, msza z latającymi bardzo nisko nietoperzami, odpisywanie na maile. Podczas gotowania spadł prawdziwy tropikalny deszcz- ciężko było się usłyszeć! Na kolację mieliśmy przepyszną kapustę z sosem beszamelowym, którą spędziliśmy przy świecach i to wcale nie z powodu braku prądu, ale z wyboru. W łóżku byłam przed dziesiątą, oczywiście wszędzie słyszałam tylko myszy- na szczęście z pomocą przyszły mi zatyczki do uszu i dzięki nim wspaniale się wyspałam:)

piątek, 17 lutego 2012

W pracy (9)

Tak, dzisiaj nic szczególnego- normalny dzień w pracy: szpital, konsultacje, Salome znowu nie ma dla mnie tego o co prosiłam… Natomiast Bienvenu pojechał do Arua po mąkę i cement i na granicy zaczęli robić jakieś problemy- tak duże, że Dani musiał tam pojechać, spędzić 2 godziny biegając od biura do biura, w końcu zapłacić łapówkę, żeby ich przepuścili. I tak jest podobno za każdym razem-tyle tylko, że Clara zna jednego celnika, który zawsze nas przepuszcza, ale od wczoraj nie mogła się do niego dodzwonić i dzisiaj go tam nie było. Po południu Clara zadzwoniła do znajomej siostry z Bunii, która może pomoże nam w zorganizowaniu transportu PlumpyNut, ale wiadomość najwcześniej w poniedziałek. Po spotkaniu formacyjnym natomiast mieliśmy wystąpienie naszego prezydenta Arustanu- Bolingo, który ogłosił wybory Ministra Sprawiedliwości i Sekretów. Tę funkcję pełniła do tej pory Vale. Musieliśmy też zdać raporty z funkcjonowania naszych Ministerstw. Na kolację zjedliśmy przepyszne spaghetti z pesto i Grana Padano, a potem oglądaliśmy film, który Stefano przysłał nam w paczce dla Clary- „Jumper”: trzymajcie się od niego z daleka!

czwartek, 16 lutego 2012

Kolejny czwartek

Dzisiejszy dzień upłynął jak zwykle pod znakiem niedożywionych dzieci. Maman Clementina od dwóch dni jest na rządowym szkoleniu z niedożywienia, Salome zastępuje Josephinę w aptece, więc dzisiaj dostałam przydział  konsultowania dzieciaków sama! Dostałam dwóch stażystów do pomocy i jedną pielęgniarkę do wydawania leków. Mój stażysta po godzinie się zmęczył – to było strasznie zabawne widzieć jak z dziecka na dziecko traci zapał, zaczyna się rozglądać jakby tu uciec i nie tłumaczy wszystkiego, o co pytam. Ale był przygwożdżony przeze mnie do roboty i wytrzymał do końca. Ja mam wrażenie, że poszło nam całkiem nieźle, tylko  przy jednym dziecku nie miałam pojęcia co zrobić, ale jakoś i z tego wybrnęłam. Pod koniec konsultacji przyszli na zajęcia praktyczne ludzie ze szkolenia z Maman Clementiną i dwoma facetami z Ministerstwa Zdrowia. Się działo! Oczywiście zaczęli sprawdzać moją pracę, wymachiwać mi wytycznymi postępowania przed nosem, ale pięknie się wybroniłam, bo przeczytałam na szczęście te  wytyczne. Na dodatek chłopaki zobaczyli kawał realnego życia, oderwanego od protokołu i Kinszasy: babcię z dzieckiem, które jest apatyczne, nie chce się bawić ani chodzić, odmawia jedzenia, wymiotuje po każdym posiłku. Klasyczny przypadek do przyjęcia do szpitala. Ale babcia mówi, że w domu ma jeszcze trójkę małych dzieci, którymi musi się zająć, więc nie zostanie w szpitalu. Stażysta ją przekonuje, Clementina ją przekonuje, nie zmienia zdania. Chłopaki do mnie: no i co ja zrobię z tym przypadkiem? Ja na to: więzieniem nie jesteśmy. Próbowali przez pół godziny ją przekonać, wychodzili z siebie- i jej nie przekonali. A więc co: błąd w postępowaniu według wytycznych? Nie, po prostu realne życie, mamy takie przypadki nie aż tak  rzadko tutaj! Na koniec jeden z nich poprosił mnie o maila, po tym jak przeprowadziliśmy rozmowę o zastosowaniu mleka terapeutycznego F-75 i PlumpyNut, a ja nie omieszkałam wziąć jego maila. Teraz nie opędzi się od moich maili! Zapytałam go bowiem co może zrobić w sprawie transportu PlumpyNut z Bunii do Aru- może napisać list do swojego przełożonego. Ile czasu to zajmie? 2-3 miesiące. Aha. My potrzebujemy nową dostawę na przyszły czwartek. Well… Po tym jakoś nadzwyczaj szybko się pożegnali i poszli. My natomiast mieliśmy dzisiaj dla dzieci jajka i mleko, szaleństwo. Trochę sobie zaskarbiłam sympatii Salome, która ostatnio ma mnie dość, za rozmowę z panami z Ministerstwa. Popołudnie spędziłam na przygotowaniach i prowadzeniu lekcji angielskiego. Właśnie wróciłam do domu i odżyłam po prysznicu. Ostatnio jest bardzo upalnie, już się nie ruszam bez wody, a prysznic jest ciepławy, a nie zimny:) Teraz mój żołądek zaczyna się domagać paliwa, ale z powodu ostatnich zawirowań nawet nie wiem kto dzisiaj gotuje, więc czas przespacerować się do kuchni i wybadać sytuację.

środa, 15 lutego 2012

Szaleństwo

Wow, to się nazywa okropny dzień! Dzisiaj w szpitalu nic nie szło. Po raz kolejny Salome rozłożyła ręce jak jej powiedziałam, że nie mamy szczepionki na tężec, na gruźlicę, że kończy się PlumpyNut… Moje narzekanie zakończyła stwierdzeniem, że tak, kiedyś się tym przejmowała, ale teraz jak czegoś nie ma to po prostu tego nie ma. Szczepionek nie ma w całym Aru i biuro rządowe odpowiedzialne za wydawanie szczepionek nie ma ich na składzie i oczywiście nie wiadomo, czy i kiedy będzie je miało. Także mamy położnictwo bez szczepionek na gruźlicę(1.dzień życia), konsultacje przedporodowe bez szczepionek na tężec(wg wytycznych kongijskich 4 dawki w ciągu ciąży) i szpital, w którym nie mogę dać profilaktyki p/tężcowej dziewczynie po wypadku na motorze z rozszarpaną nogą… Za sprowadzenie PlumpyNut z Bunii Salome nawet się nie zabrała, zmusiłam ją, żeby zadzwoniła do kogoś tam kto miałby nam je przywieźć- wyjechał poza Aru, jest aktualnie niedostępny. Nie, no szlag mnie trafia, że załatwienie tutaj czegokolwiek sprowadza się do niemożliwości! Od trzech dni proszę też Salome, żeby kupiła pojemniki na roztwory do dezynfekcji, bo są trzy różne stężenia do rąk, narzędzi chirurgicznych i powierzchni- ba, nawet ona sama to zaproponowała! Ale nie, oczywiście, to zbyt szybko spodziewać się po trzech dniach, że ktoś wreszcie pójdzie na open market i tu kupi, nie! Na dodatek Dani wrócił z Kampali na tarczy- nie udało mu się dostać wielu rzeczy, o które prosiłam. Natomiast razem z nim do Kampali jechała siostra Marcela, prowadząca szpital w Ariwara, która powiedziała, że ona wszystkie lekarstwa sprowadza z Motembo(?)w Kongo, a pozostałe zamawia w JMS w Kampali, ale trzeba być tam zarejestrowanym jako szpital. No i super- ale już widzę jak Salome się ucieszy na myśl o organizacji transportu z Motembo, założeniu konta w JMS, przesyłaniu pieniędzy przez Western Union…taaa… Jak patrzę na te wszystkie foldery, to aż mi się robi niedobrze, jak pomyślę, przez co trzeba będzie przejść. Mam dość(oczywiście tylko na dzisiaj:))!!!
Na pocieszenie Dani przywiózł z Arua list od Babci dla mnie oraz paczkę dla Clary, a w niej same wspaniałości na czele z zielonym pesto i Ferrero Rocher:)

wtorek, 14 lutego 2012

Cała od kredy:)

Nie wiem kiedy mi dzisiaj zleciał dzień. W szpitalu niby mało pacjentów, ale za to na konsultację przyszło dużo. Miałam też dzisiaj szczęście, bo było dużo, którzy mówili po francusku, więc było mi łatwiej się włączyć w dyskusję, potem też zawsze tacy pacjenci pytają kim ja jestem i wywiązuje się z tego miła rozmowa. Salome oczywiście nie załatwiła wszystkich rzeczy potrzebnych do dezynfekcji, ale za to Jean de Dieu przetłumaczył mi pięknie instrukcję. Wyrwałam się też na chwilę do biblioteki w czasie pracy, bo jest położona jakieś 5 minut od szpitala i zamknięta, gdy kończę pracę. Chciałam poszukać jakiś książek do nauki angielskiego i znalazłam ich mnóstwo. Nie pomogło mi to jednak w popołudniowych przygotowaniach do lekcji, bo wszystko wydawało mi się interesujące i nie mogłam się zdecydować co wybrać:) Koniec końców zamiast godzinnej wyszła mi 1,5-godzinna lekcja, na której i tak nie zrobiłam wszystkiego czego zaplanowałam. No, ale najważniejsze, że uczniowie byli zadowoleni. Nie wiem też czy już pisałam, że Afryka zrobiła ze mnie osobę strasznie niezdarną. Wszystko leci mi z rąk, co chwilę jestem brudna jak mała dziewczynka, przy myciu naczyń jestem cała mokra, a dzisiaj przy ścieraniu tablicy zagarnęłam jakimś cudem cały kurz kredowy z dołu tablicy na siebie…Dobrze, że jutro mój dzień prania! Siostry zmieniły dzień i zamiast w środy jesteśmy zaproszeni na wieczorną kolację we wtorki. Także właśnie czekam z Clarą na odpowiednią godzinę, żeby pójść do zakonu i przy okazji też zabrać modem, bo dzisiaj żadna z nas nie mogła go wziąć z cyber cafe po jej zamknięciu, jak zwykle to robimy.
Moi uczniowie:)

poniedziałek, 13 lutego 2012

W pracy (8)

Nie, no naprawdę! Muszę się tu wykazywać niezłą cierpliwością! Dzisiaj ogarniałam w szpitalu dwie sprawy: karty dzieci niedożywionych i dezynfekcję zużytych narzędzi chirurgicznych na położnictwie. Dzień był idealny, bo było mało pacjentów, spokojnie można było ich ogarnąć, na położnictwie nie było w czasie weekendu nowych porodów. Tak więc myślałam, że bez problemów załatwię wszystkie sprawy. Ale nie: tutaj traktują mnie coraz częściej jakbym chciała im zrobić krzywdę albo coś na złość. Także znowu musiałam przebrnąć przez akcję szukania kluczy, znajdywania s.Salome, przekonywania jej, że jednak dezynfekcja ma znaczenie i proszenia o zakup odpowiednich pojemników do przygotowywania roztworów do dezynfekcji. Efekt zobaczę może juto, ale coś nie jestem przekonana czy Salome się przejęła. Zaczyna mnie witać tym spojrzeniem w oczach „O, Boże, znowu ona!” jak chcę jej zadać pytanie. Wiem, że ma dużo na głowie i że jest wiecznie zmęczona, ale byłoby tak fajnie gdybyśmy mogły współpracować, a nie się tolerować… Ale nie narzekam- bo z Kampali doszły mnie co najmniej rewelacyjne słuchy, że Josephine(moja „ulubiona” siostra odpowiedzialna za zaopatrzenie apteki, której dopiero się nie chce!) dała listę rzeczy do kupienia dla szpitala Daniemu, żeby się tym zajął. Nie wiem jak on to zrobił, ale teraz przynajmniej mamy szansę, że coś się znajdzie w Kampali z tych leków, o które od tak dawna proszę Josephinę. Moje popołudnie było wyjątkowo trzynastkowe- prawie nic nie udało mi się załatwić z rzeczy, które sobie zaplanowałam. Tak więc posprzątałam połowę na razie naszej gigantycznej szafy w kuchni/spiżarce, a potem przyszli Esther, Bolingo, Felix i Jean de Dieu na lekcję angielskiego. Vale uczyła ich raz w tygodniu u nas w domu, żeby nie musieli płacić za kurs, który prowadzę w bibliotece. Myślę, że będzie z nimi więcej pracy niż myślałam, bo przepaść między Bolingo i Jeanem, którzy znają już trochę angielski, a Esther i Feliksem, którzy dopiero co zaczynają się go uczyć, jest jak dla mnie zbyt duża- i chyba będę musiała ich podzielić, żeby to miało ręce i nogi. Nie wiem, będę musiała się nad tym zastanowić. Na kolację natomiast Clara wyczarowała przepyszne tosty z patelni z salami, serem i jajkiem sadzonym. Niby nic, ale jak to ona- zawsze potrafi jakoś to tak wszystko połączyć, że wychodzi z tego przepyszne danie:)

niedziela, 12 lutego 2012

Och, niedziela!

Wreszcie, wreszcie! I pełen relaks- dzisiaj naprawdę nie robiłam nic. To znaczy wyspałam się do ósmej, zrobiłam pranie, poszłam na mszę, a potem razem z Clarą na obiad do sióstr. Potem  przez trzy godziny odpisywałam na maile, ogarnęłam salon, poszłam na adorację. Potem przygotowałyśmy pyszną sałatkę z kapusty, tuńczyka, fasoli i cebuli na kolację- gotowanie na dwie osoby ma zupełnie inny wymiar. Obie z Clarą doszłyśmy do wniosku, że wolimy gotować dla większej ilości osób, bo dla samych siebie to tak jakoś bez sensu:) Teraz czeka mnie wieczór z kartami niedożywionych dzieci i może jakiś film? Jednym słowem- dobry wypoczynek przed kolejnym tygodniem!

sobota, 11 lutego 2012

Zmęczenie

Oj, dzisiaj dopadło mnie bez litości. W szpitalu zaczęliśmy nową działalność- konsultacje przedporodowe, ale nie zostałam na nich, bo stwierdziłam, że już nie dam rady. Ten tydzień mnie przygwoździł totalnie, stwierdziłam, że nie ma sensu robić coś na siłę. Miałam też dobrą wymówkę, żeby się urwać ze szpitala, bo jechałyśmy z Clarą na targ. Po lunchu Dani pojechał z siostrami do Kampali. Musi kupić jakąś ważną część do drukarki w cyber cafe, która podobno jest w Kampali, więc zabrał się z siostrami, które akurat też tam jadą. Tak więc teraz zostałyśmy z Clarą we dwie. Strasznie cicho i pusto w domu:) Po południu rozmawiałam chyba z półtorej godziny z s.Joy- plotkowałyśmy o zachodzących zmianach i projektach na przyszłość. Potem ugotowałyśmy z Clarą pyszny makaron z sosem z torebki, który okazał się wyjątkowo dobry, a doprawiony naszym Grana Padano, wręcz rewelacyjny!

piątek, 10 lutego 2012

Pierwsze porody!!

Tak! Mamy dwa pierwsze dzieciaki- Josephinę i Josepha (mamy wybrały takie imiona na pamiątkę św.Josephiny Bakhity, siostry kanosjanki, bardzo znanej w Afryce, której imię nosi nasz szpital). Wszystko odbyło się bez powikłań i problemów, dzieciaki Apgar 10- pięknie i idealnie. Co prawda do higieny mogłabym się dużo przyczepić, ale nie wymagajmy cudów. Całą sterylizację szlag trafił, gdy na pięknie wysterylizowanych chustach z narzędziami ktoś położył niesterylną gruszkę do odsysania wydzieliny z dróg oddechowych, a pielęgniarka wzięła narzędzia niesterylnymi rękawiczkami (tzn. były sterylne, ale straciły swoją sterylność podczas zakładania…). Dobra, na razie nie będę się czepiać, ale coś mi się zdaje, że muszę przygotować jakieś małe expose o sterylności. Strasznie się cieszę, że akurat byłam w szpitalu podczas tych porodów i mam zdjęcie pierwszego dziecka. Do szpitala przyszła nowa grupa stażystów- już wiem, kto nam pomoże w przyszły czwartek z dziećmi! Potem razem z Maman Clementiną rozdawałyśmy PlumpyNut- wydaje się, że jedzą je tylko dzieci, bo niektórym zostało parę sztuk, bo dziecko nie miało na więcej apetytu. Także spodziewam się efektu- zmniejszenia obrzęków, zagojenia zmian na skórze. Mam nadzieję, że w przyszły czwartek będzie mi to dane!

czwartek, 9 lutego 2012

Nie mogę uwierzyć w to, co widzę!

I to od samego rana- o 5:30 wszyscy wstaliśmy pięknie zaspani, żeby pożegnać Valentinę. Naprawdę nie dotarło do mnie to, że wyjechała i może zobaczę ją za 8 miesięcy jak dobrze pójdzie- po prostu wskoczyła do samochodu i wyjechała…Potem zjedliśmy śniadanie przy różowym wschodzie słońca i ruszyłam na spotkanie z moim niemożliwym dniem. Merci nie ruszyła z wagą. Bienoit z astmą i dusznością, której nie możemy opanować od tygodnia ma ściszony szmer pęcherzykowy i stłumiony wypuk po prawej stronie- najbliższy rentgen jest godzinę drogi stąd. Ale największą akcję miałam dzisiaj z dzieckiem, które przyszło z dusznością, tachykardią i bladymi spojówkami- jak się okazało w badaniu: hemoglobina 2g/dl…!!! Przyszło, z tego co zrozumiałam, z siostrą mamy, rodzice gdzieś wyjechali, nie mamy dawcy. Szybki transfer do Hospital General- mają tam bank krwi. Jeden z naszych laborante zawiózł ją na rowerze(!) do szpitala. Gdy wróciłam do gabinetu, Elizabeth z uśmiechem na ustach oświadczyła, że to dziecko nie przeżyje, jeśli  nie dostanie krwi w przeciągu 30-45 minut, a przecież utknie w papierologii szpitala, więc nie ma dla niego szans. Wow, zatrzęsło mną. Była 9:40. Wskoczyłam na rower i pognałam do szpitala, gdzie zastałam naszą mamę siedzącą w recepcji. Poszłam więc do laboratorium, gdzie okazało się, że bank krwi jest… pusty! Jednak jeden z laborante obiecał mi, że zadzwoni do dawców, może ktoś się znajdzie. Wróciłam więc do mamy, zostałyśmy przyjęte bez kolejki przez lekarza, który potem poszedł z nami do laboratorium. Tak okazało się, że nie znaleźli dawcy w swoim rejestrze, ale na szczęście jeden z laborante ma taką samą grupę krwi i zgodził się oddać krew. Gdy pobieraliśmy krew na krzyżówkę, po raz kolejny nie mogłam uwierzyć w to, co widzę: krew wyglądała jak czerwonawa woda! Następnie mama z dzieckiem poszły na salę, czekać na krew i lekarstwa(anemia była spowodowana malarią), a ja myślałam, że potrząsnę jednym z laborante, widząc jak rusza się jak mucha w smole, ustawiając odczynniki w porządku od największej buteleczki do najmniejszej! Jak dla mnie to było zagrożenie życia i ja toczyłabym od razu- oni uparli się, że muszą zrobić wszystkie nadania: HCV, HIV, malarię, HBV. Po godzinie spędzonej w laboratorium, gdy byłam pewna, że chociaż znaleźli dawcę, wróciłam do naszego szpitala, bo przecież dzisiaj dzień z niedożywionymi dziećmi. Kończąc historię dziecka z anemią: krew dostało o 13:00, jak je widziałam po pracy miało się dobrze- tzn. nie gorzej. Nadal miało duszność i tachykardię, ale żyło i było podłączone do krwi. Mam nadzieję, że przeżyje.

Natomiast jeśli chodzi o niedożywione dzieci- dzisiejszy dzień zaliczam do absolutnych porażek. Ponieważ Maman Clementina pracuje w tym tygodniu na popołudnie, zastępowała ją s.Salome, która zniszczyła totalnie całą moją pracę z ostatnich trzech tygodni. Gdy przyjechałam z Hospital General zastałam wszystko do góry nogami- siostra już przepisywała leki, nie mierząc i nie ważąc dzieci. Myślałam, że ją uduszę, jak widziałam jak robi bałagan w moich czystych i przepisanych kartotekach, jak przepisuje loperamid i mebendazol na biegunkę, antybiotyk na dwudniowy kaszelek!!! Byłam wściekła! I bezradna…Ponieważ była tylko ona, pielęgniarka, która wydawała lekarstwa i ja- nie mogłam jej zagonić do ważenia dzieci, a sama badać, bo po pierwsze jest moją przełożoną, a po drugie do mojej pracy potrzebuję tłumacza. Czułam wszechogarniającą destrukcję. Koszmar! Na dodatek dzieci nie dostały w tym tygodniu ani jajek, ani mleka, bo tak, ja, ja  zapomniałam wczoraj w trakcie przygotowań do położnictwa wymusić to na siostrze. Także dzisiaj były tylko banany, a i tak to tylko dzięki uprzejmości Clary, która je przywiozła, bo na farmie jest ich za dużo. Jednym słowem, jak skończyliśmy z dziećmi, myślałam, że kogoś uduszę:)

Po południu czekał mnie na dodatek kurs angielskiego, ale znowu wszystko dobrze poszło, byłam zadowolona. Ludzie są naprawdę bardzo mili, śmiejemy się często, chyba też mnie rozumieją, chociaż tłumaczenie wszystkiego na francuski szło mi ciężko. Ale są wyrozumiali i pomagali mi w tłumaczeniu.

Vale dzwoniła kilka razy. Najpierw rano, miały z Clarą problemy na granicy: o 6:15, gdy tam dotarły…była zamknięta. Znalezienie kogoś kto ją otworzy zajęło trochę czasu, więc była chwila konsternacji czy  Vale zdąży na samolot. Na lotnisku w Kampali okazało się, że nic nie ma, a Vale musiała tam spędzić 13 godzin. Na dodatek nie zabrała za wiele do jedzenia, bojąc się o swój żołądek, czego potem bardzo pożałowała, bo z głodu chyba jest jej teraz niedobrze. Mam nadzieję, że w samolocie ją nakarmią. 

Ja natomiast wieczorem ugotowałam przepyszne risotto z grzybami z Polski(dzięki Rodzice!!!), trudna sztuka, ale za drugim razem mi wyszło bez pomocy moich Włochów. Musicie tego koniecznie spróbować, to u nas absolutny przebój. Również dlatego, że zbliża się koniec tygodnia, jakoś znowu skończyły się nam warzywa, a na risotto potrzeba trochę ryżu, przypraw, oleju, cebuli i oczywiście na koniec: fantastycznego Grana Padano, którego przysłali rodzice Vale. Dzięki Ci!!!

środa, 8 lutego 2012

Ostatni dzień z Valentiną!

Och, i tak mało czasu z Vale! Byłam dzisiaj tak zajęta na położnictwie, że prawie w ogóle się nie widziałyśmy- dobrze, że chociaż przyszła na otwarcie, to przynajmniej mogłyśmy tam porozmawiać. Od rana na położnictwie Dani walczył z kablami wszelkiego rodzaju, a ja z s.Salome sprzątałyśmy. Nie wiem, gdzie się podziały te wszystkie osoby, które miały nam pomóc, ale jak zobaczyłam, że jest 11, a sala porodowa wygląda jak po przejściu huraganu, to zabrałam się za sprzątanie, czyli to co robię najlepiej:) Po dwóch godzinach wszystko wyglądało świetnie, nawet Vale na otwarciu była pod wrażeniem. Potem robiłam mnóstwo małych rzeczy, które wciąż nie były skończone, także biegałam od jednego budynku do drugiego. Ale miałam czas by zrobić parę zdjęć podczas tego zamieszania.

Potem wróciłam na chwilę do domu coś zjeść i o 15 zaczęliśmy uroczystość otwarcia położnictwa. Najpierw była msza, potem poświęcenie budynku i sali, kilka przemówień i pyszne jedzenie. Wszystko trwało trzy godziny, zgrabnie wyszło, była bardzo miła atmosfera. Spotkaliśmy dużo znajomych, był czas, żeby spokojnie porozmawiać, a Vale mogła się ze wszystkimi pożegnać. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć, a na otwarcie przyszli też nasi pacjenci, co według mnie było bardzo sympatyczne. Przyszła też mama mojego niedożywionego dziecka, którym jestem absolutnie zauroczona, poniżej jego zdjęcia, jest kochane, mam nadzieję, że wreszcie przekroczy 4 kilo. Dzisiaj jak go ważyłam było o 11 dag cięższe…cóż, przynajmniej nie ubyło na wadze.

Wieczorem przyszli wszyscy nasi znajomi pożegnać Vale. Dani zrobił chleby z orzeszkami arachidowymi i pistacjowymi, rozpaliliśmy też ognisko, żeby upiec marshmallows, ale przede wszystkim ogień spotęgował nasze poczucie smutku, zrobiło się bardzo nostalgicznie, zaczęliśmy wspominać wspólne chwile, ach- ciężko było!


Sprzątamy, sprzątamy!


Moja Merci z mamą

Clementina i Elizabeth

s.Salome- mój szef:)

wtorek, 7 lutego 2012

Gorączkowe przygotowania

No, dzisiaj kawał dobrej roboty za nami! Cały dzień spędziliśmy z Danim w budynku położnictwa- ja przeprowadzając sterylizację, Dani naprawiając całą(dosłownie) elektrykę. Dzisiaj autoklawy działały bez zarzutu- 1,5 godziny i po sprawie. Także udało mi się zrobić dwa cykle i tym samym wysterylizować wszystkie narzędzia. Dani miał o wiele trudniejsze zadanie: trzeba było powkręcać żarówki do wiszących z sufitu kabli, przeciągnąć nowe kable do dodatkowego oświetlenia w sali porodowej i zrobić nowy kontakt. Wszystkie kable są schowane  między dachem a sufitem- jest tam przestrzeń z dużą ilością nietoperzy, myszy i pająków…Dani musiał się tam wdrapać i przebić otwory na kable przez sufit. W południe możecie się tylko domyślać jaka tam była temperatura! Świetne jest też to, że Dani potrafi zrobić wszystko, więc ja tylko chodziłam i mówiłam, co jeszcze trzeba naprawić: tu nieszczelna moskitiera, to gwóźdź do wbicia, tu niezamknięty kaseton. Wróciliśmy na chwilę na obiad i po południu znowu tam wróciliśmy. Przyszła do nas s.Salome- wreszcie była zadowolona, widziała, że naprawdę dużo zrobiliśmy, bo tego elektryka- Kaindę- prosiła od września, żeby to skończył. Jutro Dani chce jeszcze wymienić jakieś kable nad sufitem, bo mówi, że długo nie pociągną i zająć się oświetleniem na zewnątrz. Ale wewnątrz,  na otwarcie wszystko od strony elektrycznej jest gotowe. Natomiast jest jeszcze dużo pracy ze sprzątaniem, wstawieniem łóżka porodowego, wyniesieniem wszystkich śmieci itp. Trochę to dla mnie dziwne, że wszystko to siostra zostawiła na jutro. Ale „ca va”- to powiedzenie kwituje tutaj wszystko:)

Wieczorem ugotowałam moje pierwsze risotto, ale takie prawdziwe, włoskie, ryż jest jakby trochę papkowaty. To nasz absolutny przebój, który zapoczątkował Dani i musiałam go zrobić na ostatnią wspólną kolację z Vale. Jutro bowiem przychodzą na kolację nasi znajomi ją pożegnać, więc już nie będzie tak samo.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Nie ma tego złego

No ładnie! Spowodowałam dzisiaj spięcie:) Ponieważ okazało się, że mamy dwa autoklawy, Madre Tina zaleciła, żebyśmy używali ich obu na zmianę, bo nieużywany sprzęt się niszczy. A więc dzisiaj podłączyłam je oba do prądu i po jakimś czasie poczułam dziwny zapach spalenizny…Okazało się, że nasza elektryka tego nie wytrzymała i jedno gniazdko się spaliło. Nie potrafię profesjonalnie tego wytłumaczyć, ale chodzi mniej więcej o to, że tutaj prąd jest połączony w taki sposób, że gniazdko może wytrzymać maksymalnie 13 amperów(?), a bezpieczniki- 16. Co oznacza, że zanim zadziałają bezpieczniki, najpierw spali się gniazdko:) Mogę to dodać jako kolejną pozycję na liście tutejszych absurdów. Ale okazuje się, że naprawdę nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. S.Salome zadzwoniła po elektryka, który nawet przyjechał, ale ja dla bezpieczeństwa wezwałam Daniego, w końcu to jego działka, zresztą na dodatek było mi tak głupio, że chciałam jakoś zrekompensować ten dodatkowy kłopot na dwa dni przed otwarciem położnictwa. Dani naprawił wszystko w 5 minut, a potem przy okazji zapytał tego elektryka jak to jest wszystko połączone- okazało się, że to wielkie nieporozumienie. Na szczęście odkryliśmy to na tyle wcześniej, że do środy Dani powinien wszystko naprawić- nie mogę sobie wyobrazić, co by było gdyby w środku nocy, z np. trzema rodzącymi na położnictwie, spaliła się cała instalacja. Wow! Jakie szczęście, że to wykryliśmy. Co prawda nie jest łatwo w tak krótkim czasie wszystko zorganizować, więc całe popołudnie Dani spędził na przeglądaniu zawartości magazynów naszych dwóch zakonów i naszego domu w poszukiwaniu potrzebnych części. Mam nadzieję, że wszystko znalazł, bo czas goni!

Tak więc skończyliśmy pracę bardzo późno, na pół godziny wróciłam do domu, żeby coś zjeść przed popołudniowym spotkaniem z personelem położnictwa, które okazało się totalną porażką- zamiast porządnej porcji informacji i standardów postępowania w najczęstszych stanach na położnictwie(naiwna!), słuchałam o wypełnianiu kartotek przez godzinę… Po spotkaniu pojechałam do piekarni, bo możliwe, że będę musiała trochę tam pomóc w pracy, gdy Vale wyjedzie. Spotkałam tam Vale z s.Joy- plotkowałyśmy chyba z godzinę o tym jak to teraz będzie bez Vale, która wyjeżdża w CZWARTEK! Tylko dwa dni! Aż nie chcę o tym myśleć...

niedziela, 5 lutego 2012

Jedna czwarta wigilii

Chyba staje się tradycją, że niedziele spędzam w kuchni- dzisiaj kolejne 4 godziny:) Z racji tego, że jakiś tydzień temu dotarła paczka ze świątecznymi wspaniałościami, postanowiłam zrobić małą wigilię. Był barszcz z uszkami, zupa grzybowa z łazankami i pierogi z kapustą i grzybami. Zupy wyszły rewelacyjne, zwłaszcza barszcz był totalnym zaskoczeniem smakowym dla wszystkich. Łazanki trochę nie wyszły, bo się posklejały i były wielką grudą, ale z zupą nie były najgorsze. Ale największym wyzwaniem i sukcesem były pierogi- zarobienie ciasta, lepienie pierogów, potem gotowanie i smażenie na patelni. Wyszły wyśmienite, w ogóle znowu wszystko wszystkim smakowało! Co prawda nie wyrobiłam się z czasem, ale Dani zaangażował się w lepienie pierogów, Vale w przygotowanie stołu, a Jean de Dieu i Esther spóźnili się prawie godzinę:) Na deser jedliśmy przepyszne suszone jabłka, rodzynki, orzechy laskowe i pistacje- najfajniejsze było to, że oprócz nas (w znaczeniu białych) nikt nie jadł tych rzeczy ani razu, więc tym bardziej byli zaskoczeni i zadowoleni. Wygrały rodzynki i orzechy laskowe. Gdy wreszcie ogarnęliśmy absolutny bałagan i myślałam, że czeka nas chwila spokoju, przyszedł w odwiedziny ksiądz Peter- nowy ksiądz z Nigerii w naszej parafii, bardzo ekspansywny i wszechwiedzący, ale w sumie miły. Potem miałam naradę z Vale, która chciała mi przekazać wszystkie ważne informacje o swojej pracy, którą teraz będziemy musieli przejąć. Po godzinie dotarło do mnie, że Vale naprawdę wyjeżdża i nie sądzę, żeby miała ochotę wrócić… Strasznie to przygnębiające!




sobota, 4 lutego 2012

W pracy (7)

Dzisiaj w szpitalu mieliśmy przeprowadzić kolejne sterylizacje narzędzi, ale s.Salome była tak zajęta, że na 3-godzinny proces było już za późno. Na dodatek nie mamy już wody destylowanej, którą używa się w autoklawie, więc będziemy musieli użyć wody z filtra. Nasze dziecko na szczęście zjada posiłki, przynajmniej tak mówi mama i, co najważniejsze, nie dostało biegunki. Bowiem to mleko terapeutyczne, które mu dajemy, F-75, jest wysoko osmolarne i może ją powodować. Po południu miałam ostatnią lekcję z prof.Nalią, chociaż myślałam, że się znowu nie odbędzie, bo kolejny raz profesor mocno się spóźnił, już wracałam do domu jak się spotkaliśmy. Coraz ciężej było mi się zebrać na te lekcje, dlatego cieszę się, że to już koniec. Na dodatek teraz będę musiała przejąć kurs angielskiego Vale, więc te popołudnia, które spędzałam z profesorem zamienię na bycie profesorem:) Wieczorem zabrałam się za przygotowywanie jutrzejszego wielkiego polskiego wigilijnego obiadu- zaczęłam od farszu na pierogi i łazanek. Na razie wszystko wygląda dobrze, jestem pełna nadziei na jutro!

piątek, 3 lutego 2012

To dopiero jest zmiana!

Dzisiaj w szpitalu próba cierpliwości. Dwa dni temu przyjęliśmy 5-miesięczne dziecko ważące 4kg z zapaleniem płuc. Ładnie się zbiera z zapalenia, ale oczywiście najbardziej brakuje mu jedzenia. Mama ciągle powtarza, że dziecko je, bo karmi je piersią, ale nie zwróciła uwagi, że dziecko nie ssie. Przez 5 miesięcy nie zaniepokoiło ją, że dziecko w ogóle nie przybrało na wadze. Na dodatek, gdy Elizabeth przepisała mu mleko z torebki do dokarmiania ani mama nie chciała go mu dawać, ani pielęgniarki pomóc. Spotkałam się z absolutną ignorancją- już słyszałam, jak mówią, że skoro to dziewiąte dziecko w rodzinie, no to cóż możemy zrobić, przecież wiadomo, że będzie niedożywione. Udało mi się jednak namówić Maman Clementinę, żeby mi pomogła i zamiast zwykłego mleka(które jest przecież dla zdrowych dzieci) znalazłyśmy w aptece mleko F-75, specjalnie dla niedożywionych dzieci. Potem z pół godziny wyjaśniałyśmy mamie jak ma przyrządzić mleko, razem z demonstracją. Tutaj wszystko urasta do wielkiego problemu: znalezienie przegotowanej wody, termosu, w którym można by ją było przechować, znalezienie i umycie kubka i łyżki, mój Boże, koszmar! Na dodatek ja tłumaczę Maman o co mi chodzi moim łamanym francuskim, ona mówi to w lingala  jednej z mam, która zna lugbara i może to przetłumaczyć naszej mamie. Mama ma wyraz twarzy w stylu: ”zostawcie mnie w spokoju” i jest oczywiście bardzo chętna do współpracy. Mam ochotę potrząsnąć taką matką, ale zachowuję pełen profesjonalizm i na koniec na migi pokazuję, że wszystko będzie dobrze i żeby zachęcała dziecko do jedzenia. Potem wracam do szpitala po południu i przerabiamy to wszystko raz jeszcze…

Poza tym dzisiaj wielkie święto, moje, prywatne, bo wreszcie udało się uskutecznić rozdawanie PlumpyNut!!! Wreszcie dostałam lekarstwo, o które mi chodziło. Wieczorem w domu próbowaliśmy tego wynalazku- jest absolutnie pyszny, jak kremowe i słodkie masło orzechowe.

Ale ogólnie rzecz biorąc wieczór był co najmniej kiepski- Vale podjęła ostateczną decyzję, że wraca do Rzymu!! Czuje się źle, lekarstwa za bardzo jej nie pomagają i boi się, że może się stać coś nieprzewidzianego.  Nie mogę w to po prostu uwierzyć, jeszcze to do mnie nie dociera… Jedyną nadzieją jest to, że gdy poczuje się dobrze, może zdecyduje się wrócić. Ale na razie nie chce nam nic obiecywać, więc sama nie wiem co o tym myśli.

Dzień skończyliśmy wizytą Madre Tiny, która chciała się z nami pożegnać, bo we wtorek wyjeżdża i zaczyna się żegnać ze wszystkimi. Wczoraj przyjechała też s.Katerina z Rzymu, która skończyła tam  edukację i przywiozła nam wielką przesyłkę od rodziców Vale i dzisiaj ją rozpakowywaliśmy: mnóstwo serów(również Grana Padano, mniam, mniam!!), salami, prosciutto, lasagnia, tuńczyk i europejska pasta do zębów dla mnie.

czwartek, 2 lutego 2012

Zmiany

Wczoraj wróciła do nas Maman Maria! Od razu można było zauważyć różnicę- z wczorajszego i dzisiejszego obiadu nic nie zostało:) Wreszcie fufu było jadalne, mięso miękkie i omlet zamiast gotowanych jajek. Co prawda żałujemy, że już nie będzie tak czysto w domu jak z Maman Castą, ale nie można mieć wszystkiego, co nie?

Nasze niedożywione dzieci mają się lepiej- chyba skutkuje nie wciskanie w nich kolejnych antybiotyków i chininy. Po ostatniej odmowie s.Salome, dzisiaj jakimś cudem znowu znalazły się jajka, ale największą akcję zaczynamy jutro- rozdawanie PlumpyNut! W zeszłym tygodniu bowiem UNICEF ni stąd ni  z owąd przyjechał z transportem PlumpyNut do Aru, ale przywiózł tylko 100 kartonów, a w każdym po 100 sztuk. To niewiele, bo dziecko dostaje do domu średnio 20-30 sztuk PlumpyNut na tydzień. Ale teraz Madre Tina organizuje sprawę z transportem na kolejne miesiące. Chyba już pisałam, że PlumpyNut w dużych ilościach ma UNICEF w Bunii, ale nie dostarcza go do sąsiednich miejscowości. Natomiast siostry mają swój zakon też w Bunii, a więc trzeba dograć sprawę transportu kartonów z UNICEFU na stację autobusową. Za transport z Bunii do Arua będą płacić siostry, Madre Tina mi to obiecała. Mam tylko nadzieję, że taka ilość jaka jest nam potrzebna zmieści się do autobusu. PlumpyNut to saszetka z wysoko proteinową i wysoko kaloryczną masą na bazie masła orzechowego,  która ma swoje miejsce we wszystkich wytycznych leczenia niedożywienia.

Poza tym ostatnie dwa popołudnia wykorzystałam na nadrabianie zaległości- mój pokój był w opłakanym stanie, musiałam go porządnie posprzątać, oddałam sukienkę do przerobienia, bo jednak mi się nie podobała, odpisałam na maile itp. Mamy też chorą Vale- jest z nią naprawdę kiepsko, ma tyfus, zaczyna się jej chyba też malaria i ma jakąś wysypkę na skórze niewiadomego pochodzenia. Także leczy ją miejscowy lekarz- mąż Elizabeth, przez maila- włoski dermatolog i przez telefon- tamtejszy internista. Ja zbieram to wszystko do kupy i staram się uporządkować, przede wszystkim jednak staram się jakoś ogarnąć Vale, bo jest naprawdę przestraszona. Ale dzisiaj już chyba osiągnęłyśmy plateau i zaczyna się przyzwyczajać do myśli, że musi brać te wszystkie lekarstwa i myśleć pozytywnie…

Wieczorem zrobiłam naleśniki, idą mi coraz lepiej. A teraz pada deszcz- idealnie jak na suchą porę, ale to tylko dlatego, że dzisiaj zrobiłam pranie. Nie wiem czy wspominałam, że nasza pralka SIĘ naprawiła!!