sobota, 30 czerwca 2012

Ariwara- siódmy tydzień znowu sama


W poniedziałek rano pojechaliśmy z Danim do szpitala kupić dla niego chininę: jego test na malarię po przeleczeniu się Coartemem jest nadal pozytywny, a że Dani za dwa tygodnie wyjeżdża to zdecydował się na niezawodną chininę. Bardzo jestem ciekawa jak to zniesie, bo słyszałam o wielu działaniach niepożądanych chininy: bóle głowy, znaczne osłabienie, wymioty, dzwonienie w uszach(podobno bardzo częste i bardzo nieprzyjemne). Udało mi się też znaleźć w bibliotece w miarę dobrą książkę dla Christiny do nauki angielskiego- umówiłyśmy się, że zaczniemy w nadchodzącym tygodniu. Nie jest idealna, bo ja potrzebuję książki dla dzieci, gdzie zaczyna się angielski od podstaw. Ale Christina jest zdumiewająco dobrym uczniem, nawet z książką sobie poradziłyśmy. Miałyśmy dwie lekcje w czwartek i piątek, dużo zrobiłyśmy, bo teraz nie będzie mnie przez tydzień w Ariwara i chcę, żeby miała dużo rzeczy, których będzie mogła się uczyć sama: odmiana czasownika „być” i „mieć”, trochę słownictwa, podstawowe zasady gramatyczne. Na piątkową lekcję przyszła Suzana, ale nie dała rady, wyszła po 20 minutach, chyba nie za bardzo ją to interesowało. W szpitalu mieliśmy w tym tygodniu kawał dobrej pracy, nie było może bardzo dużo dzieciaków, ale dużo się działo. Zaczęło się od totalnej katastrofy jak przyjechałam, nic nie działało: dzieciaki od dwóch dni były bez chininy per os, syropki były zapisane na karcie obserwacji, ale nikt ich nie dał mamom, tak samo z Paracetamolem- są na karcie, ale mamy nie mają recepty na niego, zaplanowane kroplówki z chininą są tylko dla połowy dzieciaków, o reszcie chyba zapomniano, przepisane wczoraj zastrzyki z antybiotykiem nie są podane aż do dzisiaj, niedożywione dzieciaki od dwóch dni są bez mleka terapeutycznego…Jednym słowem- poczułam się przez chwilę jak w Aru. Zaraz potem zabrałam się za porządkowanie tego rozgardiaszu, na szczęście na obchód przyszedł  dr Faustin, który widział moje rosnące przerażenie, gdy prawie na każdej fiszce coś się nie zgadzało i dzielnie mi pomagał. Nie mogłam się powstrzymać przed wyrażeniem swojego zdziwienia wieczorem siostrom odpowiedzialnym, że nic dzisiaj w szpitalu nie było jak trzeba. I tutaj poczułam się dokładnie odwrotnie jak w Aru- następnego  dnia s.Claudine przyszła do naszej dyżurki, zamknęła drzwi na zamek i przez godzinę dyskutowaliśmy co nie gra i dlaczego i jak możemy to zmienić. Wow! Byłam pod wrażeniem, że wszystko jednak nawet tutaj w Kongo da się załatwić tak szybko- ale to tylko i wyłącznie lata pracy białej Marceli z tymi siostrami, które mają już niektóre „białe” zachowania, to widać. Oj, kiedyż ona wreszcie wróci! Wciąż nie mam od niej żadnej informacji, mam nadzieję, że niedługo! W tym tygodniu zmarła nam dwójka dzieci: jedna śliczna dziewczynka z ogromnym zapaleniem płuc, która dusiła się przez dwa dni i nie za bardzo wiedzieliśmy co możemy dla niej jeszcze zrobić i w piątek biedniutkie dziecko, Pascal, koszmarnie niedożywiony, miał widok potwornie zmęczonego i smutnego dziecka, wystające kości policzkowe i był tak słaby, że nie mógł się ruszać… Mamy też 2-tygodniowe niemowlę, które straciło mamę przy porodzie, tata też nie żyje i babcia przyniosła je skrajnie niedożywione: dosłownie, ale to dosłownie skóra i kości. Dziecko nie ma tkanki podskórnej i mięśni i waży tylko 2 kg.  Od tygodnia karmimy też jednego wcześniaka przez sondę, ja wciąż się upieram, żeby ją wyjąć, żeby nie zrobić mu odleżyn, ale z drugiej strony dziecko nie ssie, a co najgorsze,  nie połyka. Tak że sonda jest kompromisem przed zagłodzeniem go na śmierć.
W tym tygodniu poprawiło się z pogodą, w ciągu dnia prawie codziennie świeciło słońce, zaczynało padać dopiero koło 16. Przez to w nocy było przyjemnie chłodno. W piątek natomiast ulewny deszcz zatrzymał nas wszystkich po pracy przez prawie 40 minut- po prostu nie dało się wyjść ze szpitala! I ja to jeszcze jak tylko się trochę przejaśniło przebiegłam te parę metrów do zakonu, ale inni mają daleko do domu i nie byli tak odważni. Wieczorem przyjechał do Ariwara Dani, żeby zrobić kontrolne testy przed wyjazdem- z wielkimi przygodami. Jego autobus co 20 minut psuł się na drodze, spóźnił się z odjazdem godzinę, w końcu doczłapał się na 19:30 jak już było ciemno, co przysporzyło mi trochę niepokoju. W sobotę w szpitalu był całkiem przyjemny dzień, bo miałam obchód z dr Faustinem, byłam też na oddziale sama z Jaquiem, więc było co do roboty. Nasze dwutygodniowe niemowlę ma się zaskakująco dobrze, wygląda sto razy lepiej,  po tych wszystkich kroplówkach jego skóra wreszcie przypomina skórę a nie zmięty papier. W zakonie siostry zrobiły pożegnanie Daniemu: było pyszne ciasto, pożegnalny list i prezent w postaci pagnii na koszulę- świetny pomysł! Jego test na malarię jest negatywny- strasznie się ucieszyłam, bo niezbyt dobrze znosi chininę, głównie z powodu tego, że ma przytępiony słuch i gorzki smak w ustach, ale przynajmniej działa! Podróż do Aru znowu była okupiona niespodziankami: najpierw ledwo zdążyliśmy, bo pożegnalny obiad Daniego się przeciągnął. Ale po drodze złapaliśmy moto taxi, która dowiozła nas na czas. Dani się przeraził jak zobaczył autobus, bo był to ten sam, który wczoraj go tu przywiózł i psuł się co chwilę. Ale w środku było dużo miejsca i wyjątkowo mili pasażerowie. Dojechaliśmy bez większych problemów poza ulewą, która dosłownie nas zalała- deszcz wlewał się strumieniami do środka przez nieszczelne szyby i mieliśmy małą powódź na podłodze:) Ale wszyscy przyjęli to z uśmiechem, po raz pierwszy poczułam, że Ci ludzie nie śmieją się z nas, ale razem z nami. To miła odmiana…Wieczór w Aru spędziłyśmy z Mary na obgadywaniu sprawy niedożywionych dzieci w tutejszym szpitalu. Mamy dużo pomysłów, głównie za sprawą domowego plumpynut, którego Mary testuje na wszystkie strony. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz