Ponieważ wczoraj nie udało się
nam za wiele zdziałać z naszą kuchnią i wciąż jest otwarta, obudziłam się
dzisiaj o piątej rano, żeby ją zaaranżować. Jednak wstałam prawie pół godziny
później, bo na zewnątrz było wciąż ciemno i oczywiście bałam się
robali:)Wszystko przebiegło bardzo gładko, do ósmej trzydzieści udało mi się
wyrobić z całą kuchnią, przeniesieniem jeszcze jednego stołu, przygotowaniem
wody do picia i zjedzeniem śniadania. Potem poszłam na chwilę do szpitala, bo
chciałam zobaczyć moje niedożywione dzieci: niestety Souffrance nie żyje.
Zastałam też dr Faustina na obchodzie na pediatrii, więc jestem pewna, że
dobrze się zajmie moimi dziećmi. O dziewiątej miał po nas przyjechać kierowca,
który miał nas zabrać do Arua- spóźnił się półtorej godziny!!! O masakra,
miałam tyle zaplanowane, co chcę zobaczyć w Arua, a musiałam biegać jak
szalona! Co prawda droga była przepiękna, bo pierwszy raz jechałam bezpośrednio
z Ariwara do Arua, zupełnie nieznane przejście graniczne i po raz pierwszy od
tygodnia świeciło słońce! Widoki były przepiękne, wspaniale porozrzucane wioski
i mnóstwo pól uprawnych. W Arua piszczałam ze szczęścia, bo udało mi się
znaleźć elektroniczną wagę do ważenia dzieciaków, sprzedawca był super miły. Kupiłam
dwie- jedną dla Mary do Aru, jedną dla nas. Potem z pomocą trzech osób
znalazłam zapasowe(bardzo specjalne) baterie do wagi. Dobiegłam na dworzec
autobusowy na czas, żeby przywitać nowych wolontariuszy: niektórzy byli tak
„mili”, że nie powiedzieli mi nawet cześć. Ale te dzieciaki trafiły do Aru,
nasz skład jest całkiem fajny, nie mogę powiedzieć. Jest pięć dziewczyn, dwóch
Marków i s.Angelina. Wszyscy są trochę starsi tak od 27 do 50 lat, wiec na
szczęście nie jakieś zbuntowane nastolatki, które pojechały do Aru:) Tyle
tylko, że z francuskim u nich kiepsko, więc wszyscy mówią po włosku, nie bardzo
się siląc na inny język… Ale to tylko trzy tygodnie, więc damy radę. Jacy by
nie byli to dam radę, bo dzięki nim do mojego pokoju wkradło się ŚWIATŁO:
prawdziwe, z żarówki, mocne, no po prostu prawdziwa elektryczność!!! Nie
mogliśmy się załadować do naszego busika z wszystkimi bagażami naszych Włochów-
przywieźli każdy chyba po trzy walizki! Ja w końcu siedziałam na podłodze, ale
to miejsce okazało się wyśmienite, bo przez okno mogłam sfilmować duży odcinek
drogi, nie wiem czy filmiki wyjdą, pewnie nie oddadzą do końca widoków, ale
może chociaż będą przyjemnym wspomnieniem. Jednak przed powrotem do Ariwara
musiałam jeszcze kupić klamkę z zamkiem do naszej kuchni, której wcześniej mi
się nie udało. Umówiłyśmy się więc z Marcelą, że ona pojedzie z wolontariuszami
do dwóch supermarketów odebrać nasze zakupy, które tam zostawiłyśmy, żeby ich
nie dźwigać, a ja pójdę w jedno miejsce kupić klamkę i spotkamy się przy jednym
z nich. Jakie miałam szczęście- razem z nami stał znajomy Marceli, który miał
odebrać jej przesyłkę z poczty i przywieźć do Ariwara, bo my już nie mieliśmy
miejsca. Powiedział, że mnie podwiezie w te miejsca, żebym nie musiała biegać!
Szał! I zrobił to dla mnie bezinteresownie, chyba po raz pierwszy mi się to
zdarzyło w Kongo. Ale zostawiając Marcelę samą niestety nie mogłam jej
skontrolować: nie zabrała mojej wagi z jednego sklepu(ale to mi się przypomniało
jeszcze w Arua i pobiegłam ją zabrać) a z drugiego- zegara do szpitala(ten
niestety został w Arua, właśnie wieczorem sobie o tym przypomniałam…ale Marcela
mówi, że go odzyskamy). Podróż powrotna zabrała nam mnóstwo czasu, głównie
przez długie czekanie na granicy, z wszystkimi paszportami i żółtymi
książeczkami. W końcu dotarliśmy, czekał na nas pysznie przygotowany obiad
przez Maman Esperance, która będzie dla nas gotować przez najbliższe trzy
tygodnie. Teraz siedzimy w kuchni- ja pisząc bloga a Marcela rozmawia z Markami,
Nadią i Cincią(która mieszka ze mną w
pokoju) po włosku, tak że mój wkład w rozmowę to uśmiechanie się znad
komputera…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz