poniedziałek, 2 lipca 2012

Aru(1)


Mój pierwszy dzień z zaplanowanego tygodnia w Aru nie zaczął się obiecująco: rzez całą noc, aż do 11 lało na całego i całe życie było zatrzymane. Postanowiłam zostać w Aru, żeby nie przegapić ostatnich trzech dni Daniego w Kongo, pojechać na zakupy w Arua  dla niedożywionych dzieci i przywitać s.Joy, która wraca z Filipin w najbliższą sobotę. Zapowiada się więc pełen wrażeń tydzień. Ale jeśli będzie lało tak jak dzisiaj, to nie wiem czy będę się nim cieszyć: bez słońca tutaj jest koszmarnie! No, ale nie poddałam się pogodzie i zabrałam się za wypełnianie dnia. Najpierw wreszcie porządnie posprzątam swój pokój, bo wracanie tylko na weekendy nie mobilizuje mnie do zachowania go w należytej czystości. Cieszę się luksusem czystej pościeli,  bo odkąd nasza pralka nie działa pranie pościeli ręcznie jakoś mnie nie pociąga:) Ale Dani mi obiecał, że porozmawia z s.Carmelą, żebyśmy mogli wyprać chociaż pościel w zakonie. Deszcz się przedłużał, maman Maria nie przychodziła, więc trzeba się było zabrać za przygotowywanie obiadu. Namówiłam Daniego, żeby rozpalił piec w kuchni, z której korzysta maman Maria, żebyśmy oszczędzili trochę gazu- bo oprócz obiadu musieliśmy ugotować mięso dla psów i podgrzać wodę do mycia naczyń i wieczornego prysznica. Tym razem nie zajęło mu to dwóch godzin  i około 13:30 cieszyliśmy się ze spaghetti z bazylią, a Fiona i Rambo wreszcie byli najedzeni. Potem Dani chciał pojechać na open market by oddać swoją pagne, którą dostał od sióstr w Ariwara do krawca, żeby mu uszył koszulę. Okazało się też, że nie mamy prawie żadnych warzyw i ryby, więc pojechaliśmy razem zrobić zakupy. Nie mogliśmy znaleźć krawca, więc zapytaliśmy w jednym sklepie czy kogoś znają. Jeden z mężczyzn tam stojących powiedział, że może nas do jednego zaprowadzić. Jakie było moje zdumienie, gdy rozpoznałam w nim męża maman Therese- to ta pielęgniarka, na której ślubie byłam. Jej mąż był bardzo zadowolony, że go pamiętam. Krawiec okazał się bardzo sympatyczny, co prawda ma zeza rozbieżnego, ale mąż maman Therese mówi, że często korzystają z jego usług i jest bardzo dobry. Jego „pracownia” to nawet nie chata- tylko półotwarta przestrzeń z dachem- pracuje sobie na świeżym powietrzu:) Potem dokończyliśmy zakupy i wróciliśmy do domu. Z racji tego, że mieliśmy rozpalony piec Dani, wiedziałam, zaproponował, żebyśmy zrobili chleb. Ale tym razem to ja wszystko robiłam, pod czujną kontrolą Daniego, żeby dokładnie się nauczyć go przygotowywać, zanim Dani wyjedzie. Nie mieliśmy też żadnego pomysłu na kolację, więc zaproponowałam, żeby użyć tego ciasta jako spodu do pizzy- sprawdziło się idealnie, wieczorem raczyliśmy się prawdziwie włoską kolacją. Ostatnie też dni spędzamy na stronie internetowej włoskiej firmy Bialetti, która jest najsłynniejszą firmą produkującą moki do kawy. Wszyscy są nią zafascynowani, nawet Włosi, strona jest bardzo wciągająca:) Jest tam ich mnóstwo rodzajów, ale koniec końców zdecydowałam się na najbardziej klasyczny model, produkowany chyba od 1950 roku. Nie mogę się doczekać!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz