No i stało się- przez dwa dni
nie pisałam bloga, bo absolutnie nie miałam czasu ani siły. Teraz siedzę sobie
przy niedzielnym śniadanku(z Nutellą) i staram przypomnieć co się wydarzyło
przez te dwa dni, ale ciężko mi idzie. Ale spróbuję:
Piątek zakończył się
całkowitym sukcesem, ale zaczął się koszmarnie. Rano padało i moi kochani
współpracownicy przyszli spóźnieni 40 minut. Była ogólnie rzecz biorąc
wściekła, zwłaszcza, że dzień wcześniej tłumaczyłam im jak ciężki dzień nas
czeka, jak musimy się rano zorganizować itp. Marcela wściekła się również,
zrobiła wielką przemowę, bardzo ostrą, cisza była jak makiem zasiał. No i u nas
pewnie by poskutkowała, ale tu…to nie pierwszy raz kiedy Marcela mówi te
rzeczy, ale ze skutkiem jest ciężko. I to właśnie boli Marcelę najbardziej, że
wciąż nie ma żadnego efektu jej pracy, że wciąż trzeba powtarzać to samo i to
samo na okrągło. Tak więc zaczęliśmy z ponad 1,5 godzinnym opóźnieniem,
najpierw zmieniliśmy opatrunki pacjentom hospitalizowanym, a potem z
przerażeniem wyjrzeliśmy na zewnątrz ambulatorium by przywitać TŁUM pacjentów.
Koniec końców przyjęliśmy 51 pacjentów do mikroinfiltracji- ale pracowaliśmy w
czwórkę: ja, Justin, Samuel i najpierw anestezjolog Aroma, a potem dr Cyprian.
I skończyliśmy o czasie: idealnie 14:30. Aż nie mogłam w to uwierzyć, pełen
sukces organizacyjny!
W sobotę chłopaki znowu się
spóźniły, alternator włączyliśmy dopiero o 8:20 i musieliśmy czekać do 8:40 na
przygotowanie ozonowanej wody, której używamy do mycia ran. Tak więc tym razem
zaczęliśmy z 40 minutowym opóźnieniem. Ale przyjęliśmy 20 pacjentów do zmiany
opatrunków, zużywając wszystkie sterylne narzędzia jakie posiadaliśmy, trzech
pacjentów do leczenia grzybicy skóry i dwóch do leczenia hemoroidów również za
pomocą HyperOil. Jestem bardzo ciekawa efektów, ale nie wiem czy je zobaczę, bo
leczenie jest długotrwałe i nie sądzę, żeby nasi pacjenci byli na tyle systematyczni
by skończyć kurację. Wieczorem świętowaliśmy urodziny Sary na kolacji u sióstr,
na którą s.Clementine przygotowała pyszną pieczoną…kozę! Och, rewelacja
kulinarna, mięso rozpływało się w ustach.
Dzisiaj natomiast miałam
również pracowity dzień, bo zmieniłyśmy z Marcelą koncepcję ambulatorium, no
cóż- uczymy się na błędach. Teraz będziemy mieli do dyspozycji dwa pokoje. W
jednym Samuel będzie robić opatrunki, w drugim- Justin i ja będziemy robić
mikroinfiltrację. W ten sposób mamy nadzieję na uniknięcie szalonych tłumów w
poczekalni, bo opatrunki będziemy robić codziennie, a mikroinfiltrację w trzech
turach dwa razy na tydzień. Pomysł jest świetny, ale wymaga rearanżacji pokoi i
kolejnych zmian. Pracowaliśmy więc dzisiaj po południu z Marco i Jeanem Baptiste przenosząc rzeczy z jednego
miejsca w drugie, ogólnie rzecz biorąc duża część pracy za nami. Rano w
kościele byliśmy na mszy w lugbara. Na tej mszy śpiewa zwykle chór, który
przyjeżdża z pobliskiej wioski. Na dodatek muzycy grają na bardzo specyficznym,
gigantycznym instrumencie, podobnym może do lutni? Albo coś podobnego. Dźwięk
jest bardzo miły, ale niestety nie udało się nam go zarejestrować, może
następnym razem!
Pojawiła się też nadzieja na
wielką pomoc dla nas: okazało się, że Michael, który przygotowuje się w Rzymie
do wyjazdu na misję jest pielęgniarzem. Gdy tylko to usłyszałam i wspomniałam
Marceli, od razu zadzwoniła do Tiny i Silvany w Rzymie, że chcemy go i
niezbędnie potrzebujemy. Byłoby genialnie, gdyby się udało, trzymajcie kciuki
kto to czyta!!!
Dodaję też trochę zaległych zdjęć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz