piątek, 16 grudnia 2011

Zmarzłam:)

Ha! Niemożliwe? Możliwe! Dzisiaj od rana padał deszcz i na odprawie normalnie miałam gęsią skórkę:) Nauczyłam się dzisiaj, że gdy pada deszcz, życie zamiera, a więc w szpitalu wszyscy pojawili się z opóźnieniem. Nawet ja, bo Vale mi powiedziała, że nikogo na pewno nie będzie w szpitalu skoro pada i rzeczywiście, zaraz gdy przestało tam pojechałam i nie zastałam prawie nikogo.

Czwartki to dzień, kiedy mamy program niedożywionych dzieci. Polega to mniej więcej na tym, że dzieciaki przychodzą w każdy czwartek na ważenie, kontrolę, dostają leki, potem coś do jedzenia(o tym zaraz). Nie są tak strasznie niedożywione, żeby musiały zostać w szpitalu, chociaż myślę, że niektórym by się to przydało…”Bada” i „zbiera wywiad” Mma Clementina, która jest pielęgniarką, a potem przepisuje leki- 5 na krzyż- prawie wszystkim to samo. Dzieci z programu mają osobną pulę leków w aptece i nie ma w nich artemeteru na łagodną malarię, którą większość z nich ma, więc pakujemy w nie chininę, nie wiem jak one mają to przyswoić, kiedy nie jedzą i są takie słabe. Poza tym matki są nie piśmienne i naprawdę wątpię, żeby coś zapamiętywały z dawkowania leków, które im dajemy, nawet u nas na zajęciach z medycyny rodzinnej mówili nam, że pacjent wychodząc z gabinetu lekarskiego pamięta 40-50% tego, co mu przekazał lekarz, dlatego tak ważne jest napisanie mu wszystkiego na kartce…Nie wiem też jak te dzieciaki mają połykać wielkie tabletki amoksycyliny, paracetamolu. Druga sprawa to sprawa jedzenia. Po wizycie dzieci dostają mleko i bułkę. Wiem, że tłumaczyła to siostrom i Elena, i Clara, że węglowodanowa bułka nie jest dobrym pomysłem, proponowały, żeby dać dzieciom jajka, bo im najbardziej brak białka,  zwłaszcza, że jedno jajko kosztuje tyle samo co jedna bułka, więc nie jest to kwestia pieniędzy. Ale ignorancja sióstr jest wielka i są nieugięte. Wiem też od Eleny, że jest taka organizacja World Food Program, która co jakiś czas przysyła wysoko białkowe i kaloryczne coś(nie wiem dokładnie co to jest), ale nikt nie wie kiedy to będzie ani ile itp. Myślałam też, że ok- co z tego, że dzieci przyjdą raz w tygodniu na kontrolę, skoro wracają do tych samych warunków, nadal nic nie jedzą, więc przydałoby się zapewnić im jedzenie też w trakcie tygodnia. Ale Elena jeszcze w Rzymie wyprowadziła mnie z błędu, a tu horror się powtórzył- matki są tak nieświadome(???), że dzieci muszą jeść regularnie, że jak misja dawała im jedzenie dla dzieci na tydzień, to okazywało się, że po dwóch dniach nic z niego nie zostawało, bo cała rodzina miała dwudniową ucztę…Tak że dzisiaj się załamałam tą beznadziejnością i brakiem jakichkolwiek perspektyw dla tych dzieci, nie wiem od czego zacząć, jak coś zmienić, bo zmiany mentalności i myślenia ludzi wymagają mnóstwa czasu, a te dzieciaki po prostu umierają. Kolejny absurd- dzisiaj zobaczyłam to na własne oczy, jak jedna z matek płaciła za lek, który przywiozłam z Rzymu, który dostaliśmy przecież od jakiejś firmy za darmo…Wiedziałam, że w aptece płaci się za lekarstwa, ale myślałam, że nie za te, które przywozimy! Teraz wolałabym nie dawać tej walizki z lekarstwami do apteki…Wiem, że szpital musi jakoś na siebie zarabiać, że może płacą za te lekarstwa mniej niż w zwykłej aptece, ale mimo wszystko co najmniej mnie to zbulwersowało…

Popołudnie miałam natomiast wolne i uczyłam się francuskiego- z mizernym skutkiem, gdyż co chwilę przypominał mi się jakiś lek, który dawaliśmy dzieciom i sprawdzałam czy dobrze go dawkujemy albo jakiś pacjent i czytałam o jego chorobie (utwierdzając się w przekonaniu, że nie- na biegunkę, która trwa od 15 godzin nie daje się Metronidazolu!). Potem poszłyśmy z Vale do Mme Aroio, która Vale przerabiała spódnicę, a mi zwężała spodnie, bo miały za szerokie nogawki i nie mogłam w nich jeździć na rowerze, a jest to mój podstawowy sposób przemieszczania się tutaj. Aby rozmienić pieniądze żeby zapłacić Mme, poszłyśmy do piekarni i skusiłyśmy się na gateau- czyli przepyszne, pieczone ciastko, które myślę, że będzie moim narkotykiem tutaj:) Vale ma przepis od naszego „piekarza” Feliksa, więc po powrocie do Polski będę mogła spróbować je zrobić. Mniam! Wieczorem był dyżur Vale w kuchni i zrobiła ryż na mleku, brzmiało okropnie, ale było nawet zjadliwe, dodałam dużo cukru i cynamony i jakoś to w siebie wcisnęłam. Dzisiaj bowiem popełniłam gafę przy lunchu, bo nie chciałam zjeść żylastego mięsa, wzięłam tylko trochę, a jadł z nami Orio i zapytał mnie dlaczego tego nie lubię- jak mi potem wyjaśniła Vale, przy miejscowych nie można nic wybrzydzać, bo czują się bardzo urażeni, jeśli coś nam nie smakuje. Słyszałam o tym i nie odważyłabym się wybrzydzać np. u kogoś w domu, ale myślałam, że skoro to nasz dom, nasze jedzenie, a on jest naszym znajomym, przecież bardzo często jada z nami, bo pracuje razem z Clarą i dobrze się znamy, to nie muszę się trzymać etykiety. Jak się okazuje- myliłam się.

1 komentarz:

  1. Jako magister stosunków międzynarodowych mogę stwierdzić, że niestety kultury, że tak brzydko ujmę, bardziej prymitywne zbyt wielu rzeczy nie tolerują. Szczególnie zachowania obcokrajowców. Sami chcą być tolerowani, mimo, iż nigdy do Zachodnich tradycji nie przywiązują żadnej wagi. Nie mogę zrozumieć dlaczego jest to tak bardzo w tych ludziach zakorzenione, że nawet wśród przyjaciół nie zrobią czegoś, co Europejczycy zrobiliby bez problemy, typu właśnie - nie jem, bo nie lubię. Jeśli chodzi o niedożywione dzieci, to niestety kultury afrykańskie tak mają, że nawet nie wiedzą, że niedożywienie to niedożywienie, mniej więcej jak w Polsce dawanie kotom mleka, co tam że wiele umiera, bo nie przyswajają laktozy.

    OdpowiedzUsuń