No, to kolejny szalony dzień
za nami. Rano znowu udało mi się dorwać Marcelę, żeby jej przypomnieć co
dzisiaj musi załatwić. W szpitalu zastanawiamy się z doktorami czy może
przypadek Daniego to nie białaczka a gruźlica węzłowa- och, mam nadzieję, że
zareaguje na leczenie przeciwgruźlicze, rokowanie byłoby o 100% lepsze! Dzieci
ładnie jedzą mleko, teraz zaczęłam trochę ćwiczyć z Leko, tzn. trochę machamy
rączkami, nóżkami, trzymam go pod pachami i trochę spacerujemy. Jest wciąż
bardzo słaby, siedzi bezradnie na łóżku i pomyślałam sobie, że nawet jeśli te
ćwiczenia nic nie dają to chociaż będzie miał chwilową rozrywkę: bo oczywiście
śmiechu jest co niemiara, nawet Leko się śmieje. Wszyscy wokół też mają ubaw,
bo biała robi coś szlonego, ale z drugiej strony wszyscy intensywnie się
przypatrują. Koło 13 jak już się miałam zbierać do domu przyjęliśmy dwójkę niedożywionych
dzieci- jedno w stanie krytycznym, Souffrance, mama mówi, że od trzech dni nic
nie je, ale wcześniej musiała nie jeść prawie nic, chyba ma jakieś zmiany w
gardle albo przełyku(owrzodzenia?), bo widać, że przełykanie sprawia jej wielką
trudność. Jej siostra, Roze, nie jest w
tak złym stanie, w sumie to nie wiem czy naprawdę jest niedożywiona, myślę, że
doktor przyjął ją z takim rozpoznaniem, bo jak zobaczył jedną z sióstr skrajnie
niedożywioną, to za jednym zamachem pomyślał o drugiej. Na razie to nieważne,
jeśli przeżyją pierwsze dni to będziemy się zastanawiać czy to niedożywienie
czy nie. Byłam bardzo dumna z mojej drużyny, gdyż w pół godziny udało się nam
podać dzieciom mleko- w wytycznych czas jest określony w ciągu pierwszej
godziny. Co prawda, nie powiem, miałam w tym swój wkład, bo pospieszałam
wszystkich, ale na koniec powiedziałam im, że jestem z nich dumna. Pierwszym
problemem było określenie czy dzieci mają anemię i czy trzeba szybko szukać
dawcy do transfuzji, ale na szczęście nie. Potem trzeba im było zorganizować
łóżka w części dla niedożywionych dzieci, co też okazało się problemem, bo
zalegają tam mamy, które już są wypisane z dziećmi ,tylko nie mają pieniędzy na
zapłacenie faktury i wciąż zostają w szpitalu w oczekiwaniu na pieniądze.
Rodzice przyszli do szpitala zupełnie nieprzygotowani, więc mogliśmy skorzystać
z mojego „programu” i dać im potrzebne
kubeczki, łyżki, termos.
W międzyczasie przyszłam na
chwilę do domu, żeby zabrać potrzebne rzeczy do szpitala i spotkałam Maman
Esperance, która będzie dla nas gotować. Dogadałam się z nią idealnie- ponieważ
pracowała dla zeszłorocznych wolontariuszy i wie na czym praca polega- że
wszystko zorganizuje. A ja mam jedną sprawę mniej na głowie. Papa Charles
przyszedł dokończyć prace elektryczne, ale jak to on- jak się nad nim nie stoi
to nie zrobi do końca pracy: no i po południu zauważyłam, że co prawda światło
działa, ale w niektórych pokojach nie ma włączników do światła, w niektórych
brakuje żarówek itp. Przyszedł też papa Onzia(?), żeby zamontować moskitiery-
jest tak chudy, stary i wiotki, że miałam porządne obawy czy nie spadnie z
drabiny! W przeciwieństwie do Charlesa, wszystko pięknie zamontował, bo
pokazywałam mu dokładnie palcem co i jak ma być zrobione. Facet od naprawienia drzwi
znowu nie przyszedł, co oznacza, że kuchnia wciąż jest niegotowa…Będę ją
musiała przygotować jutro rano, mam nadzieję, że zdążę przed wyjazdem do Arua.
Wieczorem mieliśmy wielkie przyjęcie z okazji 25-lecia kapłaństwa jednego z
tutejszych księży: s.Clementine przygotowała same pyszności, było nas 11 i
wszyscy dobrze się bawili. Trochę pomagałam siostrom w przygotowaniach i
niespodziewanie odwiedził nas dr Faustin, który wrócił z Kampali i chciał się
przywitać. Jak to dobrze! Po Cyprianie to mój ulubiony doktor, fajnie że znowu
będzie z nami pracował!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz