środa, 18 lipca 2012

Aru(5)


I tak właśnie nie ma co niczego planować w Afryce:) Już się zastanawiałam jak to będzie samej w Ariwara, kiedy właśnie więcej niż połowę miesiąca przesiedziałam w Aru. I to prawie dosłownie przesiedziałam/przeleżałam, gdyż miałam malarię. Wszystko zaczęło się w zeszły poniedziałek, kiedy wróciliśmy z Arua, przywieźliśmy Joyce, zrobiłam zakupy dla niedożywionych dzieci i byłam gotowa we wtorek wrócić, jak planowałam, do Ariwara. Ale zaczęła mnie boleć głowa, myślałam, że może to przemęczenie po Arua, jednak rano we wtorek ból był taki sam i już prawie byłam pewna, że to znowu malaria. Ale pojechałam zrobić test do szpitala, który okazał się pozytywny. Ponieważ ostatnim razem po Coartemie test był nadal pozytywny, zdecydowałam się wziąć chininę. Dzisiaj dwa razy przemyślałabym tę decyzję…Był to jeden z moich najgorszych tygodni w Afryce: najpierw z powodu pozbywania się malarii, a potem z powodu działań niepożądanych chininy. Tak że pierwszy najgorszy dzień był w środę, jak chinina działała, bolała mnie głowa, wszystkie mięśnie i byłam bardzo słaba, a potem w poniedziałek, kiedy mój żołądek zdecydowanie odmówił dalszych dawek chininy, miałam straszne nudności i nie mogłam nic jeść przez jakieś trzy dni. Oprócz tego przez całe 7 dni miałam koszmarny gorzki smak w ustach i, najbardziej nietypowe doznanie, przed którym wszyscy miejscowi mnie ostrzegali- znacznie osłabił mi się słuch, tzn. słyszałam tak jakbym była pod wodą albo na dużej wysokości(tyle tylko, że przełykanie śliny nie pomaga), wszyscy musieli mówić do mnie głośniej i wyłączać muzykę, bo słuchanie tych zniekształconych dźwięków było dodatkowym koszmarem:) Dni mijały bardzo powoli, wszyscy starali mi się pomóc jak mogli, ale ja nie miałam nawet siły na obejrzenie jakiegoś filmu czy pogranie w coś. Głównie więc spałam, ale przeżyłam też spotkanie formacyjne w piątek z Joyce, rewelacyjne nadziewane cukinie Mary, które były dokładnie tym na co miałam ochotę i wyjazd do Arua.
Tak, to było trochę szalone, ale w sumie cała przygoda dobrze się skończyła. Clara musiała w niedzielę odwieźć Carmelę na autobus, a że była to niedziela zaproponowała, żebyśmy pojechali wszyscy razem i po zakupach(długa lista od sióstr) zjedli lunch w White Castle. Ja w sobotę czułam się trochę lepiej, bo było po malarii, a mój żołądek jeszcze się trzymał, więc się zgodziłam, na dodatek taka miła perspektywa spędzenia wolnej niedzieli po tych wszystkich dniach w łóżku była bardzo kusząca. Wyruszyliśmy koło siódmej i zaraz na przejściu granicznym w Vurra zaczęły się przygody.  Z tego co zrozumiałam(mimo, że tam już mówią po angielsku) celnik, który nas obsługiwał był nowy, był to jego pierwszy dzień pracy i postanowił, że będzie pracował zgodnie z prawem. A prawo stanowi, że za każdy wjazd do Ugandy należy się 50$ od osoby. Z racji tego, że jesteśmy wolontariuszami, że jesteśmy razem z siostrami, że jeździmy do Arua kilka razy w tygodniu czasem, celnicy do tej pory przymykali na to oko i puszczali nas za darmo. Tak że byliśmy co najmniej zaskoczeni. Koniec końców, po pół godzinie rozmowy skończyło się na tym, że Carmela musiała zapłacić, a my wszyscy zostaliśmy puszczeni. Następnym zaś razem będziemy musieli zapłacić, a więc do widzenia wyjazdy do Arua! No nic. Musieliśmy szybko się zbierać, żeby zdążyć na autobus, bo nie planowaliśmy tak długiego postoju na granicy. W Arua w miarę szybko uporaliśmy się z zakupami, oprócz bulionu w kostkach. Ale i tak mieliśmy dużo szczęścia, bo nasz znajomy sprzedawca, przemiły Hindus, powiedział, że je dla nas sprowadzi z innego sklepu, musimy tylko poczekać. Nie musieliśmy więc szwędać się po targu, tylko cierpliwie czekać:) Po pół godzinie karton przybył, zapakowaliśmy się  do samochodu i czekał nas ostatni przystanek przed White Castle- karma dla kurczaków. Cóż, myślałam, że będzie bezboleśnie….ale karma ma tak nieznośny zapach, że od razu mi się zbierało na wymioty…Cały czas gdy byłam w samochodzie, miałam otwartą całą szybę na maksa z głową prawie na zewnątrz, żeby nie wdychać tego smrodu:) Gdy się zatrzymywaliśmy (np. żeby zatankować) musiałam wysiadać, bo zapach niemiłosiernie się wzmagał…Ale w końcu dotarliśmy do naszej restauracji, mój żołądek uspokoił się na tyle, że nawet poczułam głód i byłam w stanie pomyśleć o zamówieniu czegoś do jedzenia(kurczak w sosie z ananasów i pomidorów w chlebie pita z pyszną surówką i frytkami). Potem relaksowaliśmy się w cieniu, na trawce, było bardzo niedzielnie! W drodze powrotnej serce podeszło nam do gardeł, gdy zauważyliśmy w oddali, jak policja macha na nas, żebyśmy się zatrzymali na poboczu…Podszedł do nas jeden z nich, zapytał jak się mamy, jak się nazywamy, skąd jesteśmy, czy się nam podoba w Kongo i… życzył nam miłego dnia i nas puścił. Takie to mamy „miłe” rozmowy po drodze, cóż wątpliwa przyjemność. Na granicy poszłam z wszystkimi paszportami po pieczątki, że wróciliśmy i celnik powiedział mi, że zadecydowali, że jednak możemy przekraczać granicę za jedyne 10 000 Sh od osoby(ok.4$). Zastanawiam się czy te 10 000Sh trafi do jego kieszeni czy będzie tłumaczył się państwu dlaczego wziął od nas tylko 4$- stawiam na jego kieszeń i nie dowierzam, że można tak drastycznie zmienić swoje na stawienie do pracy w jeden dzień!
We wtorek po południu zaczęłam jeść, dzisiaj jest mi już znacznie lepiej, nawet zjadłam połowę bułki i banana na śniadanie! Jeśli do wieczora nic niespodziewanego się nie wydarzy, jutro znowu spróbuję pojechać do Ariwara:) Marcela ma podobno też jutro wrócić z Argentyny, więc byłoby miło się spotkać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz