piątek, 7 września 2012

Podróż / Journey


Mój dzisiejszy dzień przed południem wyglądał mniej więcej jak wczoraj: ambulatorium, Faida, drukowanie dokumentów dla s.Claudine, po prostu bieganie. Ale miałam też dodatkowe zadanie. Na dzisiaj bowiem wyznaczyliśmy termin zgłaszania się chorych do operacji rozszczepu wargi i podniebienia. W listopadzie  bowiem przyjeżdża do Ariwara chirurg szczękowo- twarzowy ( z Włoch? Hiszpanii?) i musimy zebrać dla niego chorych.  Miałam więc zrobić wywiad z chorymi i dokładne zdjęcia. Niestety zgłosiło się tylko dwóch pacjentów- dwumiesięczne niemowlę(koszmar, przez rozszczep nie może poprawnie jeść i jest takie chude!) i czternastoletni chłopak. Mieliśmy listę chorych, jakieś 7 osób, daliśmy ogłoszenie do radia, żeby się zgłaszali, ale niestety nie przyszli. Mam nadzieję, że zjawią się w późniejszym terminie.
Potem szybko się spakowałam, zjadłam obiad, ogarnęłam kuchnię i pokój, koło 13:30 ruszyłam na autobus do Aru. Świeciło piękne słońce, białe chmury tworzyły wspaniałe kształty na niebie, szłam sobie znaną mi drogą, pozdrawiając napotkanych ludzi, nie wiedząc, że kroczę ku najgorszej podróży w moim życiu(jak dotychczas). Zaczęło się od tego, że czekaliśmy 2,5 godziny na odjazd autobusu, wiedziałam, że zaczynanie podróży o 16 to nie jest dobry pomysł, ale co miałam robić. Zapakowałam się do autobusu, tym razem pod imieniem Mary, gdyż korzystałam z jej biletu, którego nie wykorzystała w poniedziałek i ruszyliśmy. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na 20 minut…Kierowca jechał taaaak wolno, że byłam w stanie czytać książkę przez całą drogę, obserwując z niepokojem piękny zachód słońca. Przez to, że słońce chyliło się ku zachodowi, krajobraz miał zupełnie inny kolor: niebo było naprawdę niebieskie, a nie jak czasem obserwuję, przez to mocne słońce, przebarwione na biało, trawa była mocno zielona, a droga naprawdę czerwona. Kolory były oszałamiające. Zatrzymaliśmy się po drodze jeszcze dwa razy, dyskutując z kierowcami mijających nas autobusów. Wreszcie o 18 dotarliśmy do Aru, zatrzymując się na stacji mojego przewoźnika- Dieu Merci. Potem autobus jedzie do Watsa, przejeżdżając zaraz obok domu VOICA, więc zapytałam czy mogą mnie podwieźć(jak zwykle). Oczywiście zgodzili się bez problemów, powiedzieli, że zrobią chwilę przerwy i ruszamy. Chwila trwała całe cholerne 40 minut, przez które nie mogłam przebrnąć- siedzę tam, robi się zupełnie ciemno, a oni nie ruszają i nie ruszają. Wszyscy wrzeszczą coś w lingala, ciągle tylko słyszę „mundele, mundele”, jest całe zamieszanie z bagażami, jedzeniem, dziećmi… o masakra! Myślałam, że zaraz zacznę krzyczeć!!!
Wreszcie ruszyliśmy, ktoś zaczął robić problemy, że muszą się zatrzymać, żebym wysiadła, byli bardzo niemili, ale w końcu udało się mi wydostać i dostać  po ciemku do domu….Och, jaka ulga! Ale byłam fizycznie wykończona, więc tylko słabo przywitałam nowych wolontariuszy- Marie i Michaela. Jednak po ciepłej herbatce i czekoladowym brownie(pyszna robota Mary), zrobiło mi się lepiej, wróciłam do domu! Potem było jeszcze lepiej, bo czekał na mnie wspaniale przygotowany pokój przez Mary. Chyba nie wspomniałam wcześniej o tym- teraz mieszkam w jednym pokoju z Mary! Wszystko dlatego, że dotychczasowy pokój chłopaków, w którym miał spać Michael jest zbyt intensywnie zaatakowany przez myszy, więc nie można na razie w nim mieszkać. Inny wolny pokój przypadł Marie, więc Mary ma teraz nową współlokatorkę. Czekała na mnie też paczka od Eli, rewelacyjny prezent, który szedł do mnie od czerwca i trafił na idealny dzień!

Today morning was more less like yesterday: ambulatory, Faida, printing some documents for s.Claudine, just running. But I had additional task too. Today was the day of admission patients for cleft palate operation. In November there is a surgeon coming (Italian? Spanish?) and we need to collect data for him before he comes. So I was interviewing patients and taking pictures of them. Unfortunately only two came- 2-months-old baby(terrible, because of his condition he just can’t eat and he’s so tiny) and 14-year-old boy. We had a list of 7-8 people that we announced on the radio to come today, but they failed. Hope they will come later.
Then I pack quickly, eat my dinner, tidy the kitchen and room, around 13:30 I went for the bus. The sun was shining, white clouds was enormous and the sky, I was walking the road I know, greeting people I meet, not knowing I’m approaching my worst journey ever(well at least until now). It all started with 2,5 hours of waiting, I knew that starting a journey at 16 isn’t a good idea, but what could I do. I climbed on the bus, this time under Mary’s name as I was using her ticket she didn’t use last Monday and we left. After 5 minutes we stopped on gas station for 20 minutes…The driver was driving sooooo slowly that I was able to read a book all the way, observing, with a bit of anxiety, beautiful sunset. Because of the fact that the sun was about to set the landscape has totally different color: the sky war really blue, not like I can see sometimes, because of the strong sun, white; the grass was so green and the road really red. It was just amazing. We stopped on the road again two times, greeting other buses’ drivers. At last at 18 we reached Aru, stopping at the bus station of Dieu Merci. Then the bus goes to Watsa, passing by exactly VOICA house, so, as always, I asked if I can get out there. The driver agreed with no problems, just said we’ll make a short break. This short break lasted whole bloody 40 minutes, which I just couldn’t get through.- I’m sitting there, it’s getting dark, and they’re still waiting and waiting. Everybody is screaming something in lingala, all I understand is “mundele, mundele” and in addition the commotion with baggage, food, children…I was just freaking out and thought I start to sceam in a second.
But finally we left, someone started to make problems that they have to stop so that I can get out, but finally I got out and reached home in the dark. I was saved! What a relieve! I was physically exhausted, so I just said weak hello to our new volunteers: Marie and Michael. But after hot tea and chocolate brownie(Mary’s delicious job!), I felt better, I came back home! Then it was just better: Mary prepared our room beautifully. I didn’t mention it yet, I guess, that now I’m Mary’s roommate. It’s just that boy’s room, the one Michael was supposed to stay in, is in terrible mice condition, impossible to live in. So he got my room, Marie another free room and I moved to Mary’s. I also got the package from my best friend Ela, which was coming here since June, in the end arriving on the perfect day!
Moje zdjęcia- zdjęcia Mary / My photos, Mary's photos

 Ja i Mary- współlokatorki / Margie and Mary- super-roomies!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz