środa, 30 listopada 2011

La livret de fièvre jaune

Taa...Strach się przyznać, ale zostawiłam moją żółtą książeczkę w Krzeszowicach...Tę, bez której mój wjazd do Kongo jest niemożliwy. Gdy wczoraj wieczorem zorientowałam się, że jej nie mam, po przeszukaniu całego pokoju dwukrotnie, ogarnęłą mnie chwilowa panika. Jednak Ela, z którą się pakowałam ostatniego dnia, przypomniała sobie, że ją skanowałyśmy i pewnie została w skanerze- co okazało się prawdą... Potem zadziałali moi kochani Rodzice i zorganizowali w przeciągu pół godziny wysyłkę kurierem do Włoch , tak że powinna jutro do mnie dojść. Przepraszam, że zaserwowałam Wam dodatkową porcję stresu i zamieszania! Poza tym dzisiaj znowu spędziłam dzień na nauce francuskiego. Ale w międzyczasie razem z Diggy pojechałyśmy do centrum i kupiłyśmy mi torbę na bagaż podręczny, wymieniłyśmy euro na dolary, a na koniec wpadłyśmy w objęcia absolutnej przyjemności- poszłyśmy na lody do słynnej wśród wolontariuszy Old Bridge Gelateria. Naprawdę te lody są nieporównywalne z żadnymi innymi, które do tej pory jadłam, ale możliwe, że smaku dodawało im bezchmurne niebo nad Watykanem...
PS. Tatusiu- jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji imienin! Całuję i ściskam! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz