czwartek, 9 lutego 2012

Nie mogę uwierzyć w to, co widzę!

I to od samego rana- o 5:30 wszyscy wstaliśmy pięknie zaspani, żeby pożegnać Valentinę. Naprawdę nie dotarło do mnie to, że wyjechała i może zobaczę ją za 8 miesięcy jak dobrze pójdzie- po prostu wskoczyła do samochodu i wyjechała…Potem zjedliśmy śniadanie przy różowym wschodzie słońca i ruszyłam na spotkanie z moim niemożliwym dniem. Merci nie ruszyła z wagą. Bienoit z astmą i dusznością, której nie możemy opanować od tygodnia ma ściszony szmer pęcherzykowy i stłumiony wypuk po prawej stronie- najbliższy rentgen jest godzinę drogi stąd. Ale największą akcję miałam dzisiaj z dzieckiem, które przyszło z dusznością, tachykardią i bladymi spojówkami- jak się okazało w badaniu: hemoglobina 2g/dl…!!! Przyszło, z tego co zrozumiałam, z siostrą mamy, rodzice gdzieś wyjechali, nie mamy dawcy. Szybki transfer do Hospital General- mają tam bank krwi. Jeden z naszych laborante zawiózł ją na rowerze(!) do szpitala. Gdy wróciłam do gabinetu, Elizabeth z uśmiechem na ustach oświadczyła, że to dziecko nie przeżyje, jeśli  nie dostanie krwi w przeciągu 30-45 minut, a przecież utknie w papierologii szpitala, więc nie ma dla niego szans. Wow, zatrzęsło mną. Była 9:40. Wskoczyłam na rower i pognałam do szpitala, gdzie zastałam naszą mamę siedzącą w recepcji. Poszłam więc do laboratorium, gdzie okazało się, że bank krwi jest… pusty! Jednak jeden z laborante obiecał mi, że zadzwoni do dawców, może ktoś się znajdzie. Wróciłam więc do mamy, zostałyśmy przyjęte bez kolejki przez lekarza, który potem poszedł z nami do laboratorium. Tak okazało się, że nie znaleźli dawcy w swoim rejestrze, ale na szczęście jeden z laborante ma taką samą grupę krwi i zgodził się oddać krew. Gdy pobieraliśmy krew na krzyżówkę, po raz kolejny nie mogłam uwierzyć w to, co widzę: krew wyglądała jak czerwonawa woda! Następnie mama z dzieckiem poszły na salę, czekać na krew i lekarstwa(anemia była spowodowana malarią), a ja myślałam, że potrząsnę jednym z laborante, widząc jak rusza się jak mucha w smole, ustawiając odczynniki w porządku od największej buteleczki do najmniejszej! Jak dla mnie to było zagrożenie życia i ja toczyłabym od razu- oni uparli się, że muszą zrobić wszystkie nadania: HCV, HIV, malarię, HBV. Po godzinie spędzonej w laboratorium, gdy byłam pewna, że chociaż znaleźli dawcę, wróciłam do naszego szpitala, bo przecież dzisiaj dzień z niedożywionymi dziećmi. Kończąc historię dziecka z anemią: krew dostało o 13:00, jak je widziałam po pracy miało się dobrze- tzn. nie gorzej. Nadal miało duszność i tachykardię, ale żyło i było podłączone do krwi. Mam nadzieję, że przeżyje.

Natomiast jeśli chodzi o niedożywione dzieci- dzisiejszy dzień zaliczam do absolutnych porażek. Ponieważ Maman Clementina pracuje w tym tygodniu na popołudnie, zastępowała ją s.Salome, która zniszczyła totalnie całą moją pracę z ostatnich trzech tygodni. Gdy przyjechałam z Hospital General zastałam wszystko do góry nogami- siostra już przepisywała leki, nie mierząc i nie ważąc dzieci. Myślałam, że ją uduszę, jak widziałam jak robi bałagan w moich czystych i przepisanych kartotekach, jak przepisuje loperamid i mebendazol na biegunkę, antybiotyk na dwudniowy kaszelek!!! Byłam wściekła! I bezradna…Ponieważ była tylko ona, pielęgniarka, która wydawała lekarstwa i ja- nie mogłam jej zagonić do ważenia dzieci, a sama badać, bo po pierwsze jest moją przełożoną, a po drugie do mojej pracy potrzebuję tłumacza. Czułam wszechogarniającą destrukcję. Koszmar! Na dodatek dzieci nie dostały w tym tygodniu ani jajek, ani mleka, bo tak, ja, ja  zapomniałam wczoraj w trakcie przygotowań do położnictwa wymusić to na siostrze. Także dzisiaj były tylko banany, a i tak to tylko dzięki uprzejmości Clary, która je przywiozła, bo na farmie jest ich za dużo. Jednym słowem, jak skończyliśmy z dziećmi, myślałam, że kogoś uduszę:)

Po południu czekał mnie na dodatek kurs angielskiego, ale znowu wszystko dobrze poszło, byłam zadowolona. Ludzie są naprawdę bardzo mili, śmiejemy się często, chyba też mnie rozumieją, chociaż tłumaczenie wszystkiego na francuski szło mi ciężko. Ale są wyrozumiali i pomagali mi w tłumaczeniu.

Vale dzwoniła kilka razy. Najpierw rano, miały z Clarą problemy na granicy: o 6:15, gdy tam dotarły…była zamknięta. Znalezienie kogoś kto ją otworzy zajęło trochę czasu, więc była chwila konsternacji czy  Vale zdąży na samolot. Na lotnisku w Kampali okazało się, że nic nie ma, a Vale musiała tam spędzić 13 godzin. Na dodatek nie zabrała za wiele do jedzenia, bojąc się o swój żołądek, czego potem bardzo pożałowała, bo z głodu chyba jest jej teraz niedobrze. Mam nadzieję, że w samolocie ją nakarmią. 

Ja natomiast wieczorem ugotowałam przepyszne risotto z grzybami z Polski(dzięki Rodzice!!!), trudna sztuka, ale za drugim razem mi wyszło bez pomocy moich Włochów. Musicie tego koniecznie spróbować, to u nas absolutny przebój. Również dlatego, że zbliża się koniec tygodnia, jakoś znowu skończyły się nam warzywa, a na risotto potrzeba trochę ryżu, przypraw, oleju, cebuli i oczywiście na koniec: fantastycznego Grana Padano, którego przysłali rodzice Vale. Dzięki Ci!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz