piątek, 3 sierpnia 2012

Wolontariusze!!!!



Ponieważ wczoraj nie udało się nam za wiele zdziałać z naszą kuchnią i wciąż jest otwarta, obudziłam się dzisiaj o piątej rano, żeby ją zaaranżować. Jednak wstałam prawie pół godziny później, bo na zewnątrz było wciąż ciemno i oczywiście bałam się robali:)Wszystko przebiegło bardzo gładko, do ósmej trzydzieści udało mi się wyrobić z całą kuchnią, przeniesieniem jeszcze jednego stołu, przygotowaniem wody do picia i zjedzeniem śniadania. Potem poszłam na chwilę do szpitala, bo chciałam zobaczyć moje niedożywione dzieci: niestety Souffrance nie żyje. Zastałam też dr Faustina na obchodzie na pediatrii, więc jestem pewna, że dobrze się zajmie moimi dziećmi. O dziewiątej miał po nas przyjechać kierowca, który miał nas zabrać do Arua- spóźnił się półtorej godziny!!! O masakra, miałam tyle zaplanowane, co chcę zobaczyć w Arua, a musiałam biegać jak szalona! Co prawda droga była przepiękna, bo pierwszy raz jechałam bezpośrednio z Ariwara do Arua, zupełnie nieznane przejście graniczne i po raz pierwszy od tygodnia świeciło słońce! Widoki były przepiękne, wspaniale porozrzucane wioski i mnóstwo pól uprawnych. W Arua piszczałam ze szczęścia, bo udało mi się znaleźć elektroniczną wagę do ważenia dzieciaków, sprzedawca był super miły. Kupiłam dwie- jedną dla Mary do Aru, jedną dla nas. Potem z pomocą trzech osób znalazłam zapasowe(bardzo specjalne) baterie do wagi. Dobiegłam na dworzec autobusowy na czas, żeby przywitać nowych wolontariuszy: niektórzy byli tak „mili”, że nie powiedzieli mi nawet cześć. Ale te dzieciaki trafiły do Aru, nasz skład jest całkiem fajny, nie mogę powiedzieć. Jest pięć dziewczyn, dwóch Marków i s.Angelina. Wszyscy są trochę starsi tak od 27 do 50 lat, wiec na szczęście nie jakieś zbuntowane nastolatki, które pojechały do Aru:) Tyle tylko, że z francuskim u nich kiepsko, więc wszyscy mówią po włosku, nie bardzo się siląc na inny język… Ale to tylko trzy tygodnie, więc damy radę. Jacy by nie byli to dam radę, bo dzięki nim do mojego pokoju wkradło się ŚWIATŁO: prawdziwe, z żarówki, mocne, no po prostu prawdziwa elektryczność!!! Nie mogliśmy się załadować do naszego busika z wszystkimi bagażami naszych Włochów- przywieźli każdy chyba po trzy walizki! Ja w końcu siedziałam na podłodze, ale to miejsce okazało się wyśmienite, bo przez okno mogłam sfilmować duży odcinek drogi, nie wiem czy filmiki wyjdą, pewnie nie oddadzą do końca widoków, ale może chociaż będą przyjemnym wspomnieniem. Jednak przed powrotem do Ariwara musiałam jeszcze kupić klamkę z zamkiem do naszej kuchni, której wcześniej mi się nie udało. Umówiłyśmy się więc z Marcelą, że ona pojedzie z wolontariuszami do dwóch supermarketów odebrać nasze zakupy, które tam zostawiłyśmy, żeby ich nie dźwigać, a ja pójdę w jedno miejsce kupić klamkę i spotkamy się przy jednym z nich. Jakie miałam szczęście- razem z nami stał znajomy Marceli, który miał odebrać jej przesyłkę z poczty i przywieźć do Ariwara, bo my już nie mieliśmy miejsca. Powiedział, że mnie podwiezie w te miejsca, żebym nie musiała biegać! Szał! I zrobił to dla mnie bezinteresownie, chyba po raz pierwszy mi się to zdarzyło w Kongo. Ale zostawiając Marcelę samą niestety nie mogłam jej skontrolować: nie zabrała mojej wagi z jednego sklepu(ale to mi się przypomniało jeszcze w Arua i pobiegłam ją zabrać) a z drugiego- zegara do szpitala(ten niestety został w Arua, właśnie wieczorem sobie o tym przypomniałam…ale Marcela mówi, że go odzyskamy). Podróż powrotna zabrała nam mnóstwo czasu, głównie przez długie czekanie na granicy, z wszystkimi paszportami i żółtymi książeczkami. W końcu dotarliśmy, czekał na nas pysznie przygotowany obiad przez Maman Esperance, która będzie dla nas gotować przez najbliższe trzy tygodnie. Teraz siedzimy w kuchni- ja pisząc bloga a Marcela rozmawia z Markami, Nadią  i Cincią(która mieszka ze mną w pokoju) po włosku, tak że mój wkład w rozmowę to uśmiechanie się znad komputera…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz