sobota, 2 czerwca 2012

Ariwara- tydzień trzeci


Ten tydzień upłynął pod znakiem chorowania:) Po kolei każda z sióstr(dosłownie) byłą chora: zaczęło się od Christiny, która miała grypę, potem Kabagambe miała malarię, Claudine musiała brać kroplówki z chininą, potem wzięło Emerance i Clementine na ból głowy, ale pewnie rozwiną też malarię, a na koniec Suzana zjadła coś niestrawnego i dwa dni leżała w łóżku z bólem brzucha. Ja natomiast we wtorek dziwnie słabo się poczułam, miałam też powtórzyć test na malarię, więc na dodatek poprosiłam o test  na fievre typhoide, który okazał się pozytywny. Mamy tutaj dużo niejasności związanych z tą chorobą: z jednej strony fievre typhoide tłumaczy się w literaturze jako dur brzuszny, przebiegający z gorączką, wysypką na klatce piersiowej, na który na dodatek jestem zaszczepiona- więc to chyba mało prawdopodobne, że go mam. Chodzą też tutaj plotki, że mianem typhoid określa się dur brzuszny, a fievre typhoide to lekka choroba z bólem brzucha. A może jest zupełnie odwrotnie. Szukałam dzisiaj jakiś informacji na ten temat w internecie, ale nie znalazłam żadnych wyjaśniających informacji. Jedno jest pewne: biorę antybiotyk i nie mam żadnych dolegliwości, więc pewnie to działa. Tak że we wtorek i środę nie chodziłam do szpitala.
Ale wracając do początku: w poniedziałek mieliśmy miły, ale krótki poranek, gdyż zdecydowaliśmy się pojechać wcześniej na stację autobusową, żeby znowu nie odjechał nam za wcześnie. Tutaj oczywiście nie ma żadnego rozkładu jazdy i autobus czasem jest o 12, czasem o 11:20, w sumie nikt nie wie kiedy się zjawi… Wykorzystują to lokalni taksówkarze, za każdym razem gdy tam jesteśmy wciskając nam, że autobus już pojechał i że teraz możemy się dostać do Ariwara tylko na motorze. Tym razem również się do nas przyczepił, ale najlepsze było to, że wiedzieliśmy, że autobus jeszcze nie pojechał i Dani mu to powiedział, a on na to, że to prawda, ale musi nas trochę pomęczyć (czyt. skłamać!).Bolingo znowu nas zawiózł na stację, na której ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy Christinę i Suzanę. Przyjechały razem, bo zmarł ktoś z rodziny Christiny i Suzana jej towarzyszyła, a teraz wracała z nami. W Ariwara spotkaliśmy trzy siostry Kathy, Josephine i Janine, które przyjechały na trzydniowe modlitwy do Ducha Św. To było niesamowite: przez trzy dni nie ustawały śpiewy w kościele. Na początku było to nawet całkiem zajmujące, ale już we wtorek po południu miałam dość. W środę wreszcie zapanowała błoga cisza, a siostry wróciły do Aru. Została tylko Josephine, która w czwartek miała operację w tutejszym szpitalu. Wolne popołudnia spędzałam tradycyjnie na sprzątaniu, praniu, skończyłam czytać książkę po angielsku. We wtorek dzwoniliśmy do Vale bo miała 30.urodziny: tak dobrze było ją usłyszeć! W piątek gotowałam razem z Suzaną kolację: rewelacyjne ziemniaki z pomidorami i zupę, trochę było ciężko, bo Suzana jest czasem bardzo chaotyczna. Niby chce, żebym jej pomogła, a potem połowę pracy robi za mnie, pokazując mi jak mam coś zrobić, więc nie wiem czy to dobra pomoc. Ale mimo wszystko fajnie było się trochę pokręcić w kuchni. W szpitalu niezmiennie dobrze, w tym tygodniu żadne dziecko nam nie zmarło, mimo, że mieliśmy ciężkie przypadki anemii. Wszystko było pięknie dopięte na ostatni guzik, bo mieliśmy mniej dzieci i można się było nimi bardziej dokładnie zająć. W sobotę jak zwykle skończyłam wcześniej, bo o 13 byliśmy umówieni z s.Carmelą, że wracamy. Przyjechała tu samochodem, żeby towarzyszyć Josephinie po operacji i w sobotę wracaliśmy razem. Siostry, jakby coś przeczuwając, były bardzo rozczarowane, że nie zostajemy na obiedzie, ale my już chcieliśmy jechać, a tak wyjechalibyśmy z godzinę później, znając tutejsze realia. Po około 30 minutach jazdy zgasł nam samochód i nie mogliśmy go ponownie zapalić: rozładował się nam akumulator. Najpierw więc próbowaliśmy go pchać, ale w końcu przejeżdżał jakiś samochód, zatrzymał się i podładował nam akumulator(dzięki Bogu, że mieliśmy te kable!). Myśleliśmy, że to koniec kłopotów, ale nie: za jakieś kolejne 30 minut z rury wydechowej i spod maski zaczął się wydobywać czarny dym i w końcu samochód znowu się zatrzymał. Tym razem nie było szans na jego ponowne zapalenie. Znowu zatrzymał się jakiś samochód, z mechanikiem w środku, ku naszemu zdziwienie, który zapewnił nas, że spaliliśmy silnik i teraz to tylko holowanie. Na szczęście byliśmy już bliżej Aru niż Ariwara i zadzwoniliśmy po Clarę, żeby po nas przyjechała. Czekaliśmy z jakąś godzinę, a że nie było słońca, ja oczywiście trzęsłam się z zimna:) Holowanie przebiegło bez żadnych problemów, jechaliśmy z prędkością ok 30km/h. Gdy wreszcie dotarliśmy do Aru było koło 17 i jedyne na co miałam ochotę to gorąca herbata. Potem zjawiła się Mary, Enzo, z Danim pochłonęliśmy pozostałości z obiadu, deser składający się z herbatników z masłem orzechowym, przy stole panowała wspaniała atmosfera  radości, że znowu jesteśmy razem. Rodzice Mary przysłali list z nowymi filmami, które z entuzjazmem podziwialiśmy, na mnie czekał list od Babci i Cioci. Wzięłam gorący prysznic(nie wiem czy pisałam, że odkryliśmy z Danim wspaniały wynalazek turystycznych pryszniców; to wielki czarny worek z rurką, do którego można wlać ciepłą wodę i zrobić prawdziwy ciepły prysznic!) i przyszli nasi znajomi, bo Bolingo miał pierwsze w drugiej kadencji przemówienie prezydenckie. Potem z Mary relaksowałyśmy się z książką na naszych sofach, podczas gdy chłopaki przygotowywali na kolację risotto. Potem zrobiliśmy sobie seans filmowy „Zoolandera”, kultowego jak się okazuje filmu, którego tylko ja nie widziałam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz