wtorek, 17 stycznia 2012

Arua

Cóż za wspaniały dzień! Wyprawa do Arua była rewelacyjna! Najpierw, jak zwykle, mieliśmy problemy z przekroczeniem granicy, bo jesteśmy biali. To zdumiewające, jak miejscowi przejeżdżają na rowerze pod szlabanem, obok szlabanu na motorze, nikt ich nie sprawdza, a nas- którzy wiadomo, że jesteśmy wolontariuszami i wrócimy- trzeba dokładnie prześwietlić. Zawsze też  według straży granicznej nie mamy jakiegoś dokumentu i musimy iść do biura i po prostu zapłacić za podbicie jakiegoś kawałka papieru. Do Arua wjeżdża się po asfaltowej drodze! To naprawdę wielka dla nas nowość, zupełna cywilizacja. Na targu tłumy ludzi, ale  rzeczy znacznie lepsze i ciekawsze. Kupiłam aż trzy materiały na sukienkę, bo nie mogłam się zdecydować i śliczne sandałki do sukienki. Mam tylko nadzieję, że Maman Aroio nie uszyje mi czegoś zbyt afrykańskiego:) Potem jedliśmy ciapiatti z omletem z pomidorami w środku, kupione od ulicznych sprzedawców- pozostali śmiali się ze mnie, że pewnie nie zjem jak zobaczę jak są przygotowywane, ale dzielnie spróbowałam i okazały się pyszne. W końcu jestem zaszczepiona na cholerę i tyfus, więc co mi grozi? A tak na poważnie to jest to ulubiony przysmak przy wyjeździe do Arua i jeszcze ani razu nikomu nic nie zaszkodziło. Udało mi się też wczoraj namówić s.Salome, żebym kupiła jajka dla naszych dzieci, które w Arua są tańsze- na szczęście się zgodziła! Po skończonych zakupach- wow- pojechaliśmy na obiad do restauracji. Oczywiście spodziewaliśmy się czegoś w afrykańskim stylu, Vale mi opowiadała jak tu wyglądają „restauracje”, ale tę polecił nam ktoś nowy- trochę nam szczęki opadły. Restauracja mieściła się w pięknym hotelu, cisza i spokój, powietrze bez wszechobecnego kurzu, basen(!!!), czysto, duży teren, pyszne jedzenie, nie za drogo, no po prostu cudo! Już planujemy kiedy tam wrócić:) Szykujemy się na Wielkanoc. Wróciliśmy brudni, wykończeni i zadowoleni- mnie czekała moja ulubiona lekcja z prof.Nalią: musiałam nieźle się napracować, żeby nie zasnąć, zwłaszcza, że nie mogłam dla ożywienia się mówić, bo profesor dzisiaj tłumaczył mi historię Kongo po francusku. Tak… Teraz wreszcie w domu, czekam na kolację, bo strasznie zgłodniałam.
Targ- tylko jedno zdjęcie, bo lepiej się tam nie pokazywać z aparatem:)

W hotelu

W hotelu cd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz