Och, wow! Za dokładne dwa
miesiące będę w Rzymie! Czas leci niemiłosiernie szybko!
Dzisiaj chłopaki w
ambulatorium przywitali zmiany bez cienia entuzjazmu. A pracowaliśmy wczoraj
znaczny kawałek niedzieli, żeby wszystko przygotować…No cóż, hm. Zaczęliśmy ze
znacznym opóźnieniem, bo nie mieliśmy żadnych czystych narzędzi po szalonej
sobocie i musieliśmy czekać aż się wysterylizują. Potem w jednej sali Samuel
zmieniał opatrunki, a w drugiej Justin przeprowadzał mikroinfiltrację. Miał
mało pacjentów, bo w starym systemie mikroinfiltracja jest we wtorek i
czwartek, więc w zasadzie były tylko nowe przypadki. Ale i tak przyjęcie 9 pacjentów
zajęło Justinowi cały dzień. Kochany z niego chłopak, ale straszliwie, jak się
okazało, powolny! O masakra! Jak widzę jak zakłada rękawiczki przez minutę,
zamiast 10 sekund, to chce mi się krzyczeć. Nie wiem czy się nadaje do tej
pracy, ale daję mu czas, bo to jego pierwszy tydzień, co nie? Ja natomiast
biegałam dzisiaj między właśnie Samuelem i Justinem, nadzorując ich pracę i
załatwiając małe poboczne sprawy. Wspaniale o 14 skończyliśmy, już nie
pamiętałam co to wolne popołudnie:) Odrobiłam się więc z zaległościami, udało
mi się pogadać z Marcelą i wyjaśnić ostatnie niejasności i sprawy
organizacyjne, wreszcie ujrzałam możliwy koniec tego całego zamieszania! Nowa
nadzieja we mnie wstąpiła, która pewnie jutro uleci, bo spodziewamy się 50
pacjentów do mikroinfiltracji, niezadowolonych z tego, że muszą się podzielić
na dwie grupy i część z nich musi przyjść we środę. Wieczorem graliśmy z
Włochami w karty, nauczyli mnie świetnej gry, którą pewnie zapomnę do czasu
powrotu:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz