sobota, 28 stycznia 2012

Open market

Chyba się nie polubimy z autoklawem:) Dzisiaj mieliśmy kolejne trudności: po skończonej sterylizacji, zanim otworzy się autoklaw i wyciągnie z niego rzeczy, trzeba poczekać aż ciśnienie i temperatura opadną do wartości wyjściowej. Ponieważ wczoraj skończyliśmy cały proces późno i nie miał kto tego zrobić, rzeczy w autoklawie zostały na całą noc. Rano, gdy je wyciągnęliśmy, materiał, w które są owinięte był mokry. Prawdopodobnie, gdybyśmy wyciągnęli je wczoraj, ciepła para wodna wyparowałaby natychmiast, a tak skropliła się i została na materiale. Musieliśmy więc go wysuszyć i jedyny pomysł na jaki wpadliśmy to włożenie rzeczy do gazowego piekarnika w zakonie nieopodal szpitala. Kolejna godzina z głowy, mnóstwo zachodu i w ogóle nie podoba mi się ta cała sterylizacja. Myślałam, że  to będzie pół godziny i z głowy, a tu mnożą się problemy i w sumie nie jesteśmy pewni czy gdybyśmy wyciągnęli rzeczy wczoraj to byłyby suche. Dotarła też do mnie plotka, że Madre Tina nie zgodziła się na otwarcie położnictwa, bo stwierdziła, że nie jesteśmy przygotowani, ale jeszcze nic pewnego nie wiem. Na razie nie ma żadnej oficjalnej informacji.

Po szpitalu pojechaliśmy z Daniele na open market. Tym razem było jeszcze lepiej, bo zmęczeni trochę monotonnością naszego jedzenia, chcieliśmy znaleźć coś innego, więc szwędaliśmy się tam z godzinę, zagadując ludzi o różne nieznane nam rzeczy, jak się je przyrządza, jak smakują. Dużo czasu spędziliśmy wybierając kapustę, bo zeszłym razem Clara powiedziała, że wybraliśmy beznadziejne, bo rzeczywiście- były puste w środku. Tak że tym razem ważyliśmy je w rękach z tysiąc razy, zmieniając co chwilę wersję, ale w końcu udało się nam wybrać dobre! Znaleźliśmy też paprykę, pomarańcze(strasznie kwaśne!!!), ostatnie bakłażany, gdyż kończy się sezon i miód-jest rewelacyjnie pyszny, odstrasza tylko plastikowa butelka po coca coli, w której jest sprzedawany, ale cóż zrobić... Najbardziej byliśmy dumni z utargowanej ceny makemby- to taki specjalny rodzaj bananów, które trzeba usmażyć na patelni przed jedzeniem- zaczęliśmy od 2000Sh za 6, w końcu kupiliśmy 12 za 1000Sh. Nawet Clara była pod wrażeniem:) Na koniec naszą uwagę przykuło dziwne, suszone zielsko- pani powiedziała nam, że przyrządza się z tego herbatę albo można dodać jako przyprawę do mięsa. Liście okazały się strzałem w dziesiątkę- gdy wieczorem je zaparzyliśmy, wyszła z nich bardzo aromatyczna herbata, o smaku hmm…coś między goździkami a imbirem, pyszna! Pewnie przywiozę ją do Polski, więc będzie można spróbować. Tak, no i gdy tak pięknie obładowani zakupami wsiedliśmy na motor, po przejechaniu jakiś 2km motor zgasł…Skończyła się beznyna. Byliśmy na środku drogi, która jest nieco poza miastem, nic tam za bardzo nie ma. A więc przez jakieś 20 minut Dani musiał prowadzić motor w naszym pięknym słońcu, aż dotarliśmy do przydrożnego butiku, w którym sprzedaje się benzynę w … plastikowych butelkach po coca coli:) Recykling szeroko rozwinięty! Koniec końców dotarliśmy szczęśliwie, cali brudni od pyłu z drogi, bo przejeżdżające samochody, gdy prowadziliśmy motor nas nie oszczędzały! Po południu miałam lekcję z prof.Nalią, które obecnie raczej skupiają się na kulturze, polityce i historii Kongo- widać też ich koniec: jeszcze dwa, trzy spotkania. W sumie to cieszę się z tego, bo nie polubiłam profesora, mam wrażenie, że jest nieszczery, atakuje mnie czasem w stylu „wy, biali”, co mnie oczywiście bardzo denerwuje, bo ja jestem inną białą:) Potem jak zwykle poszłam z Vale na mszę, a gdy wróciłyśmy Dani był w szale gotowania. Tym razem zabrał się za książkę z przepisami na chleb- ale zamiast normalnej mąki użył mąki z kukurydzy i dostaliśmy bezsmakowy, niedopieczony chleb:) Ale na szczęście Clara na wszelki wypadek ugotowała przepyszne wegetariańskie kotlety, takie jak w Vedze, do tego sałatkę z kapusty, och no rewelacja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz