piątek, 16 grudnia 2011

W pracy(3)

Dzisiaj wymyśleć co się ciekawego wydarzyło jest mi bardzo trudno…Wreszcie wyschło moje pranie. W szpitalu po obchodzie przyjmowałyśmy z Elizabeth pacjentów w przychodni- nie było ich zbyt wielu, nic też szczególnie ciekawego, ciągle- gorączka, ból głowy, dreszcze, biegunka, wymioty. Tzn. nic ciekawego dla Was, bo ja ciągle się uczę jak rozróżniać tyfus od malarii, jakie antybiotyki na co przepisuje Elizabeth i jak niewzruszenie leczy biegunkę u dzieci Metronidazolem…dlatego dla mnie było ciekawie. Najbardziej mi się podobało, jak przyszła kobieta z przeziębieniem i normalnie nie miałyśmy jej co dać. Nie ma tu czegoś takiego jak tabletki na gardło, krople do nosa, wapno z witaminą C, nie wspominając już o probiotykach. Dzisiaj też zachowałam się iście po afrykańsku. Gdy skończyłyśmy przyjmować pacjentów, poszłam do biura, gdzie zostawiam swój fartuch, torebkę, no wszystkie rzeczy. Biuro było zamknięte, a roweru Jean’a-de-Dieu nie było, wywnioskowałm więc, że to zajmie dłuższą chwilę… Najpierw chciałam biec kogoś szukać, ale potem się opanowałam, usiadłam w cieniu na ławce i postanowiłam poczekać, zwłaszcza, że w środku biura grało radio i pomyślałam, że może Jean-de-Dieu nie wyszedł na długo. I proszę- poczekałam chwilę i zjawiła się siostra, która też ma klucze do biura i wpuściła mnie do środka. Po południu mieliśmy jak zwykle spotkanie formacyjne, zrozumiałam już 10% z tego co mówili, a potem zrobiliśmy pyszną kolację- sałatkę z ziemniaków, jajka, cebuli, tuńczyka i kukurydzy. Pychota!

1 komentarz: