sobota, 16 czerwca 2012

Ariwara- cały tydzień piąty sama


Tak właśnie! Różne wypadki losowe sprawiły, że Dani nie mógł w tym tygodniu przyjechać do Ariwara: w poniedziałek musiał jechać do Arua kupić wszystkie potrzebne rzeczy do swojej elektrycznej pracy w szpitalu, we wtorek- przedłużyć wizę, która kończyła się w piątek, w środę- dostał ciężkiej malarii z gorączką 39,3st.C, bólem głowy i wymiotami... Ja natomiast miałam próbkę tego, jak to będzie mieszkać w Ariwara samej: i muszę przyznać, że nie było tak źle! W poniedziałek jak zwykle Bolingo zawiózł mnie na stację autobusową, nie czekałam nawet tak długo na autobus, a na dodatek przywitał mnie znany nam już kierowca Michel. W Ariwara już od jakiegoś czasu nie bierzemy moto taxi, bo wyrobiliśmy się w chodzeniu- tym razem też zdecydowałam się na 15-minutowy spacerek. Siostry powitały mnie jak zwykle bardzo serdecznie, ale oczywiście z wielkim zdziwieniem gdzie jest Dani:) Och, jak one go uwielbiają! Całe(dosłownie) popołudnie spędziłam na praniu wszystkich moich rzeczy- coraz więcej się ich tu gromadzi, co tydzień przywożę na sobie coś nowego do Ariwara. We wtorek zaczął się intensywny tydzień w szpitalu. Pracowałam rano mniej więcej do 12-13, bo tak się kończyły nowe przypadki i ogarnianie oddziału, a ponieważ po południu pracował Justin to pracowałam też z nim od 15 do 18. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten system podobał. Suzana wreszcie była zadowolona, że jem z nimi obiad o normalnej porze(bo nie mogła zdzierżyć, że zwykle jadłam go po szpitalu koło 15-16), ja miałam idealną przerwę w ciągu dnia na małą drzemkę(to chyba za sprawą tego upału), jeden rozdział książki, spacer na open market. Potem gdy przychodziłam wieczorem ze szpitala brałam prysznic, ogarniałam trochę pokój i już siostry wołały mnie na kolację. Ciężkie są tu tylko wieczory, a to za sprawą braku elektryczności. Mam w pokoju tylko małą lampkę na baterie, która nie daje dużo światła, na dodatek staram się nie ładować komputera codziennie, bo siostry mają duży problem z bateriami, które nie trzymają prądu i łatwo się wyczerpują, więc też nie używam go za długo. Koniec końców, o dziesiątej najpóźniej idę spać:) Obecnie na wszystko mam czas, wszystko jest ładnie zorganizowane w moim pokoju, wreszcie(!!!!) pozbyłam się wszystkich list, które tak bardzo przypominały mi moje zabiegane życie w Polsce. A więc reasumując jestem całkiem zadowolona z Ariwara. Mam już też potwierdzenie, że 2 sierpnia przyjedzie tutaj siedmiu wolontariuszy na trzy tygodnie, więc już niedługo będzie z kim pogadać:)
A w szpitalu: miałam powtórkę z Aru z dwoma niedożywionymi bliźniakami. Przyjęliśmy je w czwartek po południu: mama przyszła z nimi do szpitala tak jak stała(że oni też tutaj niczego nie planują?), mimo że została skierowanie z „ośrodka zdrowia” do szpitala: można się więc było domyśleć, że trzeba ze sobą coś zabrać. No i zaczęło się: nie ma kubka, nie ma przegotowanej wody, nie ma łyżek, nie ma wody do rozcieńczenia syropków…stara bajka. I muszę przyznać, że mi się odechciało, jak przyszłam w piątek rano, a mama wciąż nie przygotowała wody(przez co pielęgniarka nie mogła przygotować mleka) i nie dała dzieciom porannej dawki leków… Skłaniam się niestety ku opinii, że tutejsze mamy naprawdę nie mają pojęcia jak się zajmować dziećmi: całe to niedożywienie wynikające z faktu, że dzieci jedzą tylko bezwartościowe fufu, bo mamy nie widzą, że dzieciom należy się różnorodna dieta; jakieś ubzdurane wyobrażenie, że leki, które przepisujemy powodują gorączkę albo grzybicę jamy ustnej, więc mamy ich nie podają; cała medycyna „naturalna” z nacinaniem skóry w celu wyjścia gorączki, co skutkuje tylko zakażeniami. Brak edukacji jest tu obezwładniający, a ja czuję się taka bezradna, bo bez języka nie mogę im nic wytłumaczyć. Oprócz Justina żadna z pielęgniarek nie tłumaczy na lingala tego, co mówię. A więc jak ma tu iść postęp, skoro każdy wszystko olewa? Obecnie toczy się sprawa z jedną z naszych pielęgniarek, która mając nocny dyżur nie podaje leków: i to nie pierwszy raz jak ją na tym łapiemy.
Znowu mieliśmy kilka przypadków dzieci ze skrajnie ciężką anemią: jedno z nich zmarło w trakcie zakładania wenflonu, z krwią gotową do przetoczenia czekającą obok…Nie zdążyliśmy. Mamy też dziecko z chłoniakiem Burkitta, ze strasznie zdeformowaną twarzą(zajęte są kości żuchwy i szczęki), które też nie ma szans na przeżycie, bo tutaj nie ma leków na chłoniaka, tylko leczenie symptomatologiczne. Mamy też po raz kolejny 2-miesięcznego Prodige, z wymiotami od urodzenia, prawdopodobnie z przerostowym zwężeniem odźwiernika, którego mama nie akceptuje operacji i domaga się leków przeciwwymiotnych… Mieliśmy też 3-miesięczną Etsoni, z malarią pozytywną na cztery plusy(za każdym razem jak widzimy taki wynik dr Cyprian mi mówi, że Europejczyk z takim wynikiem by nie przeżył), której mama nie zgodziła się na kroplówkę z chininą(postępowanie standardowe), tylko na chininę per os. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi przypadkami leżą pieniądze i brak edukacji, rzeczy jak dla mnie nie do przeskoczenia i dlatego tak frustrujące.
Od tego chyba też tygodnia( a może to było w zeszłym?) mamy nowego szefa pediatrii- Jaques’a. Z dnia na dzień jestem coraz bardziej zadowolona z jego pracy, naprawdę świetnie się odnajduje, w sprawach organizacyjnych jest na pewno lepszy niż Justin. Justinowi czasem się coś zapomni, ale Jaques ma wszystko pod kontrolą, naprawdę wow. I jest też taki „sprężysty” jak Justin: jak trzeba coś zrobić albo wyjaśnić, to po prostu wstaje i idzie. Może Wam się to czyta z uśmiechem na ustach, ale tak, takie mamy tu problemy: na przykład mówię, że mamy do przygotowania pięć kroplówek z chininą, na co pielęgniarka mówi aha. No to wstańże  i zacznij je przygotowywać! Ale nie, tutaj najpierw ona się musi zastanowić czy warto wstać. Z Justinem i Jaquiem nie ma takich problemów, oni mają podejście pracujmy, pracujmy. Fajnie też, że Jaques jest szefem, bo to oznacza, że jest codziennie na zmianie porannej, a więc na tej gdzie się najwięcej dzieje(chociaż czasem te noce z 7 nowymi przypadkami…), trzeba też zaplanować zaopatrzenie, plan pracy na cały dzień, wyjaśnić niejasności, doprowadzić dokumentację do porządku. Jednak Jaques’a pewnie nigdy nie polubię tak bardzo jak Justina, bo już zaczął mnie pytać jak się dostać do Polski(choć jestem pewna, że nawet nie wie gdzie to jest), jak tu jest  z pracą itp. Justin w przeciwieństwie do niego jest taki prostolinijny, nigdy mnie o nic nie poprosił, a jak byłam chora to zadzwonił, żeby się zapytać jak się czuję:) Cały Justin!
W piątek w zakonie zrobiło się nadzwyczaj cicho: Suzana wyjechała na tydzień do Watsa, a Josephine(ta, która miała operację) i Esperance(ta, która się nią opiekowała) wróciły do Aru. Zostałyśmy więc w szóstkę- przy takiej liczbie „utrata” trzech sióstr to wielka zmiana.
Przypomniały mi się jeszcze trzy rzeczy związane z Suzaną, które niezbicie świadczą, jak kochaną osobą jest siostra. Gdy przyjechałam do Ariwara przywiozłam ze sobą połowę pieniędzy, które zwyczajowo oddaję na potrzeby domu VOICA w Aru: teraz spędzam równie dużo czasu w Ariwara i postanowiłyśmy z Clarą, że część pieniędzy tam zostawię. Cała Suzana: nie chciała przyjąć pieniędzy, tłumacząc, że jestem tu mile widziana i że nie muszę się dokładać. Innym razem przychodzę na kolację, a tu Suzana(z tym swoim niepokojem w oczach, od razu wiedziałam, że coś się święci) zabiera mi talerz i idzie z nim do kuchni, wracając z makaronem specjalnie ugotowanym dla mnie, bo wie, że go lubię i ciągle się martwi, że nie jem z apetytem(co nie jest oczywiście prawdą, ale nie da się jej przekonać). I ostatnia sprawa: na każdy rok siostry układają sobie plan pracy, który każda ma wydrukowany w formie książeczki. Siostry nie wiedziały jak to zrobić, żeby strony się zgadzały, więc Suzana poprosiła mnie czy mogłabym to dla nich zrobić. Zajęło mi to z godzinę, ale radość sióstr była bezcenna- Suzanie aż brakło słów. Boże, taka mała rzecz, to do pozazdroszczenia taka umiejętność cieszenia się z takich głupstw! I rewelacyjne uczucie dla mnie:)
Dzisiaj natomiast rano najpierw przed szpitalem pojechałam kupić bilet na popołudniowy autobus. Pożyczyłam Suzany rewelacyjny czerwony rower, na którym można prosto siedzieć i ma kosz z przodu na torebkę- istne cudo! W szpitalu ładnie wszystko ogarnęliśmy do dwunastej, miałam więc czas, żeby posprzątać pokój, zjeść obiad, spakować się, a ponieważ miałam przywieźć do Aru paczkę dla Josephiny, która była trochę ciężka, Emerance zamówiła dla mnie moto taxi. Gdy przyjechaliśmy na stację, autobus już czekał, zapakowałam się i…lunęło! I to jak: widziałam jak biała ściana deszczu jest bliżej i bliżej. Potem była burza z piorunami, jeden huknął tak blisko, że aż wszyscy podskoczyli. Po jakiś 20 minutach zjawił się wreszcie kierowca i ruszyliśmy. Nie wiem jakim cudem autobus nie ugrzązł w tych gigantycznych kałużach, czasem to chyba można to nazwać rzeką. Ale szczęśliwie dojechaliśmy, myślałam tylko że zabiję dziewczynę obok mnie, która całą podróż(dzisiaj rekord 2,5 godzin!) słuchała muzyki z telefonu i śpiewała…O, masakra! Zero poczucia obciachu czy na przykład tego, że komuś się przeszkadza. Dzięki Bogu za interesującą książkę, którą miałam ze sobą!
W domu zastałam wielką niespodziankę: Fiona w środę urodziła 10 szczeniaków, które są słodkie, prześliczne i jestem w nich zakochana po uszy!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz