sobota, 21 lipca 2012

Powrót do Ariwara


W sumie to trochę mi się chciało śmiać w autobusie do Ariwara, że mimo prawie dwóch tygodni w Aru i ciągłego planu powrotu do Ariwara, nie byłam na ten wyjazd zupełnie przygotowana i wszystko przebiegło w dość dużym pośpiechu. W środę wieczorem Joyce mnie zawiadomiła, że biały ksiądz, który przyjechał tu na rekolekcje z Maaghi i mówi po angielsku(!), znajdzie jutro dla mnie czas w czwartek rano na spowiedź(prosiłam o to wcześniej Joyce). Ks. Iwo jest z pochodzenia Belgiem, od dwudziestu paru lat w Kongo, zna lugbara( co tu jest wielkim wyczynem, jako jest to bardzo  trudny w porównaniu z lingala język) i prawie wszystkich w okolicy(z czego wywiązała nam się niezła plotkarska rozmowa). Byłam więc w sumie pewna, że nie zdążę na autobus o 12, zameldowałam się o 11 u Joyce, ale ona mi powiedziała, żebym jechała do Ariwara, że mnie tam potrzebują(co nie było prawdą, ale może ona odniosła takie wrażenie). Spakowałam się w 20 minut, nie zabrałam połowy rzeczy, Enzo szybko odwiózł mnie na stację, gdzie czekałam 2,5 godziny na przyjazd autobusu:) W Ariwara zastałam już Marcelę, która przyjechała dosłownie 15 minut przede mną. W sobotę Suzana pojechała na dwa dni na spotkanie z Tiną, a my zostałyśmy bez przełożonej i świętowałyśmy przyjazd Marceli ciastem i winem:) Fakt faktem, że Suzana jest kochana, ale wprowadza jakąś nerwową atmosferę…W piątek wieczorem w moim pokoju zastałam bardzo nieprzyjemną niespodziankę- potwornego karalucha- którego udało mi się złapać w pułapkę w postaci odwróconego wiadra. W ciągu całej nocy wydawało mi się, że coś się rusza w łazience, choć wiedziałam, że to niemożliwe, żeby się wydostał. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz