sobota, 14 kwietnia 2012

Urodziny Marcusa

Spóźniliśmy się na nie prawie godzinę…Ale to dlatego, że naprawdę mieliśmy pracowity dzień. W szpitalu pożegnałam dzisiaj jedno z moich dzieci- Francine, bo mama bardzo już chciała wyjść do domu, więc się umówiłyśmy, że będzie przychodzić na kontrolę trzy razy w tygodniu i dałam jej też mleko do przygotowywania do domu. Jednym słowem duży kredyt zaufania! Ale wydaje się naprawdę w porządku, o czym też świadczy fakt, że w przeciągu 5 tygodni Francine z obrzękniętego ,białego chłopca, który nie mógł się ruszać, taki był słaby, jest teraz biegającym mulatem. Koloru jeszcze nie odzyskał do końca, ale już chodzi, nie ma obrzęków, je z apetytem. Zagadką tylko pozostanie dla mnie na zawsze jakim cudem jego rodzice doprowadzili go do takiego stanu, mówią po francusku, co oznacza, że musieli chodzić do szkoły, w szpitalu mieli wszystko: mnóstwo jedzenia, super wanienka do kąpieli itp. To niespotykane wśród rodzin niedożywionych dzieci, dlatego nie mieści mi się w głowie ten przypadek.
Wyczekiwałam też gościa od glukometru, w końcu do niego zadzwoniliśmy, ale okazało się, że przyjedzie (może) dopiero w poniedziałek. Dani miał dzisiaj czas przyjechać do szpitala by  naprawić mi wagę dla niedożywionych dzieci- wreszcie! Przywiózł też rzeczy do laboratorium, które znalazł w czwartek w kontenerze podczas robienia tam porządków. Wracając zrobiłam zakupy w piekarni na ciasto na wieczorną imprezę.
Gdy przyjechałam do domu zastałam bardzo miłą niespodziankę- na obiad była pyszna makemba(!). Żartuję. Dostałam maila zwrotnego z moją prośbą o konsultację dermatologiczną- byłam taka ucieszona! Odpisała mi jakaś pani doktor z uniwersytetu z Stanford, zadała mi parę dodatkowych pytań. Potem musieliśmy z Danim pojechać na open market zrobić zakupy(udało się nam też dostać łąpkę i trutkę na myszy dzięki bardzo miłemu sprzedawcy, który zaprowadził nas zakamarkowych sklepów z takimi rzeczami), więc wracając poprosiłam go, żebyśmy wstąpili do szpitala zbadać tego pacjenta, bo ta doktor chciała wiedzieć czy węzły chłonne są powiększone i jeszcze parę innych rzeczy. W trakcie gdy go badałam Salome poprosiła Daniego, żeby przyjrzał się inwerterowi na położnictwie, bo chyba jest zepsuty. Zabraliśmy go więc do domu, żeby naprawić.
O 15:30 miałam spotkanie z krawcowymi w domu Maman Aroio. Katie, wolontariuszka ze Stanów, która jakiś rok temu skończyła misję, powierzyła mi koordynowanie jej projektu: tutejsze krawcowe szyją torby z afrykańskich materiałów, a Katie potem sprzedaje je w sklepach w Stanach. Projekt  jest super zorganizowany, Katie widać, że ma talent, bo wszystko jest pięknie przygotowane, modelowe torby, które przysłała, żeby krawcowe zrobiły takie same są idealnie odszyte,  pomyślała też o metkach na torby, na których krawcowe wpiszą swoje imię- no jednym słowem jestem zachwycona tym pomysłem. Krawcowe przyszły spóźnione na spotkanie 40 minut, a jedna z nich w ogóle nie dotarła, ale jakoś zupełnie mnie to nie ruszyło:) Standard. Jest ich pięć, w poniedziałek umówiłyśmy się na wybieranie materiałów, jeśli uda mi się wszystko zorganizować to tego czasu.
Gdy przyszłam do domu była 17, na imprezę byliśmy zaproszeni na 18. Od razu wiedziałam, że nie damy rady: Dani był w trakcie(nie uwierzycie) konstruowania z Bartolomeo procy(jak 11-letni chłopy…), ja chciałam zrobić bananowe crunchy, które ostatnio tak bardzo smakowało. Gdy wreszcie wstawiłam ciasto do piekarnika, powierzyłam Bolingo wyciągnięcie go stamtąd za 15 minut. W tym czasie pojechaliśmy z Danim do szpitala- on odwieźć inwertor, którego nie udało się naprawić(co oznacza, że na położnictwie nie ma światła- nie wiem co Salome z tym zrobi), ja zapytać jeszcze o wiek pacjenta, bo wcześniej zapomniałam. Gdy wróciliśmy okazało się, że ciasto jest jednak niedopieczone, więc wstawiłam go jeszcze raz do piekarnika:)Potem szybki prysznic, wybieranie się i koło 19 dotarliśmy na urodziny Marcusa. O dziwo, oni też mieli opóźnienie w gotowaniu, więc przyjechaliśmy w sumie idealnie na początek serwowania jedzenia:) Ciasto bardzo smakowało, rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kawę(bo ja umierałam ze zmęczenia), a Dani pochwalił się swoją cremą- i zdobył przez to kolejnych fanów. Kameleon przeżył, jutro chcą go wypuścić, bo nadal nic nie je, ale nie udało się nam zaobserwować zmiany koloru…Mimo to i tak był słodki do obserwacji w swoim terrarium. Z imprezy wyrwał nas oczywiście Boli, dla niego 23 to już środek nocy i w ogóle nie wyobraża sobie, jak można wrócić z imprezy nad ranem:) Ociągaliśmy się jeszcze z godzinę zanim definitywnie wyszliśmy, biedny Boli! :) Ja po tej kawie jak przyjechaliśmy do domu to byłam taka świeża, że nie było szans na spanie, więc oglądaliśmy z Danim filmy do piątej nad ranem…Ha ha! Udana sobota!
Ci, którzy zostali do końca

Dani z kameleonem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz